Teraz jest Pt, 26 kwi 2024, 20:43



Odpowiedz w wątku  [ Posty: 127 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1 ... 5, 6, 7, 8, 9  Następna strona
Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału. 
Autor Wiadomość
Online
Bezpieczeństwo Forum
Avatar użytkownika

Dołączył(a): So, 7 lis 2009, 14:12
Posty: 2168
Lokalizacja: Koło komputera xD
Naklejki: 7
Post Re: Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału.
"Leć do Lyonhall"...
"Sam sobie leć", krzyczę w myślach, w końcu jestem ptakiem NIELOTEM, a ten tu lis Casius budzi we mnie dziwne skojarzenia z nietoperzem... Oczywiście zaraz pobiegnę co tchu po pomoc, ale najpierw...
Tu nic nie ma.
Rozglądam się, czy nie ma w pobliżu jakiegoś środka przyspieszonego transportu zwierząt. Nie łódka się nie liczy, chyba że z jakimś magicznym napędem. Najlepiej czułbym się na jakimś rumaku... Ale instynkt mi mówi, że to może być bardzo ZŁY pomysł... No cóż, cokolwiek na kółkach.
Następnie zmierzam w kierunku Lyonhall. Uciekam. Zwiewam. Ratuję życie, pomagając sobie skrzydłami.
Jeśli nie znajdę NIC, zawsze mogę wysłać sobie drogę lodem i chwycić jakąś deskę (przykro mi, że wspominam o tym rozwiązaniu na każdym kroku, ale jest tak złorzyciowe, iż nie posiadam się z tego).
JEŚLI UDA MI SIĘ DOTRZEĆ DO SIEDZIBY GILDII, zgarniam, kogo się da (mam niejasne przeczucie, że nie będzie tam większości magów, ale zawsze można złożyć drużynę z Lamara i van Slotha) i wracam do bohaterskiego druha, Casiusa Nathaniela Silvera, oraz do jego niesamowitego kota, Francisa, a także do bolesnego Olexa.

_________________
Przejrzyj moje okołoreksiowe projekty na GitHubie!
Pozdrawiam wielu nieaktywnych użytkowników, wszystkich wciąż wchodzących oraz Playboiia, bo zawsze się żali, że go nie ma w moim podpisie.
Obrazek III miejsce w konkursie halloweenowym 2011, I miejsce w konkursie rocznicowym 2015
Tym kolorem moderuję.


N, 30 paź 2016, 18:55
Zgłoś post
WWW
Bardzo Stary Norman
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pt, 8 sty 2016, 20:15
Posty: 743
Lokalizacja: Świat Rur
Naklejki: 5
Post Re: Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału.
Na początek staram się szybko znaleźć swoje ubrania, jeśli ich nie znajdę kradnę ubrania Sandlera. Gdy już je znajduje upewniam się że Sandler jest nie przytomny, i idę poszukać Moonstera. Jeśli nie uda mi się go znaleźć wracam do Lyonhall nie używając magii by zregenerować swoje siły.

_________________


Bardzo milo mi sie wspolpracowalo, ale wierze, ze PKD bedzie wykonywal moje obowiazki lepiej i z gramem mlodzienczego wigoru [...] i mianowac Pana Kretona Dykte na swojego nastepce, samemu przechodzac do Rady Medrcow ~Traktor, 31.05.2019 23:58


N, 6 lis 2016, 09:20
Zgłoś post
WWW
Żaba
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pt, 23 kwi 2010, 17:40
Posty: 1641
Lokalizacja: student
Naklejki: 5
Post Re: Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału.
a)
Sytuacja stawała się na tyle porąbana, że Santino uznał, że nie ma sensu dłużej tego ciągnąć. O mało przecież nie dostał zawału. Mimo to, udając znudzenie, zwrócił się do Mefistofelesa:
- Dobrze, nie traćmy czasu. Powinienem w końcu dostarczyć list. Czy można?
Wziął list z biurka, ukłonił się, pożegnał grzecznie i ruszył w stronę drzwi. Pomyślał sobie, że nic dziwniejszego go chyba dzisiaj nie spotka.

_________________
– Dostojewski umarł – powiedziała obywatelka, ale jakoś niezbyt pewnie.
– Protestuję! – gorąco zawołał Behemot. – Dostojewski jest nieśmiertelny!


Mistrz i Małgorzata
<3

Moderuję na pąsowo bo mogę.


So, 12 lis 2016, 14:52
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału.
Obrazek

Hank ChestershireTkwiłeś w zapomnianej katedrze w Chefreindale. Jej mistyczność i kunszt znacznie Cię przytłaczały. Sprawiały, że znany Ci dotychczas świat, zdawał się kierować na znacznie inny, mniej ważny tor. Zacząłeś zapominać o rzeczywistości, a każde kolejne minuty tu spędzone, niczym tańczący na loncie ogień, popychały Cię w stronę niematerialnej krainy niespokojnych myśli i rozważań. Im dłużej przebywałeś w tym miejscu, tym większe miałeś wrażenie, że otaczająca Cię przestrzeń załamuje się pod ciężarem jakichś nieprawdopodobnych sił, które zrodzone mogły zostać razem ze wszechświatem. W mrokach świątyni natomiast, dopatrywałeś się działania chytrych, przebiegłych bóstw, które wszelkimi możliwymi oszustwami i manipulacjami próbowały rozsadzić czas od środka.
Nie miałeś pojęcia, kim lub czym byli ci Pierwsi, ale byłeś świadom, że wiedzieli znacznie więcej od Ciebie, znacznie więcej od wszystkich znanych Ci osób. Poziom ich intelektu zdawał się sięgać najodleglejszych gwiazd nieboskłonu, a gdyby pewnego dnia jakaś misterna siła miała go zamienić w mitycznego siłacza, z pewnością mógłby on na swych barkach dźwigać różnego rodzaju pasma górskie.
- Hank! Chyba coś mam! – echo rozchodzące się po pomieszczeniu powtarzało kolejną wypowiedź Sorrowinda Tree. Właśnie w jego kierunku zmierzałeś. Kroczyłeś w lekko przyśpieszonym tempie. Wiele wskazywało na to, że entowi udało się odkryć alchemiczny krąg, który okazałby się kamieniem milowym w próbie przeprowadzenia tajemnego rytuału przyzwania. Zamierzałeś skonfrontować z nim swoje przeczucia. W twoich myślach wciąż tkwiły naścienne ryciny i związane z nimi niezrozumienie. Nie wiedziałeś co o nich myśleć, a nawet więcej – uznałeś że nie masz na to i nerwów i czasu. Ostatnia z zachowanych scen przedstawiała Ciebie i jakąś potężną siłę, która miotała Twoim ciałem jak zwyczajną zabawką. Przyszłość, która miała nadejść nie rysowała się więc w zbyt jasnych barwach.
Echo wciąż rozbrzmiewało po pomieszczeniu, a Ty próbując zlokalizować swojego kompana, zacząłeś czuć się coraz bardziej niepewnie. Owładnięty złymi, pesymistycznymi myślami, a także świadomością nieuchronnego przeznaczenia, nie byłeś w stanie choć przez chwilę być skoncentrowanym.
W pewnym momencie poczułeś, że otaczająca Cię do tej pory przestrzeń zaczyna się rozpływać. Wszystko stawało się niewyraźne, zamazane, bez konturów, kształtów. Czułeś, że uczestniczysz w żywym obrazie, którego nieuważny twórca wylał na kartkę przeźroczystą farbę olejną.
- Kim jesteś? Czego chcesz?! – krzyczałeś w zdezorientowaniu. Nikt jednak nie chciał udzielić odpowiedzi na Twoje pytania. Jakieś nieczyste siły wciąż manipulowały ekspresją Twojego pola widzenia i w nosie miały to, że mogłeś się przez nie poczuć jakoś niekomfortowo. Z jednej strony – nic dziwnego, ale z drugiej… oznaczało to tarapaty.
Wiedziałeś, że szaleńcze rzucanie losowymi czarami destrukcji mogłoby się okazać w tym przypadku – przynajmniej niedojrzałe, więc póki co zamierzałeś się z nimi wstrzymać.
- Sorrow, jesteś tu? – wciąż próbowałeś jakoś polepszyć swoją sytuację. Niestety, wciąż towarzyszyła Ci przerażająca cisza. Koncert echa powtarzającego słowa twojego przyjaciela zdawał się powoli zmierzać do końca. Był coraz cichszy i wiele wskazywało na to, że już wkrótce podzieli los całej otaczającej Cię rzeczywistości. Nie wiedziałeś co robić, byłeś bezradny. Wiedziałeś natomiast, że znalazłeś się w wielkim niebezpieczeństwie, choć z drugiej strony nie miałeś pojęcia jakiej ono mogło być kategorii. Obawiałeś się czegoś, lecz nie miałeś pojęcia z czym w ogóle przyjdzie Ci się mierzyć. Trudno powiedzieć, czy przerażała Cię bardziej otoczka załamującej się przestrzeni, czy też lęk przed tym, co miało dopiero nadejść.
Głos Enta przestał wreszcie obijać się o ściany pomieszczenia. Nastała martwa cisza, którą jedynie delikatnie rozjuszało bicie Twojego serca. Było nieprawdopodobnie szybkie i głośne. Zacząłeś obawiać się o stan swojego zdrowia. Miałeś dość. Wiedziałeś, że jeśli czegoś nie zrobisz, już wkrótce będziesz mógł wpaść w prawdziwą ślepą uliczkę, gdzie niczym skazanemu na rzeź, niewinnemu barankowi, przyjdzie Ci czekać na dokonanie swego żywota.
Rzuciłeś losowym zaklęciem destrukcji. Oczekiwałeś wybuchów, rozbłysków i ognia zniszczenia, ale niczego takiego się nie doczekałeś. Otaczająca Cię przestrzeń w jednym momencie zrobiła się całkiem biała. Nie dostrzegałeś już nigdzie konturów, kształtów, ani niczego co wcześniej dane było Ci dostrzec w świątyni. Wszędzie czaiła się zimna, bezkresna biel.
- Wędrowcze, zbliż się – usłyszałeś w tym momencie dość dziwny głos. Jego niezwykłość przejawiała się w tym, że brzmiał, jakby nakładało się na niego kilka, bądź nawet kilkanaście innych głosów. Rozejrzałeś się dokładnie po miejscu, w jakim się znalazłeś i w końcu w oddali udało Ci się dostrzec mały, niewyraźny punkt, podobnie jak Ty – wyróżniający się w tej jakże nierzeczywistej przestrzeni. Postanowiłeś więc ruszyć w jego kierunku.
Nieznaczny punkt, z Twoim każdym kolejnym krokiem, zaczął przekształcać się w jakąś sylwetkę, zdawał się przypominać jakąś postać. Po kilku minutach w końcu udało Ci się dotrzeć do osoby, która zapraszała Cię do siebie. Wyglądała podobnie dziwnie jak brzmiała – przypominała małego chłopca w obdartej koszuli i spodniach poszarpanych ewidentnie przez jakieś groźne zwierzęta. Nie miał na sobie butów. Mizerny i blady chłopiec nie miał również twarzy – wypełniała ją jedynie ponura, biała przestrzeń, na której wyróżniał się znak ying-yang, który kojarzyłeś z jednej ze znanych Ci książek o symbolice starożytnych.
Postać siedziała po turecku na szczycie kilku schodków, nieprowadzących tak w zasadzie donikąd. Miałeś wrażenie, że i one zostały jakby wyrwane z przestrzeni widzialnej i podobnie jak resztę rzeczy widzialnych, wpadły w gęstwinę białego niezrozumienia. Istota wyglądała strasznie, lecz biło od niej jakieś ciepło, które zabraniało Ci jej atakowania.
- To Ty mnie wezwałeś, tak? – zadałeś pytanie. Twój rozmówca nie miał wprawdzie oczu, ale odczuwałeś na sobie jego wzrok. Nie był zniecierpliwiony, a wręcz przeciwnie. Wyglądał tak, jakby Cię oczekiwał. Nieznacznie się uśmiechnął, kiedy usłyszał Twoje pytanie. Nie miał jednak zamiaru na nie odpowiadać.
- Jesteś Pierwszym?
- Mam wiele imion. – odburknął ponuro.
- To trochę jak Casius Nathaniel Ind…Ins… Is...
- Istredd.
- Rzeczywiście, skąd wiedziałeś? – zadałeś pytanie, na które ponownie nie otrzymałeś odpowiedzi. Osobnik siedzący na schodkach, podniósł się i wykonał kilka kroków w dół. Momentalnie przybrał na masie i wyrosły mu siwe, starcze włosy. W jego kościstych rękach zmaterializowała się drewniana laska. Z jej pomocą podtrzymywał swoje ciało. Zbliżył się bardziej do Ciebie i po przyjacielsku poklepał Cię po ramieniu.
- Musimy pogadać. – stwierdził tym samym powielonym głosem i ruszył samotnie w bezkresną biel, dając Ci znak, byś szedł za nim.
- Kim jesteś, starcze? – spytałeś.
- Jestem świtem i zmierzchem. Jestem tym, co było, jestem tym co będzie. – tym razem odpowiedział na Twoje pytanie. – Jestem… nieskończonością.
- Miło mi, Hank Chestershire. – powiedziałeś lekko speszony.
- Wiem.
- Dokąd tak właściwie zmierzamy? – spytałeś
- Zmierzamy do przyszłości, do tego co nieuniknione. – stwierdził.
- Jak mam się do Ciebie zwracać?
- Mam wiele imion.
- Już to mówiłeś.
- Ci, którzy mnie nie posłuchali, zwali mnie Absolutem. W waszej terminologii byłoby to bliskie wyrazowi „bóg”.
- Więc jesteś… bogiem?
- To Twoje zdanie. – odburknął.
Czułeś się dziwnie. Osobnik, z którym rozmawiałeś, ewidentnie miał coś wspólnego z czasem, a także mówił o Pierwszych. Hmm… Nie posłuchali go, cóż mogłoby to oznaczać? – nie mogłeś wyjść z podziwu.
Tkwiąc w dziwnej atmosferze rozważań, nie dostrzegłeś, że otaczająca Cię przestrzeń zaczyna ulegać zmianie. Rozejrzałeś się dookoła i spostrzegłeś, że z wszechogarniającej bieli pozostał już tylko mały skrawek jasności. Resztę bezkresu objął błękit. Był wszędzie, na dole i na górze.
- Przyjrzyj się bliżej – polecił starzec. Postąpiłeś zgodnie z jego zaleceniami i dostrzegłeś, że znajdujecie się teraz w miejscu, w którym morze, albo i ocean łączy się z niebem. Staliście przed obrazem żywej oceanicznej pustki, nie mającej pojęcia o skałach, roślinności, ani nawet o suchym lądzie.
- Zaprowadziłeś mnie nad morze? Dlaczego? – spytałeś.
- Znasz to miejsce. – stwierdził. - Wtem błękit nieba pociemniał i bardziej widoczną uczynił niewidzialną linię, przecinającą dwa przeciwległe światy. Pojawiła się masa czarnych chmur, a tej towarzyszyć zaczął deszcz błyskawic. Spośród nowopowstałego mroku, zaczęło wyłaniać się gigantyczne, skrzydlate straszydło.
- Niech mnie, to Eclipse Delic! Starcze, uciekajmy!
- Nie uciekniesz przed swoim przeznaczeniem, Hanku Chestershire.
Podziwiałeś lot Czarnego Smoka Armagedonu. Trzepot jego majestatycznych skrzydeł, niczym zwyczajną roślinę, wyrwał z toni oceanicznej wyspę i rozbił ją na miliardy małych części, które już wkrótce spoczęły na dnie bezkresnego błękitu. Ogień bestii sprawił, że woda wypełniająca okoliczne przestrzenie, najzwyczajniej w świecie zmieniła swój stan na gazowy.
Smok wciąż ział ogniem, a płomieniami wypełnił całą otaczającą Cię okolicę.
- Chyba wystarczy. – odparł starzec. Chwilę później klasnął rękami i sprawił, że przerażająca wizja, której doświadczyliście, dobiegła końca.
- Co to było?!
- Znasz to miejsce, Hanku Chestershire. To tam zostałeś wyniesiony na niebiany.
- Czy to…?
- Owszem – to miejsce, w którym siedem warkoczy uczyniło Cię arcymagiem. Zaprawdę, zważaj na jego los. Jeśli zostanie zmiecione z powierzchni, świat spowije ciemność, z oceanów wyparuje wszelka woda, a rzezi niewiniątek dopuszczą się ogniste burze. Wtedy dwaj bracia staną naprzeciw siebie. Jeden nieokrzesanie żywy, drugi niesłusznie martwy. Oni zdecydują o tym, co będzie dalej…
Mój czas się kończy. Wkrótce upadnę, tak jak inni, wyżsi i stanę się nikim. Moje resztki rozsypie wiatr śmierci, a wtedy jasnym będzie, że skończyły się dzieje istot żywych.
- To wyspa Silentsky?! Dlaczego mówisz to do mnie? Czy światu zagraża zniszczenie? Dlaczego akurat Chefreindale?! Skąd znasz Casiusa?! – nie wytrzymałeś i zacząłeś zadawać swojemu rozmówcy setki pytań.
Nie odpowiedział. Uśmiechnął się jedynie nieznacznie.
- Hanku Chestershire, To ty jesteś ojcem tego koszmaru. To na Tobie spoczywa odpowiedzialność za los tego świata. – odparł.
Nie rozumiałeś kompletnie nic, miałeś setki pytań, a starzec, którego mógłbyś utożsamiać z bogiem czasu, znowu zaczął Cię ignorować. W tymże stanie stałeś się świadkiem kolejnego niecodziennego wydarzenia. Pustynia bezkresnej bieli, zaczęła powoli… pękać, niczym skorupa zwyczajnego jajka, pod wpływem uderzania nim o nieco twardszą powierzchnię. Biel powoli stawała się czernią, a także zaczęła pochłaniać wszystko co jasne i niewinne. Nawet nie spostrzegłeś kiedy z Twojego pola widzenia zniknął siwobrody starzec. Wszystko działo się zbyt szybko, wszystko było chaotyczne, niezrozumiałe, aż w końcu nastała niemająca granic czerń.
- Hank, dziadu! Obudź się! – usłyszałeś znajomy Ci głos.
- Czy powinnam mu zrobić usta usta? – rozbrzmiał kolejny, tym razem żeński.
- Wiesz… Wie… pani… Jemu to może się spodobać, nie żeby coś, ale on chyba chce z panią noo… - tu przerwał. W tym momencie otworzyłeś oczy. Leżałeś na ziemi i podziwiałeś jaśniejące nad Tobą sklepienie katedry.
Niemal natychmiast doskoczyli do Ciebie Sorrow i tajemnicza niewiasta, której do tej pory słyszałeś tylko głos. Była to ta sama rusałka, którą spotkałeś w drodze do Chefreindale, ta sama Zei, z którą nie tak dawno temu chciałeś spędzić resztę życia, dokładnie tak jak dzieje się to w amerykańskich filmach… czymkolwiek rzeczywiście one są.
Zei wyglądała inaczej, bardziej młodo… być może nawet i piękniej. Była dość… roztargniona.
- Zmiana wyglądu? Och, proszę – jestem kobietą. – niezapytana wyjaśniła Twoje niepewności. – Chwilę Cię tu nie było, Hanku – oznajmiła. Twój kolega w tym czasie…. – tu przerwała.
Oboje spojrzeliście w stronę Sorrowa, któremu ewidentnie zbierało się na płacz. Jego ślepia szkliły się niemiłosiernie mocno, jakby próbowały za wszelką cenę powstrzymać kumulujące się w nich strumienie łez.
- Samotnie odprawił antyczny rytuał przyzwania i… jak się okazało, uwolnił mnie z tego piekielnego jeziora, którego przez setki lat musiałam być panią.
- Sorrow? W pojedynkę?! Czy to możliwe?
- MOŻLIIIWE! – nie wytrzymał ent i wybuchnął niekontrolowanym atakiem płaczu.
- Nie no, spokojnie, toto… naprawdę wielki i piękny czyn.
- Właśnie wieeeem! Łeeeee! – potwierdził Twoje słowa.
- Nie jestem pewna, ale podejrzewam, że pomogła mu aura tego miejsca. Myślę, że Pierwsi mogli roztoczyć tu iskry swoich pradawnych czarów. To właśnie one mogły sprawić, że wreszcie… wreszcie wróciłam do normalności! Jestem taakaaa szczęśliwa! Taakaa szczęśliwa!
Wszyscy byli zbytnio radośni. Nie wiedziałeś, czy jest sens męczyć ich swoimi przerażającymi wizjami, których nawet sam nie rozumiałeś. Przypomniałeś sobie jednak, że podczas Twojego poprzedniego spotkania, Zei mówiła coś o Pierwszych.
- Zei, kim naprawdę byli Pierwsi? - spytałeś.
- Zadajesz dziwne pytania. – stwierdziła lekko zmieszana.
- Proszę, odpowiedz.
- Cóż, Pierwsi byli… byli… - rusałka w pewnym momencie pobladła i skryła twarz w rękach. Nie rozumiejąc o co jej chodzi, lecz jednocześnie czując się odpowiedzialnym za jej stan, postanowiłeś przytulić ją do siebie.
- Co się dzieje? To tylko proste pytanie.
- Hank… ja… moje wspomnienia… wszystko się rozmywa… Znasz to uczucie, kiedy znasz jakiś wyraz, chcesz go użyć, ale masz go na końcu języka? Obawiam się, że to skutki uboczne rozłąki z Vaykheen…
- To nic… Przynajmniej znowu jesteś wśród żywych.
- Och, Hank… - uśmiechnęła się na duchu, a po chwili odwzajemniła przytulenie.
- Gg.. gg… ołąbeczki? – zaczął jąkać się Sorrow. Spojrzeliście na niego z lekkim zniechęceniem. Wciąż płakał. Innymi słowy, nie było to nic nadzwyczajnego. Rozumiejąc jednak, że oboje zaszliście troszkę za daleko, wymieniliście się rumieńcami na twarzy i postanowiliście zaprzestać okazywania sobie tak wyrazistych uczuć. Podeszliście do smucącego się enta z zamiarem poprawienia mu nastroju.
- Powi… nniśmy… uciekać… Jjak… najszybciej… - wciąż jąkał się Tree.
- Przecież jeszcze nie odkryliśmy tego, co czai się w Chefreindale – stwierdziłeś.
- Ale chyba… to co czai się w Chefreindale… odkryło nas…. – stwierdził Sorrow. Rozumiejąc powagę jego słów, postanowiłeś się odwrócić.
Zareagowałeś jak rażony piorunem. Pomieszczenie wręcz roiło się od ubranych na czarno osobników o bladym kolorze skóry. Szybko przeanalizowałeś swoje informacje na temat bestiariusza Endlessness i rozpoznałeś w nich byty zrodzone z ciemności.
- To Ukryci… - stwierdziła Zei.
- Jak widać… już się nie ukrywają… - wymamrotał Sorrow z niemałym wytrzeszczem oczu i równie przerażoną miną.
- Przydałby się ten z czupryną… Ukryci tylko delikatnie ustępują demonom… Obawiam się, że mogę nie mieć odpowiednich zaklęć…
- Mów dalej… - odparł Sorrow z niemałym zdenerwowaniem.
- Chłopcy? – zauważyła Zei. Rusałka wzrokiem pokierowała was w stronę sklepienia katedry. Rzeczywiście – coś było na rzeczy. Zachowywało się nienaturalnie, tak jakby przez jego poszczególne elementy przechodziło teraz niemałe trzęsienie ziemi.

Co by tu zrobić?

a) Podejmuję się walki, z której pewnie nie wyjdę cało, w końcu tak uważali Pierwsi
b) Uciekam.
c) Romansuję dalej.
d) Mówię Ukrytym, że tak naprawdę to niechcący wszedłem na ich terytorium
e) Proponuję zawieszenie broni.
f) Robię coś innego, napisz co.




Obrazek
Adam Van SlothSłysząc tak bardzo okrutne słowa Izzy’ego, nie wytrzymałeś. Nie domagając się żadnych, szczegółowych wyjaśnień, zmaterializowałeś w swojej dłoni szablę elektryczności i zbliżyłeś się do Twojego rozmówcy, leżącego na ziemi. Śmiał się, szczerzył, był podekscytowany, może nawet i spełniony. Zobaczył w Twoich oczach to, czego najprawdopodobniej oczekiwał. Dałeś się ponieść emocjom i wyrzuciwszy z siebie głośny krzyk, sprawiłeś, że przez pokój w którym się znajdowaliście przeszła niemała burza elektrycznych ogników.
Stałeś z szablą nad obezwładnionym ojcem. Czułeś do niego wielki żal i jeszcze większą nienawiść, ale z drugiej strony – nie były one tak silne, żeby przekroczyć granicę jednego z najcięższych grzechów – ojcobójstwa. Widząc to Izzy, kpił z Ciebie jeszcze bardziej. Zszokowany trząsłeś się, a na Twojej twarzy jawiła się mina, wyrażająca wszystkie Twoje wewnętrzne uczucia. Moment ten wyrażał Twoją wewnętrzną słabość, ale i również nieodzowną cechę członków gildii The Rex Tales - patrzenie na świat sercem.
- Widzę, że chyba się nie doczekamy… - wymamrotał mężczyzna z czarną błyskawicą. Momentalnie podniósł się z ziemi i jakimś nieznanym Ci zaklęciem czarnej magii, wyrwał z Twojej trzęsącej się ręki elektryczny oręż. Chwycił go oburącz i przystawił do swojej krtani. Powoli przesuwał nim na boki, sprawiając, by uśpione w ostrzu błyskawice, poniewierały jego ciało.
- Czy przypadkiem tego nie chciałeś? – spytał.
Czułeś się bezradny. Izzy ewidentnie przerósł Twoje oczekiwania, zachowywał się jak książkowy psychopata, a także gardził wszystkim, co związane było z ojcowską, bądź nawet rodzicielską miłością. Powoli zacząłeś rozumieć, dlaczego powiedział Ci o swojej winie, wiele wskazywało na to, że pragnął wzburzyć w Tobie uczucie nienawiści. Pragnął, abyś dał ponieść się swoim emocjom i stał się najpewniej kimś pokroju jego samego. Wiedziałeś, że kategorycznie nie możesz przystać na jego warunki.
Wykonałeś kilka, a może nawet kilkanaście spokojniejszych oddechów, a po chwili podniosłeś głowę do góry. Wybity z rytmu Izzy nagle spoważniał. Twoje oczy ponownie zapłonęły jaśniejącymi piorunami i niczym błyskawice podczas najczarniejszych burz, rozjaśniły towarzyszący temu miejscu ogrom niezrozumienia.
- Electric Dragon : Electrifying! - wrzasnąłeś. Twoje ciało objęła poświata zrodzona z błyskawic. Czułeś się silniejszy, potężniejszy, bardziej… bezwzględny. Tkwiąc w tym stanie przez kilka a może nawet kilkanaście sekund, dostrzegłeś, że Twój zbrodniczy ojciec zaczyna się niepokoić o własne życie. Nastał teraz moment, w którym to on się bał, to jego ciało trzęsło się, jak podczas jakiejś zapaści. Nie obchodziło Cię to jednak. W twoich myślach jaśniały jedynie błyskawice i oślepiające, jasne światło.
- Electric Dragon : Electrifying! - Z twoich ust wydobył się potężny strumień elektrycznych wyładowań, które w mgnieniu oka rozeszły się po całym pomieszczeniu, paląc na swojej drodze wszystko, co tylko wchodziło w skład Twojego pola widzenia. Izzy topił się w morzu elektrycznej destrukcji, a Tobie ten widok sprawiał jedynie przyjemność. Czułeś się… silniejszy. Byłeś… silniejszy.
Osoba, która dopuściła się ojcobójstwa, mogłaby teraz odczuwać wyrzuty sumienia, bądź nawet zostać na wieczność przeklęta przez nieśmiertelne bóstwa. Ty jednak… odczułeś coś innego. Twój obraz pociemniał i zaczęło Ci się kręcić w głowie. Wszystko wirowało i powolnym ruchem pogrążało się w chaosie. Kilka chwil później – straciłeś przytomność.
Obudziły Cię znajome głosy, dobiegające znad Twojej głowy.
- Doprawdy… To wszystko przez to, że tak rzadko się myje! Omdlenia, ataki serca, padaczki… Wszystko! Wszystko! To wszystko to wina słabej higieny osobistej! – zawodził Mark.
- Czy ty właśnie śmiesz obrażać lorda błyskawic, Adama Van Slotha?!! – wtórowała mu harmonią destrukcji Faith.
- Misie pysie… Uciszcie się, proszę… Adam, on chyba się budzi…
- W samą porę… robi się tu nieprzyjemnie – odburknęła Faith.
- NIEPRZYJEMNIE?! MIASTO SIĘ WALI, BĘDZIE BRUDNO, BĘDZIE JESZCZE WIĘCEJ ZARAZKÓW… A TAM… KROCZĄ JAKIEŚ WIELKIE DEMONICZNE KARALUCHY! JA SIĘ NAPRAWDĘ MOGĘ ZAŁOŻYĆ ŻE TO WSZYSTKO TO ZASŁUGA CASIUSA NATHANILA SILVERA! – dawał się ponieść emocjom Mark.
- Co się… dzieje? Gdzie ja jestem?!
- Cóż, tak w skrócie… Myśleliśmy nad wyborem misji, wybieraliśmy się do Lyonhall po wybór jakowejś… No ale Ty, mistrzu… zaliczyłeś, że tak to łaskawie ujmę – wyrżnięcie głową w glebę.
- NESTORE, BĄDŹ BARDZIEJ DELIKATNY! ADAM MA WIĘCEJ UCZUĆ NIŻ WSZYSTKIE OSOBY JAKIE ZNASZ!
- Prze… przepraszam, Adamie.
- Wyłom w Aimferonie… Izzy… błyskawice….
- WYŁOM W AIMFERONIE?! CO?! NOOO NIE WIERZĘ! TO NA PEWNO CASIUS NATHANIEL ISTREDD SILVER! – wciąż nie dowierzał Mark. – NAWET SOBIE NIE WYOBRAŻACIE JAKI TERAZ JEST TAM SYF! PEWNIE ŚMIERDZI, PEWNIE ROZŁAZI SIĘ ROBACTWO, NIE ZDZIWIĘ SIĘ NAWET, JEŚLI KTOS OTWORZYŁ TAM WYŁOM DO INNEGO ŚWIATA, Z KTÓREGO WYJDZ…. – tu przerwał. Rozirytowana Faith zmieniła go chwilowo w kamienny posąg. Skamieniały Mark wyglądał teraz jak naburmuszony starożytny filozof, którego nieszczęsny los zamknął w przestrzeni i czasie i uczynił rzeźbą.
- W Aimferonie nie ma żadnego wyłomu, a przynajmniej nie było go kilka chwil temu. Nie wiem, no ale tak z 15 minut wstecz, przechodził tędy Hubertus, podobno sprawdzał stan murawy przed wrześniowymi igrzyskami w piłce kopanej. Był szczęśliwy, nawet… definitywnie szczęśliwy…
- Nieważne… - odburknąłeś ponuro. Powoli zacząłeś pojmować sytuację, w jakiej przyszło Ci się znaleźć. Doświadczyłeś najpewniej jakiejś chorej wizji. Z jednej strony – mogłeś odetchnąć z ulgą, gdyż wyzerowało to Twoje ewentualnie przyszłe wyrzuty sumienia, ale z drugiej… również się niepokoiłeś. Wszystko było jakieś dziwne, niezrozumiałe. Czyżby wizja była sprawą samego Izzy’ego Van Slotha, któremu nagle włączył się rodzicielski instynkt? Może rzeczywiście chciał, abyś podobnie jak on przeszedł na tą złą stronę mocy?
- To… dla mnie za dużo. – dodałeś chwilę później, spoglądając niewyraźnie na Faith. Jej oczy wyrażały przejęcie się Twoim losem, wiedziałeś, że jest ona zdecydowanie osobą, na której można polegać, która jest świetną przyjaciółką… która…
- Faith, mianuję Cię dowódcą Thunder Gods… - stwierdziłeś.
- COOO?! JAK TO?
- ALE NA ZAWSZE?! – nie dowierzał Nestore.
- Nie, na chwilę. Sprawdźcie, co tak bardzo zdenerwowało tego, no tu.. skamieniałego – tu wskazałeś na ekspresyjną rzeźbę Marka. – i stawcie temu czoła. Too.. rozkaz… - uśmiechnąłeś się.
Faith nie mogła wyjść z podziwu. W pełni zdumienia wciąż patrzyła na Ciebie, jakby nie dowierzała w to, co właśnie miało miejsce. Delikatnie zacisnęła palce w pięść i z salonową gracją szturchnęła nią rzeźbę.
Mark w jednym momencie wrócił do normalności i skończył swój ekspresywny monolog. Nie słuchałeś go jednak. Był głośny, porywający, ale w końcu ucichł. Grupa Thunder Gods zrozumiała wagę sprawy, jaką przed nimi postawiłeś i zdecydowała się wykonać swoje zadanie tak, abyś mógł być z nich dumny. Powoli oddalałeś się w znanym tylko sobie kierunku.

Co by tu zrobić?

a) Idę do Lyonhall.
b) Idę ogarnąć co się stało w Aimferonie.
c) Idę zagadać do Lavendera Lyonhall.
d) Idę w inne miejsce.
e) Robię coś innego, napisz co.



Obrazek
Theta SigmaStrangethrower otworzył zaryglowane drzwi biblioteki. Ty i Patricia nie zastanawialiście się ani chwili dłużej. Szybko przekroczyliście próg budynku należącego do Gordona El Nemesissa. Zeszliście na niższe piętro, dostępne jeszcze dla wszystkich mieszkańców Eldshire i członków The Rex Tales i na jednym z tamtejszych stołów ulokowaliście nieprzytomnego szarego koguta.
- Ho hoo hoo, widzę, że moja czytelnia staje się powoli ranczem, albo i punktem leczniczym dla wojennych ofiar. – usłyszeliście w tym momencie miły, zachrypnięty, męski głos.
Waszym oczom ukazał się właściciel tego przybytku, niejaki pan El Nemesiss. Prawie stuletni starzec spoglądał na was z uśmiechem na twarzy.
- Sensei, mamy problem. – wymamrotałeś. Właśnie takim przydomkiem zwracałeś się do starca. Przebywałeś tu długo i bardzo go polubiłeś. Mędrzec mimowolnie stał się Twoim autorytetem, mistrzem fachu i tajemnych umiejętności.
Gordon spojrzał na koguta leżącego na stole, który ledwo co utrzymywał jego ciężar.
- Przepraszam, że tak niefortunnie spytam… - zaczęła Patricia. – Ale czy… na pewno jest tu bezpiecznie? Wie pan… tam na zewnątrz…
- Z ciemnych otchłani uciekło kilku zbirasów? Miasto się wali, towarzyszy mu ogrom zniszczeń? Łee tam… Panno McFlower, Biblioteka, podobnie jak Katedra Nieskończoności pamięta czasy, w których miastem rządzili Pierwsi. Do tej pory nie zniszczył jej żaden kataklizm i moim skromnym zdaniem – nie zniszczy. Nie wiem czy czytałaś moją książkę o Dniu, w którym zatrzymał się czas…
- Nie wątpię, że jest bardzo, ale to bardzo interesująca, ale…
- A jednak się boisz. Wyjaśniam iż zupełnie niepotrzebnie. Wiesz dlaczego? Podczas napaści Eclipse Delica, kilkadziesiąt osób znalazło tu schronienie i… przetrwało główną nawałnicę tego latającego zakapiora.
- Zakapiora… Tak? Hihi…
- WOW! – nie wytrzymałeś i z podekscytowania uderzyłeś ręką w stół, za co chwilę później przeprosiłeś. Nie odezwały się żadne nożyce, ani sam ranny, poszkodowany, wciąż uśpiony w tej samej, „bezpiecznej pozycji”. Postanowiłeś więc wyjaśnić wszystkim, co było powodem Twojego nagłego ataku euforii.
- Czyli… budynki stworzone przez Pierwszych są tak nieziemskie, chwalebne i… w ogóle niezniszczalne?
- Jest to pewien trop, ale na pewno nie przeradza się w jakiś schemat. Kojarzycie Ethana Cresswella? To jeden z dziesięciu…
- APOSTOŁOW!
- tak, dokładnie. Ten niebieskowłosy szaleniec ogląda teraz ukryte kondygnacje naszej książkarni.
- Czemu szaleniec? A nie raczej ktoś ciekawy świata?
- Dzień w którym zatrzymał się czas… Ach… co tam się działo… Miasto zalała rzeka czerwieni i niesprawiedliwości… Eclipse Delic… największa bestia z jaką mierzyło się światło przez miliardy lat swojego istnienia… Zwany pożeraczem światów, a może nawet i ich królem… Rozumiesz mój tok rozumowania…?
- yyy….
- Skoro był tak potężny, by jednym ruchem skrzydeł wyrywać z ziemi budynki razem z fundamentami, to jakim zafajdanym ja się pytam prawem… mogła istnieć siła, która mogła go powstrzymać?
- Aaaa! To ta opowieść o dziewczynce z siedmioma warkoczykami! – wykrzyczała Patricia.
- Dlatego uważam, że pan Cresswell jest chorym szaleńcem, który najpewniej z tej misji już nigdy nie powróci. Próbuje stawić czoła siłom przerastającym strach i nienawiść tego świata, próbuje odkryć to, czego przeraził się Eclipse Delic i to, co sprawiło, że czarny mag śmierci Zefrain, zamienił się w mrowisko czarnej mazi, w starciu z Archikatedrą… - kontynuował swoją opowieść.
W pewnym momencie usłyszeliście, że na górnym piętrze powoli zaczyna się robić tłoczno.
- Hahahah! Czas lokalnej apokalipsy i od razu wszystkich bierze do czytania! – rozpromienił się kolejny raz starzec. – Kochani, pozwólcie proszę, że sprawdzę, czy komuś tam na górze… coś przypadkiem nie dolega. – stwierdził i ruszył ku schodom prowadzącym na wyższe piętro.
Spojrzałeś z uśmiechem na Patricię. Byliście pod wielkim wrażeniem osobowości bibliotekarza, każda rozmowa z nim wiązała się z tym samym, ojcowskim, przyjacielskim ciepłem, z tym samym poczuciem bezpieczeństwa, optymizmu i zdecydowania…
- To właśnie taki chcę stać się w przyszłości – stwierdziłeś. – Moim celem w życiu nie jest zostanie wielkim, misternym czarnoksiężnikiem, ale po prostu osobą, która będzie szczęśliwa ze swojej przeżytej egzystencji. Nawet w wieku 100 lat chciałbym być takim optymistą jak pan Gordon.
- Oj, coś jest na rzeczy… - stwierdziła Patricia, przyznając Ci rację. Chwilę patrzyliście sobie w oczy i wytworzyliście tym samym tą słynną „ niekomfortową sytuację”. Obie strony próbowały powiedzieć coś, co mogłoby ją przerwać, ale tak w zasadzie…. Nie potrafiły.
Z pomocą postanowił przyjść szary kogut, który wrócił już do świata żywych. Nie znajdował się już na stole, tylko nad nim… lewitował, wciąż leżąc w słynnej bezpiecznej pozycji. Bełkotał coś w niezrozumiałym wam języku i wiele wskazywało na to, że opętały go jakieś nieczyste sily.
- Dlaczego zawsze my…. – załkała Patricia.


Co by tu zrobić?

a) Próbuję przeprowadzić egzorcyzm, no bo co zrobię, nic nie zrobię.
b) Pytam koguta, dlaczego lewituje nad stołem.
c) Ataaaaaaak
d) Uciekam na wyższe piętro.
e) Pytam Patricię o coś.
f) Robię coś innego, napisz co.



Obrazek ObrazekObrazek

Casius Nathaniel Silver & Dove Golly & Olexo PainfulWszystko działo się zbyt szybko. Dove nie znalazłszy darmowego, ani jakiegokolwiek innego środka transportu, popędził czym prędzej w stronę Lyonhall.
Casius natomiast czuł się odpowiedzialny za los swojego sierściucha. Wiedząc i widząc, że zagraża mu wielkie niebezpieczeństwo, postanowił ruszyć mu z odsieczą. Nie myślał przy tym o zagrożeniu i konsekwencjach, jakie mógłby spowodować swoim brawurowym zachowaniem, ale raczej o życiu swoich przyjaciół, którzy już wkrótce – mogli pożegnać się ze światem. Choć nie dorastał mrocznym bestiom nawet do pięt – dosłownie i w przenośni, to jednak wyrażał sobą postawę tej całej… kwintesencji bycia członkiem The Rex Tales.
- Jeden za wszystkich… wszyscy za… - mruknął pod nosem. Śnieżnobiały lis złożył dłonie w pięść, a po chwili przywrócił je do poprzedniego stanu. W jednej z jego rąk zmaterializowała się potężna kula energii, którą postanowił cisnąć w podnóże cienistego straszydła.
- Fire Stab! – krzyknął. Potwór w mgnieniu oka zmienił swój obiekt ataku. Spojrzał delikatnie w stronę Francisa, dźwigającego Julię na swoich mizernych łapkach. Kot był bardzo wdzięczny i ruszył z nią w jakieś bezpieczniejsze miejsce.
Wciąż nie wiedział, co dzieje się z Olexem. W normalnej sytuacji raczej by go przeklinał i zastanawiał się dlaczego, w najbardziej znaczącej części walki, ten najzwyczajniej w świecie staje się zupełnie nieaktywny i bezużyteczny. Teraz jednak – nie miał na to czasu. Potwór kroczył w jego kierunku i nie miał bynajmniej zbyt dobrych zamiarów. Wiedział, że kres jest blisko, więc jako członek wielkiej gildii magów Eldshire, myślał tylko o zachowaniu honoru. Wyskoczył w górę jak najwyżej było to możliwe i próbował wyobrazić sobie, że posiada skrzydła.
- Fire Wing! Wykrzyknął. Jego oczy w jednym momencie zapłonęły piekielnym żarem. Wokół tułowia natomiast zaczęły mu towarzyszyć płomienne skrzydła. Casius nie mógł wyjść z podziwu, gdyż najpewniej udało mu się odkryć nową właściwość swojego czaru. Nie miał jednak zamiaru tego w większy sposób okazywać. Szybko rozpoznał sytuację, w jakiej się znalazł i przeleciał między taranującymi nogami bestii. Zasadził się na nią od tyłu i wykonał potężną, ognistą szarżę w okolice miejsca, w którym zlokalizował żebro. Pamiętał swoje liczne walki z Golly’m i wiedział, że ciosy zadawane właśnie w te okolice mogą okazać się jednymi z najniebezpieczniejszych. Potwór otrzymawszy potężne płomienne uderzenie zawył przerażająco i sparaliżowany runął na ziemię. Przed upadkiem zdążył się jednak podeprzeć za pomocą jednej z macek.
Wiedząc, że ma do czynienia z przeciwnikiem przerastającym jego oczekiwania, stał się bardziej agresywny. Użył kolejnej ze swoich szeleszczących kończyn i uderzył nią w Nathaniela Silvera. Lis w jednym momencie stracił swoje skrzydła i pod wpływem uderzenia przekoziołkował przez kilka dobrych przecznic, a po chwili wpadł do rzeki. Zaskoczył tym samym niemało rybaków, którzy strudzeni i pewnie zupełnie nieświadomi sytuacji, łowili w niej ryby.
Dove w tym czasie docierał już do Lyonhall. Jakimś dziwnym sposobem udało mu się ominąć wir głównej walki i znaleźć pod zamkiem.
Od razu zobaczył przy nim małą delegację magów z gildii, którzy zbierali się do ataku. Wśród nich dostrzegł Elisę Rose, Keitha Drake, Virginię Light, Trójcę z Thunder Gods, a także samego Diesela Van Slotha, mistrza i przywódcę owych magów.
- Dove, jełopie – zagadał od razu do koguta. Golly uśmiechnął się na duchu. – Rozumiem, że kolejny raz niechcący zniszczyłeś miasto?
- To Casius, nie ja! Przecież wiesz…
- W sumie, ale nie… ostatnio ma do mnie pretensje, że o wszystko go oskarżam, więc pójdę mu na rękę i oskarżę tym razem Ciebie.
- A ok. – stwierdził. Kogut spojrzał na magów, którzy szykowali się do odsieczy. Elisa miała na sobie złocistą zbroję, a w rękach dzierżyła dwa, srebrzystobiałe miecze, jaśniejące oślepiającym światłem. Keith przywdział postać cienia i zdawał się rozpływać w powietrzu. Virginia nie wyglądała inaczej niż zwykle, ale podejrzewał, że to właśnie miała być jej jakaś strategia. Poza tym, wyglądała na dość skoncentrowaną i gotową do działania. Podobnie też było z Faith, Markiem i Nestore’m.
- A Ty, mistrzu? – spytał Dove, próbując dociec, co planuje Van Sloth.
- Ja? Nie wiem, ja dopiero przyszedłem – odburknął ponuro, przepijając filiżankę kawy.
- Nie zamierzasz walczyć?
- Walczyć? Eeee… nie, nie chce mi się.
- Typowe. – odparł z niemałą irytacją.
Rozmowę przerwało pojawienie się Francisa z Julią i Olexem. Kociak z wielkim trudem opuścił ich na ziemię, a po chwili powielił czynność, jaką im zafundował. Runął jak długi przed Virginią i czuł się jak.. w siódmym niebie.
- Zmęczony… zmęę… czony…
- Jakiiii słooodkiiii kiiiciuuuuuuuś! – nie mogła wyjść z zachwytu Virginia.
- ta, słodki, ale straszny zbok, prawie jak Casius. – zripostował szybko Dove.
- Mhhrraauuu – stwierdziła i zaczęła głaskać go za uchem.
- Panno Light, do cholery, do podchodzi pod molestowanie – wymamrotał Van Sloth.
- Przynajmniej nikt nikogo nie bałamuci… JESZCZE – odparł z małym przerywnikiem Dove.
- Ale ten kot na pewno ma zarazki! Na pewno ma zarazki! Na pewno! Na pewno jest brudny i przenosi choroby! Virginia, zarazisz się, ja Ci mówię, będziesz chora, będziesz mieć zajady, będziesz mieć chorobę szalonych krów! Wszystko! Wszystko!
- MARK DO CHOLERY! – krzyknął Diesel Van Sloth.
- Tak jest, do usług! – odpowiedział chwilę później.
- Zejść mi z oczu. Ja sam rozprawię się z tymi wariatami.
- Ale to może być bolesne! – wymamrotał poobijany Olexo.
- A Tobie co tak właściwie się stało? - spytał Dove.
- No… Boli.. – stwierdził Olexo.
- Stratował go tłum, bo wzięło go na filozoficzne zachcianki…. – odparł Francis.
- No, boli no… - skwitował indyk.
- Olexo ma rację. Virginia i Mark zostają, reszta idzie walczyć! – odparł Van Sloth.
- Wreszcie, mistrzu. – stwierdziła Elisa z niemałą irytacją. – Już się bałam, że za chwilę siądziemy tu z herbatką, wyczarujemy magiczny kominek i zaczniemy opowiadać sobie straszne historie.
- To w sumie nie byłoby takie złe, no ale Casi… znaczy Dove zepsuł miasto i trzeba je naprawić…
- nono…
Grupa spod Lyonhall ruszyła z odsieczą. Nim Dove zdążył jakkolwiek zareagować, Faith i Nestore wzbili się w powietrze. Ten drugi przywdział szkarłatną, ciężką zbroję, którą wyróżniał jaśniejący, seledynowy miecz. Kogut zaczął pojmować, dlaczego pan Crazier zwykle nazywany był w gildii szkarłatnym szermierzem.
Golly nigdzie nie dostrzegał Elisy, ani Keitha, ale podejrzewał, że i oni wyprzedzili już go w realizowaniu swojej spontanicznej strategii zniszczenia. Już do niej przywykł, więc zupełnie go nie dziwiła.
Przed nim znajdował się już tylko Van Sloth, który swoim starczym tempem, niczym wielki, zasłużony wojownik, kroczył naprzeciw ciemności. Jak się okazało – ciemność dopadła go szybciej, niż można się było tego spodziewać. Na jego drodze stanął drugi z potworów niszczących miasto. Mag lodu chciał jakoś zareagować, podobnie jak Faith i Nestore, którzy również dostrzegli zagrożenie. Mistrz jednak rozkazał im wstrzymać swój oręż. Stwierdził, że sam stoczy bój z bestią. Brzmiał przy tym bardzo charyzmatycznie i odważnie, że wręcz nie dało mu się odmówić.
Van Sloth wykonał jakiś dziwny, być może nawet przerażający krok taneczny i wykrzyczał znane tylko sobie słowo. Po chwili jednak tupnął nogą w ziemię i dołożył bardziej rozpoznawalną sekwencję słów.
- Bestio z ciemności, zaprawdę powiadam Ci, że nie chce mi się na Ciebie patrzeć! – stwierdził. Mówiąc szczerze, wszyscy oczekiwali, że kot z afro już wkrótce wzrośnie ponad miasto i stoczy wielki bój z cienistym straszydłem. Nic takiego jednak… się nie stało. Stało się jednak coś innego. Oczy Van Slotha w pewnym momencie zamknęły się. Mistrz gildii wyglądał na lekko zbitego z tropu.
- Shieeet! – stwierdził. – Nie to zaklęcie… ten czar… on pomagał w przypadku, gdy inna osoba groziła mi zniszczeniem miasta…ach… moja kochana Justine.. gdyby jeszcze żyła… - rozmarzył się nieco.
Wszyscy wyglądali na zszokowanych. Wiele wskazywało na to, że podobne wrażenie miał również sam potwór, z którym przyszło wam walczyć. W myślach wszystkich krążyły hasła, że wszystko to, to tak naprawdę część przedstawienia, wyreżyserowanego przez samego mistrza gildii. Jak się jednak okazało – było to coś innego.
- No zróbcie coś, do cholery. Ja bym zrobił, ale mi się nie chce. – stwierdził, nieco bardziej agresywnie. – Nie jestem Daredevilem, żeby miażdżyć wszystkich z zamkniętymi oczami. Kimkolwiek jest Daredevil… a zresztą… ja dopiero przyszedłem…
Grupa natychmiast ruszyła do ataku. Dove rzucił w drogę lodowym zaklęciem, które teoretycznie miało sprawić, że bestia z zaświatów wywinie potężnego orła. Niestety, nic takiego nie miało miejsca. Monstrum jak gdyby nigdy nic kroczyło po lodzie, a jego potężne łapska, niczym lodołamacz, miażdżyły nowopowstałą magiczną nawierzchnię.
- Nie żeby coś, ale... – oburzył się Van Sloth, wciąż stojąc na środku drogi, przez którą właśnie przechodziła cienista bestia.
- Sytuację zamierzali wykorzystać Faith i Nestore. Tęcza kolorów wykrystalizowana z ich niszczycielskich broni złączyła się w potężny strumień energii i jak oszalała popędziła w stronę potwora. Lekko go zamroczyła, lecz nie wyrządziła mu jakichś poważniejszych szkód. Cienista kreatura w kontrataku użyła kilku ze swoich macek, czym sprawiła, że zarówno Crazier jak i Neverheaven, pod wpływem ich uderzenia, przelecieli praktycznie przez całe miasto i.. ponownie jak Casius – wylądowali w rzece.
O dziwo – znaleźli się w tym samym miejscu.
- Co wy tu robicie?! – bulwersował się mag ognia, któremu przyszło nagle znaleźć się w dość niekomfortowej sytuacji.
- To wszystko przez Marka!
- To wszystko przez Faith!
- I ty przeciwko mnie?!
- Tak! Mam już dość tego oskarżania innych! To Ty siejesz zamęt w tej drużynie!
- Oo, mówicie o oskarżaniu innych… jak bardzo brzmi to znajomo…
- Może ja jestem wam w ogóle niepotrzebna?!
- Nie no, tego nie powiedziałem. Przepraszam za porywczość Faith, ale powinnaś troszkę zluzować. Mark jest jaki jest, ale nie powinno się mieć do niego o to pretensje. Po prostu to kwestia przyzwyczajenia.
- Skąd ja to znam… - nie mógł się nadziwić Casius. – A WŁAŚNIE! – krzyknął tak nagle, że nie mógł tego przewidzieć nawet najbardziej domyślny narrator. – CO Z FRANCISEM!? CO Z MIASTEM?! CO Z RESZTĄ?! CO ZE WSZYSTKIM?!
- Francis żyje, Olexo żyje, reszta chyba też żyje, a miasto… - Nestore i Faith w tym momencie przerwali. Wszystko to za sprawą przerażonych rybaków. Panowie zajmujący się fachem łowienia najpewniej od dziesiątek lat, dostrzegli coś… co zdecydowanie mogło spowodować u nich taką, a nie inną minę. W stronę rzeki zmierzała kolejna bestia, a na horyzoncie zaczęło się ich rysować przynajmniej kilkanaście.
- PORTAL! ON NIE ZOSTAŁ ZAMKNIĘTY! JEŚLI CZEGOŚ NIE ZROBIMY TO… - tu przerwał. A właściwie… przerwał mu chamsko narrator, bo czemu nie.
Dove myślał w tym czasie nad zaklęciem przyzwania nieobliczalnego niedźwiedzia, który mógłby znowu zniszczyć w jakiś sposób system i… fartem, bo fartem, ale jednak uratować wiele niewinnych istnień.
W pewnym jednak momencie dostrzegł coś, co dało mu wiarę i nadzieję, na pomyślne zakończenie tej historii. Przez stworzone przez niego lodowisko przebiegła jakaś tajemnicza, fioletowa smuga, która w niecałą sekundę, zabrała za sobą Van Slotha. Po chwili wróciła, tym razem w samotności i zmaterializowała się w tajemniczą postać z niebieskimi włosami. Kolor smugi okazał się wynikać z koloru jej garnituru.
Widząc to, Golly przełykał nerwowo ślinę. Nie wiedział z kim lub czym miał do czynienia. Wiedział natomiast, że osobnik ten stoi również po jego stronie.

Co by tu zrobić?

a) Wkurzam się, denerwuję, organizuję spisek przeciwko wszechświatowi.
b) Wracam do Lyonhall, bo tam najpewniej jest Van Sloth i każę mu otworzyć oczy.
c) Zbieram team i atakuję, no bo co.
d) Uczestniczę w biegającym tłumie, płaczę, krzyczę i panikuję.
e) Robię coś innego, napisz co.


Obrazek
Ei NibelNiebo zadrżało, rozstąpiły się okoliczne fragmenty ziemi, co oznaczało, że zaklęcie przywołania Michelangelo właśnie dobiegło końca.
- Moja pani, obronię Cię. – stwierdził z gracją. Ucieszyłaś się, gdyż było to ewidentnie coś nowego. Nie był to rasista, nie był to psychopata, ani tym bardziej nikt z kategorii tych obłąkanych.
Właściciel budynku był jednak wciąż obojętny na Twoje odgłosy zainteresowania. Gwiezdny dżentelmen postanowił więc na to zareagować. Spojrzał prosto w Twoje oczy, uśmiechnął się, a chwilę później pokłonił się w geście szacunku i uznania. Dalsze zdarzenia być może i troszkę wypaczały już jego elegancję, ale koniec końców – nie zamierzałaś się tym przejmować. Michelangelo, niczym najbardziej solidny, wojenny taran, uderzył głową w drzwi.
- Pan wybaczy, ale pukaliśmy. – stwierdził wracając do wyprostowanej pozycji. Wejście do domu znacznie straciło na wartości, stało się dziurawe, a chwiejące się w nim kawałki drewna, zwiastowały niechybne runięcie całej konstrukcji. I.. tak też się stało, po kilkunastu sekundach.
Przekroczyliście próg budynku i weszliście do środka. Szybko rozejrzeliście się po wewnętrznej części domu, ale nie byliście w stanie w nim dostrzec obiektu waszych poszukiwań. Intrygowało jedynie wejście do piwnicy. Gwiezdne Widmo zastanawiało się przez chwilę, czy większym okazem galanterii będzie przepuszczenie Cię pierwszej przez schody zmierzające ku ciemności, ale koniec końców stwierdziło, że mogłoby to być zachowanie o wyższym stopniu zagrożenia.
- Pani pozwoli, ja sprawdzę co tam się odpier…papiernicza. – odparł. Przystałaś na jego propozycję.
Widmo zagłębiło się w tajemniczą, mroczną przestrzeń, z której już wkrótce zaczęły dobiegać dziwne odgłosy. Przypominały waleczne krzyki, dźwięki towarzyszące używaniu zaklęć, a także rapsody zwyczajnego bólu.
Ich sekwencja trwała przez kilka minut. Przerwało ją dopiero ponowne pojawienie się Michelangelo.
- Panienka pozwoli, miałem garstkę problemów, aczkolwiek sprawiłem, że już wszystko w porząsiu…

Co by tu zrobić?
a) Mam pretensję do Michelangelo, że wziął i zamordował zleceniodawcę zadania.
b) Schodzę w dół.
c) Upewniam się, czy Michelangelo nie jest przypadkiem ephisterem.
d) Robię coś innego, napisz co.



Obrazek
Samson Theodore JohnsonKeith gdzieś poszedł, Ty nie ogarniałeś co się dzieje. Miasto terroryzowały jakieś wielkie potwory, a Tobie znowu zaczęło zbierać się na płacz. Patrzyłeś teraz na jakąś rodzinę małp, która wg tego, co wcześniej udało Ci się ustalić, zakosiła Twoje banany z powodu swojego niskiego stanu społecznego i towarzyszącym mu skazaniem na biedowanie. Z reguły nie miałeś uczuć, ale tym razem postanowiłeś jednak je jakoś okazać. Pocieszyłeś smutną rodzinę i zaproponowałeś im wyżywienie w Lyonhall. Kilkoro ślepiów patrzyło na Ciebie ze zdziwieniem. Ewidentnie wydawało im się, że z nich kpisz. Ty jednak o dziwo… nie kpiłeś, a wręcz przeciwnie.- byłeś całkiem szczery.
- To naprawdę miłe, ale…
- ale?! – nie wytrzymałeś.
- W tej części miasta grasują jakieś potwory. Jestem samotną matką, muszę dbać o bezpieczeństwo swoich pociech.
- a, w sumie. – przyznałeś jej rację. Nie wiedziałeś, co robić. Czułeś się dziwnie, niezręcznie, nieswojo, a wszystko przez to że wreszcie otworzyłeś się na ludzi.
- Jeśli tak miałoby się leczyć rudyzm, to chyba lepsze będzie utopienie się w Esterii. – wymamrotałeś pod dziobem. Wszystko jak zwykle Cię irytowało, wcześniej praca, troszeńkę później wstawanie, a teraz.. wielkie, dziecięce oczęta, które spoglądały na Ciebie ze wdzięcznością.
- Nie patrzcie tak na mnie, jestem straszny, nie mam uczuć, podobno w nocy żywię się krwią… czy coś. – stwierdziłeś groźnie.
Niestety, nie udało Ci się tym nikogo przerazić. Dzieci śmiały się z Ciebie i przekrzykiwały się w słowach zachwalających Twoją zabawność. Kolejny raz byłeś w kryzysie myślowym.
- Jestem pewna, że walka już wkrótce dobiegnie końca. To The Rex Tales. To proste, że łatwiej przychodzi im niszczenie wszystkiego, ale wciąż… są obrońcami naszego miasta. Na pewno sprostają i temu zadaniu – stwierdziła kobieta.
Pokiwałeś głową, przyznając jej rację. Rynek stawał się powoli coraz bardziej zatłoczony. Nie rozumiałeś dlaczego, ale po chwili jednak wpadłeś na pewien pomysł. Miasto ulegało destrukcji, a ta obszary po tej stronie rzeki wydawały się w miarę bezpieczne. Co więcej – wyglądało Ci to na jakąś strefę ewakuacji. Z minuty na minutę, wokół Ciebie pojawiało się coraz więcej znajomych twarzy – tych, które ceniłeś i tych, którym życzyłeś śmierci – jak to w tłumie.
Po jakimś czasie udało Ci się dostrzec Dorothy. Zmierzała w Twoim kierunku, a Ty nie wiedziałeś co robić.

Co by tu zrobić?

a) Uciekam w pośpiechu.
b) Witam ją serdecznie i mówię, że to te małpy zakosiły moje banany.
c) Udaję, że jej nie widzę.
d) Idę się zabić.
e) Płaczę.
f) Robię coś innego, napisz co.


Obrazek
Vudix XixUbrałeś na siebie strój zemdlonego Sandlera i zamierzałeś popędzić w nim do Lyonhall. Chciałeś, bo koniec końców stwierdziłeś, że nie jest to zbyt bezpieczny pomysł. Co jest grane, zrozumiałeś dopiero na rynku. Roiło się tam od panikujących mieszkańców Eldshire, którym ewidentnie coś zagrażało. Zapytałeś kilkoro losowych osób o przyczynę takiego zgromadzenia, i dowiedziałeś się, że miasto jest atakowane przez bandę złowrogich demonów. Niektórzy sugerowali nawet, że mogło się to stać przez Casiusa, któremu kolejny raz chciało się wyrządzać figle. Inni natomiast, twierdzili, że otworzyła się jakaś otchłań, prowadząca do zaświatów i już wkrótce, cały świat może czekać niechybny koniec.
Nie wiedziałeś co robić. Byłeś zmęczony, wszystko Cię bolało i w takim stanie raczej nie zamierzałeś rzucać się w wir walki. Przez Twoje myśli przechodziły sekwencje wyrzutów sumienia. Sugerowały, że postąpiłeś źle, zostawiając Sandlera samego.

Co by tu zrobić?

a) Wracam do Sandlera i sprawdzam czy z nim wszystko w porządku
b) Podrywam jakieś laski na rynku.
c) Idę walczyć
d) Robię coś innego, napisz co.


Obrazek
Santino BrasiMefistoteles był totalnym dziwakiem, oszołomem, a także kimś, kto nawet Twoim zdaniem wykraczał ponad stereotypowe mniemanie o psychopatach. Mówił o niezrozumiałych rzeczach, posiadał olbrzymią władzę, a wizje, jakie przed Tobą kreował, sprawiały, że czułeś się więcej niż niekomfortowo. Cóż więcej – mówił o niejakich Dominatorach, którzy zawarli wielki sojusz czarnych gildii i planują coś strasznego. Z reguły – nie obchodziłoby Cię to, ale tym razem – to właśnie sam zostałeś wplątany w wir tajemnicy. Mimowolnie więc, zaciekawiło Cię to zagadnienie.
Poprosiłeś Luciusa o list. Zamieniliście jeszcze później kilka słów, ale koniec końców – nie wniosły one niczego nadzwyczajnego, więc nie ma sensu ich przytaczać. Wziąłeś list do ręki, podpisałeś kurierski formularz, który wlepił Ci lis i wreszcie wyszedłeś z banku.
W Twoich myślach toczyła się wojna między uczuciami. Zwykle ich nie okazywałeś, zwykle tkwiły one w najciemniejszych zakamarkach twego serca, ale tym razem… było inaczej.
Genesiss – wielki plan owiany jeszcze większą tajemnicą i mrokiem… niepokojąca osobowość Mefistofelesa, a także słowa, które razem z listem musisz przekazać swojemu mistrzowi… „ zanim zaśniesz, przeczytaj”. Nigdy nie byłeś dobry w interpretacjach poezji, ale zdanie to brzmiało ewidentnie jak jakiś ukryty szyfr, jakaś niebanalna metafora, którą zrozumieć mogła tylko jedna osoba, jaką był lider Twojej gildii. Czyżby coś mu zagrażało? Czyżby sen miał być wieczny? A może to tylko Twoje chore pomysły spowodowane niezrozumieniem sytuacji? Pytań było wiele, a sensownych odpowiedzi znacznie mniej. Mogłeś tylko oczekiwać tego, co przyniesie los.
Po kryjomu zacząłeś rozglądać się po mieście i dostrzegłeś dziwne zbiorowisko na rynku Eldshire. Po przepytaniu kilku zgromadzonych tam osób, dowiedziałeś się, że coś przyzwało złe stwory, które teraz sieją spustoszenie i polują na niewinne istnienia. Nie zamierzałeś w to ingerować, ale jednak z drugiej strony – to właśnie mistrz polecił Ci infiltrację tego miasta. Wiedziałeś, że jeśli broniący go magowie zawiodą, będziesz mógł oczekiwać jakichś kar, związanych ze źle wykonaną misją.

Co by tu zrobić?

a) Czekam w strefie ewakuacyjnej, podziwiam widowisko z daleka .
b) Ruszam w wir walki.
c) Sieję destrukcję na rynku.
d) Wracam po coś do Ambercash.
e) Robię coś innego, napisz co.


Obrazek
Michelle FangWiedząc, że jest już za późno na ucieczkę, postanowiłaś wrócić do pierwotnej postaci.
- Widzę, że jest panienka magiem wody? Oooo! Too dość rzadkie w tych czasach.
- Często to słyszę. – uśmiechnęłaś się, starając nie dać po sobie niczego poznać
- Należysz do jakiejś gildii? - rozpytywał dalej.
Wasza rozmowa trwała dobre kilkanaście minut. Artur okazał się bardzo sympatycznym, młodym dżentelmenem, w dodatku skorym do pomocy. Dziwiłaś się, gdyż nie tak opowiadano Ci o arcymagach z The Rex Tales. Wszyscy mieli być bezczelni, chamscy i każdego dnia niszczyć połowę własnego miasta. Tutaj jednak – spotkała Cię dość miła niespodzianka. Powiedziałaś, że nie należysz jeszcze do żadnej gildii, ale w przyszłości może się to zmienić. Nie przedstawiłaś się Arturowi swoim imieniem i nazwiskiem. Po prostu z powodzeniem udało Ci się odwlekać ten temat w taki sposób, że aż o Tobie zapomniał. Kiedy wyszliście z budynku, kret w zimowym płaszczu niezmiernie się przeraził. Dostrzegł na swoim horyzoncie masę cienistych bestii, które bez słowa przeprosin – siały skuteczną rzeź w Eldshire. Przeprosił Cię natychmiast i powiedział, że jego ukochana jest w niebezpieczeństwie. Podziękował za miłą rozmowę i liczył na to, że wybaczysz mu to zachowanie. Pokiwałaś głową ze zrozumieniem, dając mu znak współczucia i zaakceptowania jego decyzji.
Wciąż stałaś przed wejściem do budynku i przez jego otwarte drzwi dostrzegałaś lodową rzeźbę mumii, którą niegdyś był Shell. Nie wiedziałaś, czym mógł on zawinić zleceniodawcy Twojego zadania, ale koniec końców uznałaś, że miał w sobie wyraziste geny psychopaty. Bijąc się z wyrzutami sumienia, wywnioskowałaś, że musiał mieć coś ciężkiego na sercu. Gdyby tak nie było, zapewne nie ogłuszyłby Cię, nie związał i nie przetrzymywał w swoim mieszkaniu. Wiedziałaś, że postąpiłaś słusznie.

Co by tu zrobić?

a) Biegnę za Arturem.
b) Próbuję coś zrobić z rzeźbą.
c) Idę do zleceniodawcy zadania, chcąc odebrać swoją nagrodę.
d) Robię coś innego, napisz co.

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Wt, 15 lis 2016, 21:10
Zgłoś post
WWW
Mistrz Administracyjnej Magii
Avatar użytkownika

Dołączył(a): So, 24 sty 2009, 15:23
Posty: 1751
Lokalizacja: z Angmaru
Naklejki: 17
Post Re: Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału.
Casius powoli wstał. Nie zamierzał się poddawać. Używszy ponownie zaklęcia Fire Stab, wyczarował ognisty sztylet. Nie dane mu jednak było zajść z nim daleko - potknąwszy się o kamień, Silver upadł na ostrze własnej broni.
Tak swój żywot zakończył Casius Nathaniel Istredd Silver. Choć była to głupią śmierć, w ostatnim momencie zdążył jeszcze pomyśleć, że z pewnością jest bardziej chwalebna od tej, którą zapewne już niedługo poniósłby z rąk prowadzącego.

_________________
Obrazek
Głupcze! Żaden śmiertelny mąż nie jest w stanie mnie zabić! Teraz GIŃ!
Jeśli widzisz ten kolor, uważaj - administrator ma Cię na celowniku.
Spoiler:


Wt, 15 lis 2016, 23:33
Zgłoś post
Poznaniak Nieszczelny
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt, 24 lip 2012, 11:47
Posty: 2434
Lokalizacja: Poznań, Rzeczpospolita Polska
Naklejki: 17
Post Re: Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału.
Hank postanowił... romansować dalej - co mu pozostało? Każdy na jego miejscu chciałby przeżyć ostatnie chwile uniesienia z dziewczyną. Jednak po chwili się otrząsnął i stwierdził, że może jakoś pokojowo rozwiązać problem i rozluźnić napięta sytuację. Jednak nadal miał na uwadze ucieczkę z tego miejsca - wszak nie chciał zginąć, tak jak głosiły to tutejsze obrazy. Chwycił Zeię mocno za rękę i zaproponował warunki pokojowe. Może się uda... może.

_________________
Co ja będę się rozpisywał, zapraszam:
"Reksio i Kretes: "Skarb Umuritu" [KOMIKS] - czyli, dlaczego Kretes zasłania dymkiem innych kolegów oraz gdzie znajduje się skarb Umuritu.
Ten kolor należy do Administratora dbającego o czystość i walczącego ze złem. Lepiej zacznij się zastanawiać nad sobą, kiedy ujrzysz ten kolor w swoim poście :)


Śr, 16 lis 2016, 20:02
Zgłoś post
YIM WWW
Online
Bezpieczeństwo Forum
Avatar użytkownika

Dołączył(a): So, 7 lis 2009, 14:12
Posty: 2168
Lokalizacja: Koło komputera xD
Naklejki: 7
Post Re: Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału.
Zastanawiam się, kim może być tajemniczy pomocny jegomość, który uratował... W sumie to nie wiadomo, może po prostu zabrał gdzieś i poćwia... Ekhem... Trzymajmy się lepiej wersji mniej tragicznej. Chcę podejść do pana w garniturze, lecz zdaję sobie sprawę z nikłej ilości czasu, jaką dysponuję. Będąc świadomym związków potworów z zimnem, a więc pewnie również ich odporności na lód, zdaję sobie sprawę, że moja magia może pomóc bardzo mało. Dla większej ochrony używam zaklęcia Ice Avoid (zaklęcie pasywne, które nie zabiera many, ani energii, mag staje się odporny na lód), następnie, jakby w mieście mało było chaosu, przywołuję niedźwiedzia polarnego zaklęciem Summon Of Polar Bear i, korzystając z zamieszania, kradnę COKOLWIEK UMOŻLIWIAJĄCE SZYBKIE PORUSZANIE SIĘ. Stawiam na genialny środek lokomocji, jakim jest beczka, choć dobry byłby też wózek, wóz z końmi lub coś w tym stylu. Używając wspomnianego narzędzia, próbuję dostać się w jakiekolwiek zbiorowisko magów, by móc omówić z nimi sytuację, oczywiście trasa przemieszczenia może być niezbyt zgodna z moimi życzeniami i wyląduję w środku jakiegoś piekła, ale w końcu lepsze to niż nic. Zawsze można przywołać przecież drugiego niedźwiedzia, o ile pozwoli na to mój stan i powtórzyć operację "Wędrówka w nieznane" a.k.a. "Szybka ewakuacja przy dezorientacji innych".

_________________
Przejrzyj moje okołoreksiowe projekty na GitHubie!
Pozdrawiam wielu nieaktywnych użytkowników, wszystkich wciąż wchodzących oraz Playboiia, bo zawsze się żali, że go nie ma w moim podpisie.
Obrazek III miejsce w konkursie halloweenowym 2011, I miejsce w konkursie rocznicowym 2015
Tym kolorem moderuję.


Pt, 25 lis 2016, 16:13
Zgłoś post
WWW
Bardzo Stary Norman
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pt, 8 sty 2016, 20:15
Posty: 743
Lokalizacja: Świat Rur
Naklejki: 5
Post Re: Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału.
Najpierw idę gdzieś ukryć Sandlera, bo mi się go szkoda zrobiło. Jak już znalazłem jego ciało wrzucam go przez okno do domu obok.Następnie wracam szybko na rynek żeby zobaczyć sytuację. Postanowiłem powiadomić o tym Gildię. Biorę pierwszą lepszą dziewczynę za rękę i idę z nią w stronę Gildii. Rozglądam też się za Moonsterem.

_________________


Bardzo milo mi sie wspolpracowalo, ale wierze, ze PKD bedzie wykonywal moje obowiazki lepiej i z gramem mlodzienczego wigoru [...] i mianowac Pana Kretona Dykte na swojego nastepce, samemu przechodzac do Rady Medrcow ~Traktor, 31.05.2019 23:58


So, 26 lis 2016, 08:13
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału.
FINAŁ I ROZDZIAŁU - HANK CHESTERSHIRE (1/9)
ODPISYWANIE MOŻLIWE DOPIERO PO 9 ROZGRYWKACH


Obrazek

Hank ChestershireSytuacja nie była zbyt ciekawa. Sorrow płakał, Ty kolejny raz w życiu miałeś lekko przyśpieszone tętno a Zei... była cała w nerwach. Nic dziwnego - w końcu otoczyła was armia cienistych kreatur. Ukryci, bo tak nazywały je pokolenia były bytami stworzonymi z ciemności, zrodzonymi w miejscach pamiętających śmierć i tragedię. Do dziś mówi się, że mieszkają oni po drugiej stronie luster i czekają, aż ich żyjące odpowiedniki zakończą swój żywot. Gdy mają już pewność, że zostali sami, opuszczają swoją krainę i w wychodzą na powierzchnię by siać chaos, zamęt i zniszczenie.
- Panowie, może jednak porozmawiamy? - próbowałeś załagodzić konflikt. Sytuacja raczej nie pozwalała na chojrakowanie i niszczenie wszystkiego co popadnie. Tym razem trzeba było wykazać się ogładą i kulturą słowa. Mówiąc to, oczekiwałeś, że dowiesz się czegoś ciekawego, poznasz warunki rozejmu i być może... uratujesz swoje życie. Cieniste kreatury nie zamierzały Cię jednak słuchać. Krąg jakim was otoczyły powoli zaczął się zacieśniać.
- Może lepiej byłoby im zaproponować... czyjeś dusze? - zastanawiał się ent, przecierając łzy swoimi gałązkami.
- Z pewnością na to przystaną. Wcale nie są głodni, wcale nie są rządni krwi, tak bardzo chcą czekać i negocjować... - odparła Zei.
- W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak... - tu przerwałeś.
Stało się bowiem coś, co wytrąciło Cię z równowagi. Wszyscy ukryci w jednym momencie uklękli przed Tobą.
- Nie wierz im Hank, na pewno chcą zabrać Cię za drugą stronę lustra i uwięzić tam na wieczność! - wciąż panikował Sorrow.
- Nawet jeśli... To Ciebie również by uwięzili tam na wieczność...
- ... Fakt. I to z Tobą... - zrozumiał swój błąd.
Nie rozumiałeś tego, co właśnie miało miejsce. Chciałeś pojąć, dlaczego cieniste kreatury oddają Ci cześć, ale nic nie przychodziło Ci do głowy.
- Księżniczka... Księżniczka... Księżniczka... - powtarzały wieloma głosami. Skrzywiłeś się. Nie pojmowałeś, dlaczego Ukryci nazywali Cię księżniczką. Wszystko wydawało się strasznie groteskowe. Z jednej strony ubrane na czarno, zakapturzone blade dziwadła o oczach bez wyrazu, a z drugiej... tak nietypowe, jakby prześmiewcze określenia kierowane w Twoim kierunku...
- Hank... czy... Ty... zmieniłeś płeć...? - nie dowierzał Sorrow, powstrzymując się przed kolejnym wybuchem płaczu.
- Księżniczka... Księżniczka... Księżniczka...
- NIE JESTEM WASZĄ KSIĘŻNICZKĄ DO CHOLERY! - nie wytrzymałeś. Nie licząc się z odpowiedzialnością, wykrzyczałeś kilka groźnych słów. Reakcja Ukrytych była natychmiastowa. Wszyscy w jednym momencie podnieśli się z ziemi i nim zdążyłeś jakkolwiek zareagować, za pomocą swoich pradawnych zaklęć unieśli Cię w górę, gdzie mogłeś obserwować dach katedry, który był bliski zawaleniu się.
- Widzisz Hank... mogłeś jednak zostać ich księżniczką. W czym by to komu przeszkadzało...
- SORROW ZAMKNIJ SIĘ. TO NIE JEST ŚMIESZNE. - nie kryłeś irytacji. Miotając się w niewidzialnych objęciach demonicznych istot, usiłowałeś rzucać wszystkimi znanymi Ci czarami destrukcji. Niestety - żaden z nich nie działał, a Ty czułeś się tak, jakby ktoś właśnie pozbawił Cię magii. Podczas wykonywania tak ekwilibrystycznych pozycji, uświadomiłeś sobie, że wyglądasz teraz tak, jak przedstawiono Cię na naściennej rycinie. "A co jeśli tak właśnie miało się stać?" - pomyślałeś sobie. Przez Twoje myśli przeleciały dziesiątki różnych teorii i hipotez. W końcu udało Ci się wywnioskować, że to ktoś inny musiał być tą... księżniczką... Już miałeś wygłosić swoją teorię wszystkim tu zgromadzonym, ale koniec końców uznałeś, że nie ma to żadnego sensu. Spojrzałeś w dół i już wszystko rozumiałeś.
Ukryci klęczeli przed Zei, a ta nie kryjąc zdziwienia i szoku, próbowała zrozumieć cóż mogło się stać.
- Księżniczka... Księżniczka...
- Dlaczego nazywacie mnie księżniczką? - nie rozumiała. Kątem oka nieufnie zerknęła w stronę Sorrowa.
- No chyba nie myślisz, że to ja...
- Mhm... - wzruszyła ramionami i szybko odwróciła się w kierunku swoich wyznawców.
- Kochani... yy... Chyba tak mogę was nazywać... Ja naprawdę nie pamiętam tego, co działo się przed Vaykheen. Nie pamiętam co działo się w trakcie... Rozłączenie z jeziorem unicestwiło mą całą życiową nostalgię, myśli, więzi...
- To trochę tego było, zwłaszcza, że kilkaset lat. - stwierdził Sorrow, czym kolejny raz zdenerwował Ukrytych. Kilka chwil później i on znajdował się parę metrów nad podłożem katedry.
- I na co Ci to było... śmieszku... - pomyślałeś sobie.
- N..niie chcę umierać... Nnie chcę umierać... Nie chcę... Czy jeszcze kiedykolwiek zagram na skrzypcach? - rozpłakał się po raz kolejny.
- Już ktoś to kiedyś powiedział... - odburknąłeś ponuro.
- Naprawdę, nie wiem co wam powiedzieć... Byłam waszą księżniczką? Naprawdę, bardzo mi to schlebia, ale... - tu na chwilę się zatrzymała. Zei przypomniała sobie sytuację sprzed kilku chwil, kiedy to zdenerwowałeś Ukrytych stwierdzeniem, że nie jesteś ich księżniczką. Ewidentnie - podejrzewała, że już wkrótce czeka ją podobny los. Nic takiego się jednak nie stało. Cieniste kreatury milczały, a sugestywność spowodowanej przez nie ciszy... mogła oznaczać tylko jedno.
- Czyli byłam waszą księżniczką?
- Księżniczka... Księżniczka....
- Żyliście w okolicach świętego jeziora?
- Księżniczka... Księżniczka...
- Znacie tylko jedno słowo?
- Mam pewną teorię... - rozbrzmiał wtedy spanikowany głos Sorrowa. - Panowie ukryci, może... tak troszkę umilimy sobie atmosferę... iii... porozmawiamy razem? Nasza koleżanka... Ona straciła pam... - tu przerwał.
Ent w jednym momencie, pod wpływem nieprawdopodobnych sił, runął jak długi na ziemię. Zdążył w tym czasie dokończyć wypowiadanie swojego słowa, choć fakt faktem - jego artykulacja niemało się wydłużyła.
- Ej, a ja?! - czułeś się oburzony. - Katedra się wali, wszystko się wali, moje życie się wali, a teraz jeszcze tkwię w powietrzu. LISY NIE MAJĄ SKRZYDEŁ. To prawdziwe życie, a nie jakiś cyrk...
- Przepraszam, ale czy moglibyście uwolnić i jego? To przyjaciel. Pomógł mi wydostać się z jeziora i wrócić do świata żywych...
Demoniczne kreatury spojrzały na siebie wymownie i chwilę później sprawiły, że i Ty podzieliłeś los swojego liściastego przyjaciela.
- Naprawdę? Nie dało się... deli... - tu przerwałeś. Uświadomiłeś sobie, że mimo wszystko, lepiej będzie zachować pokorę. Nie miałeś już zamiaru wisieć nad otaczającą Cię przestrzenią, a sama myśl o tym, że mogłoby się to powtórzyć, wywoływała u Ciebie niemałe zawroty głowy.
Ukryci patrzyli chwilę na Ciebie z jednoznaczną miną, ale chwilę później dali sobie spokój. Spojrzeli w stronę Sorrowa, mającego jakąś teorię.
- Więc, mam pewną teorię. Może umówmy się tak, jeśli będzie zła, fałszywa, czy coś w ten deseń... Hank znowu zawiśnie w powietrzu...
- SORROW TY SKOŃCZONY CHA... - znowu urwałeś w pół słowa. - Ha... haa... haaa! Tooo naprawdę świetny pomysł. - stwierdziłeś z fałszywym uśmiechem. Ukryci nie zareagowali na Twoje słowa, a Ty zaś wiedziałeś, kogo czeka dziś wieczorne bałamucenie.
- Swojego czasu czytałem teorie różnych autorytetów i historyków Endlessnes... o tych całych Pierwszych. Shirion Danceny... bo tak mu bodajże było - słynny alchemik z Eldshire, uparcie twierdził, że Pierwsi byli bezwzględni, w życiu kierowali się głównie pychą, a ponad dobro niewinnych istnień przekładali swoje naukowe osiągnięcia. Czy to prawda? - spytał. Twoje tętno znowu przyśpieszyło. Wiedziałeś, że już za chwilę czeka Cię werdykt i osądzenie za urojone teorie Twojego towarzysza. Z tego stresu podskoczyłeś w momencie, gdy Ukryci wydali z siebie mroczne pomruki. Wiele wskazywało na to, że jednak zgadzają się ze słowami Sorrowa, gdyż twoje stopy dotykały gruntu już przez dobre kilkanaście sekund.
- To może taka propozycja, nie będziemy się na nikim wyżywać, tylko będziemy mruczeć, jeśli będziemy się zgadzali... - spróbowałeś zaryzykować. Ukryci nie zareagowali na to zbyt pozytywnie. Dosłownie kilka chwil po tym, jak wypowiedziałeś te słowa, znowu uniosłeś się w górę. Tym razem jednak - na połowę osiągniętej wcześniej wysokości. Ukryci ponownie wydali z siebie ten niepokojący, przenikliwy głos i nim zdążyłeś się zorientować, znowu przywrócili Ci kontrolę nad ciałem.
- Czyli się zrozumieliśmy... - odetchnąłeś z ulgą.
- Z opowieści Zei wynika, że Chefreindale rządzili kiedyś Pierwsi... - kontynuował Sorrow. - Podejrzewam, że to właśnie za ich sprawą, Zei stała się Panią Jeziora. Aby przywiązać ją do Vaykheen, użyli jakiejś nieprawdopodobnej, mrocznej magii...
- Mhrrr...
- Tylko czyją mogła być księżniczką?
- Podejrzewam, że właśnie mieszkańców Chefreindale.
- Czyli sama jestem... Pierwszą? - nie dowierzała Zei.
- To raczej wykluczam...
- Mhrr... Księżniczka...
- Pierwsi tym miastem raczej tylko rządzili. Wg Danceny'ego właśnie takie mieli zwyczaje.
- Mhrr...
- Zei mogła być księżniczką rodu, który niegdyś rządził w Chefreindale. To by stawiało Pierwszych w roli jakichś uzurpatorów... intruzów, dyktatorów?! Tooo naprawdę fascynujące. - stwierdził ze łzami w oczach.
- Idąc tym tokiem rozumowania... Eclipse Delic zmiażdżył Chefreindale za Pierwszych. Być może nie chciał wszystkich zabijać... W takim razie dlaczego zaatakował Eldshire, a jego dziełu towarzyszyły tysiące innych smoków? Rzeź w Alphatown... sam nie wiem, która z nich była bardziej potworna...
- Wedle waszych słów, Ukryci z reguły mają złe intencje, pałają nienawiścią, są ostatnim ogniwem energii, pozostałej po duszach żywych. O dziwo jednak - Ci są przyjaźni i coś pamiętają.
- Są odbiciami w przestrzeni, są iskrami pamięci... One nie mają prawa by mówić, ani nie nienawidzić... To co robią, jest wręcz niecodzienne, nieprawdopodobne... Zei, oni musieli Cię kochać... - kolejny raz wybuchnął płaczem Sorrow.
- To... naprawdę mi schlebia.
- Księżniczka... Księżniczka...
- Nawet po śmierci jesteście tu dla mnie? Czekaliście na mnie tak wiele długich lat, a wszystko po to, żeby się pożegnać? Too piękne. To kolejny dowód na to, że światło zawsze przezwycięży mrok i siły ciemności. - tym razem sama Zei uroniła kilka łez z oczu.
- Księżniczka... - wciąż powtarzali to samo.
Sytuacja była na tyle poruszająca, że sam chciałbyś w głębi serca się rozpłakać. Wciąż jednak miałeś Ukrytym za złe, że poniewierali Twoim ciałem jak najzwyklejszą zabawką.
Wszystko zaczęło się powoli układać w logiczną całość, masa mrocznych korytarzy zagadek zaczęła się powoli rozjaśniać. Wciąż jednak kilka rzeczy zostało niewyjaśnionych. Nie zamierzałeś burzyć nastroju wszechpanującego wzruszenia i stwierdziłeś, że nie powiesz nikomu, o tym co przekazał Ci dziwnie wyglądający osobnik, który nazywał siebie nieskończonością i bogiem.
- Starzec, który zlecił mi zwiedzenie Chefreindale... był... on powiedział mi Twoje imię - Zei.
- Hank, co Ty ćpiesz, on przecież nie miał głowy.
- ALE TO STAŁO SIĘ PO TYM, KIEDY PRZYSPAWAŁEM JEGO GŁOWĘ DO CIAŁA.
- Panowie... przestańcie. Nie tak dawno temu mówiłam... moim przyjaciołom, że można wam ufać...
- Mhr...
- Czyżby ten starzec miał być kimś, kto pamiętał te czasy? Czyżby... również mógł być nieśmiertelny? Być może również padł ofiarom jakiegoś podłego eksperymentu tych... Pierwszych?
- Jeśli rzeczywiście się nie naćpałeś, to możesz mieć rację. Być może również był on mieszkańcem Chefreindale, któremu udało się uciec z katastrofy... Uciec jeszcze wcześniej... uciec w ogóle... Musiał znać Zei... Coś jednak... pozbawiło go życia. Pytanie tylko... co. - zastanawiał się ent.
Wasze rozważania i zwierzenia mogłyby w zasadzie trwać w nieskończoność, jednak wszystko ograniczała kopuła świątyni, która z minuty na minutę, robiła się coraz bardziej niebezpieczna.
Ukryci podnieśli się z ziemi i żegnając się na swój sposób czule ze swoją księżniczką, ruszyli w stronę ołtarza, a po chwili rozpłynęli się w stróżce światła, stworzonej przez ubytki we sklepieniu budowli.
- Zaznali wreszcie światła... po tak wielu dniach... tak wielu latach tu spędzonych... To smutne.
- I przykre...
- Och, Hank...
- Miejmy nadzieję, że zaznają szczęścia po tej drugiej stronie – dodał chwilę później Sorrow.
Wiedziałeś, że podziemna katedra już wkrótce ulegnie destrukcji, więc nie wahając się ani chwili dłużej, postanowiłeś chwycić swoich przyjaciół i razem z nimi – chamsko przebić się przez dach budowli. Użyłeś zaklęcia Casual Of Doom na jednym z opadających fragmentów i tym samym sposobem wzniosłeś się na kilka kilometrów wzwyż. Chwilę to trwało, ale koniec końców wylądowałeś już na powierzchni. Niestety – zrobiłeś to dość nieudolnie. Dzięki przebiciu się przez niezliczone warstwy skalne, sprawiłeś, że wytworzyła się potężna wyrwa w ziemi.
- W Fayadwood zawsze narzekali, że wszystko deszczowe i monotonne, to teraz będą mieć wielki kanion… hahah. – zaśmiał się Sorrow.
- Hank… czy to koniec?
- Wciąż nie wiemy, kto ukatrupił tego miłego pana, który pokierował moimi działaniami, bym znalazł się tu, spotkał tak wspaniałą drużynę, miał wizję… i nawet porozmawiał z samym bogiem.
- Miał co?! Porozmawiał z kim?! – przekrzykiwali się wzajemnie Sorrowind i Zei.
- O tym moi kochani… już wkrótce. Teraz… mam do was z lekka inną sprawę. Chciałem wam podziękować za pomoc w przeżyciu tego koszmaru. Mam nadzieję, że udało nam się zapewnić duszom poległych jakiś lepszy byt w zaświatach. Wyprawa w głąb świata podziemi znacznie nas do siebie zbliżyła. Przeżyłem z wami wprawdzie kilka chwil, ale i tak zdążyłem was pokochać…
- Wiem do czego to zmierza… to nie skończy się dobrze…. – zaczął panikować Sorrow
- Przechodząc do sedna – chciałbym abyście stali się moją rodziną. Chciałbym, abyście dołączyli do The Rex Tales. Jestem oficerem i arcymagiem tej gildii, więc mogę przyjmować do niej nowych członków. Jestem niemal pewien, że ten stary kacap Van Sloth również widziałby was w naszych szeregach.
- Hank… to…
- Miłe, piękne, wzruszające, kochane, wybitne, nieziemskie…. No zaraz mnie rozniesie – nie wytrzymał Sorrow i kolejny raz się popłakał.
Zei natomiast, nie przebierała tak bardzo w słowach. Również z płaczem, rzuciła się w Twoje ramiona.
- Jak dobrze, że Cię mam… - powiedziała. Przytuliłeś ją do siebie i powiedziałeś, że również cieszysz się z waszej znajomości. Ent, widząc wasze szczęście, postanowił przyłączyć się do uścisku i w mgnieniu oka okrył was swoimi gałązkami.
Zwykły czytelnik mógłby oczekiwać, że wszystko skończyło się dobrze. Mógł cieszyć się ze szczęśliwego zakończenia, mógł radować się razem z bohaterami. Wciąż nie rozwiązało się jednak kilka kwestii. Zabójca pustelnika wciąż był na wolności, a wokół Hanka dalej krążyła masa demonów z przeszłości. Nie wiedział, co mogło się wiązać z jego wizjami i miał świadomość rychło zbliżającego się końca. Choć uśmiechał się, miał przed oczyma wizję armagedonu i swoje kolejne spotkanie z Eclipse Delicem. Wiedział jednak, że tym razem będzie przygotowany, silniejszy i zrobi wszystko, by stawić mu czoła.
Ekscytację przyjaciół obserwowała grupka osób, pozostająca w oddali. Wyglądali dziwnie. Z ich oczu dało się wyczytać nienawiść do całego świata. Przewodniczył im kret z piramidą na głowie, obok którego krążył latający wąż.
- Lordzie Infine, pragnę zdać raport. Chefreindale zatonęło w morzu niepamięci. Hank Chestershire przeżył i widział więcej, niż widzieć powinien.
- Dziękuję, żołnierzu. Spocznij. – odparł ponuro kret z piramidą na głowie.
- Nie spodziewają się nas. Sugeruję, że to dobry czas na atak. – odezwał się drugi z jego kompanów.
- To zbyt wcześnie, Panie Sigma. Nie możemy za bardzo interweniować, gdyż może to przynieść nieoczekiwane konsekwencje. Hank Chestershire może nam się jeszcze przydać.

Hank Chestershire awansuje na poziom 131.
Zei Lorelai awansuje na poziom 87.
Sorrow Tree awansuje na poziom 71.


Co by tu zrobić?

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


So, 26 lis 2016, 20:05
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału.
FINAŁ I ROZDZIAŁU - MICHELLE FANG (2/9)
ODPISYWANIE MOŻLIWE DOPIERO PO 9 ROZGRYWKACH


Obrazek
Michelle FangCywile zgromadzili się we wschodniej części miasta i obserwowali przebieg walk o wolność Eldshire. Gildia The Rex Tales zmagała się z demonicznymi kreaturami z innego wymiaru, a legiony zgromadzonych tu gapiów wręcz naprzemiennie... płakały, kibicowały i nawet modliły się o pomyślność ich boju. Postanowiłaś wykorzystać okazję i zmieniając się w kałużę, jakoś dopełzać do Equipionu, gdzie na zapleczu miałaś się spotkać ze zleceniodawcą zadania.
Przed budynek dotarłaś w zasadzie bezproblemowo, a po chwili wróciłaś do swojej pierwotnej postaci. Stojąc przed wejściem zaczęłaś lekko panikować. Nie byłaś pewna czy wywiązałaś się ze swojego zadania tak... jak należy. Zniszczenie życia, które powierzył Ci zleceniodawca zadania raczej nie mogło kojarzyć się z zamienieniem Clintona w lodową rzeźbę. Już wkrótce miałaś dowiedzieć się o w tym wszystkim chodzi. Teraz natomiast, cała w nerwach przekraczałaś próg sklepu. Delikatnie otwarłaś  drzwi i niemal natychmiastowo odczułaś na sobie dziesiątki oczów. Udając przestraszoną tym co działo się na zewnątrz, szybko przemknęłaś przez znajdujący się tam tłum gapiów i niczym nieprzeciętnej jakości wodna torpeda - dotarłaś do końca swojego rejsu.
Czekało tam na Ciebie kilkanaście kretów w szarych garniturach. Wyglądali znajomo... bardzo znajomo.
- Witaj, panienko. Czekaliśmy na Ciebie - zagadali od razu. Byli kulturalni, uprzejmi, lecz ich wzrok... był niemal tak samo demoniczny jak w przypadku... członków Twojej gildii. Niewiele z tego rozumiałaś, lecz również nie miałaś zamiaru się nad tym rozwodzić.
Przed szeregiem mrocznych magów dało się dostrzec sylwetkę pokaźnej postaci, ubranej w długi, bordowy płaszcz. Stała odwrócona do Ciebie i spoglądała przez okno na obecną sytuację w Eldshire. Szybko wydedukowałaś, że to osoba, która zleciła Ci misję.
Podeszłaś do niej i z grzeczności ją przeprosiłaś, licząc że tym samym rozpoczniesz z nią rozmowę.
- Witaj Michelle, znowu się spotykamy... - odparł donośny, męski głos. Zamarłaś.
Postać odwróciła się do Ciebie i sprawiła, że już kompletnie niczego nie rozumiałaś. Stanęłaś bowiem twarzą w twarz z samym kapitanem latarni morskiej Elvenlight.
- Pewnie dziwi Cię mój widok ii... słusznie. Nie mieliśmy dotąd przyjemności by się  dobrze poznać... Mam na imię Olivier Der Atlantis i jestem zastępcą mistrza gildii The Closed Sacrament. To ja zleciłem Ci zadanie, z którego wywiązałaś się zgodnie z naszym założeniem. Cel został heheh wyeliminowany...

Michelle awansuje na poziom 72
Co by tu zrobić?

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


N, 27 lis 2016, 22:22
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału.
FINAŁ I ROZDZIAŁU - Samson Theodore Johnson (3/9)
ODPISYWANIE MOŻLIWE DOPIERO PO 9 ROZGRYWKACH


Obrazek
Samson Theodore JohnsonNie było możliwości odwrotu. Konieczność rozmowy z Dorothy zbliżała się do Ciebie razem z ciałem puszystej kury. Myślałeś chwilę o ucieczce, ale koniec końców wywnioskowałeś, że przecież nie jesteś mistrzem kamuflażu. Byłeś rudy i do tego gruby, więc nie mogłeś przepaść w tłumie takich samych sylwetek i twarzy.
- Hej Samson.
- Hej Dorothy.
- Jak się trzymasz?
- Tak jak całe miasto, każdego dnia żyję na krawędzi. Nie zdążę nawet jednorazowo przejść przez miasto, a moja gildia znowu zmajstruje jakieś figle, które będzie trzeba naprawiać dniami, a może nawet tygodniami.
- To ta pani, dla której były te banany? - odezwało się w tym momencie dziecko ubogiej kobiety.
Między małpą i Dorothy wywiązała się krótka, poruszająca rozmowa, która była tak smutna i pełna uczuć, że w sumie nie byłeś w stanie jej zrozumieć.
Mimo to jednak - Panna Artpine zrozumiała co jest na rzeczy. Wiedziała już czemu nie wywiązałeś się z obietnicy, a braki swoich informacji na bieżąco uzupełniała Twoją sugestywną mimiką twarzy.
- Samson to dobry chłopak, zawsze chce czynić dobro, pomagać, służyć górnolotnym ideom...
- Bo się zarumienię.
- Przepraszam, ale naprawdę wiem, że chciałeś dobrze. Jestem tego w pełni świadoma. Placek    to nie zając, nikomu nie ucieknie.
Problemem jest natomiast głód w Eldshire. W Lyonhall marnuje się tyle jedzenia, praktycznie wszystko się wyrzuca. Gdyby Esteria tego dnia wstała z martwych, Van Sloth z pewnością miałby u niej nie lada przekichane.
- Przesadzasz, mnie też czasem się nie chce jeść. Jak się ożrę to jestem senny, robi mi się smutno, już chcę zasnąć, ale wtedy uświadamiam sobie, że przecież jestem rudy... i wtedy spać nie mogę.
- Poradzimy coś na to, znam świetną fryzjerkę w Eldshire.
- Swojego czasu... czytałem książkę która traktowała o podejściu Pierwszych do chorób. Wyobraź sobie, że Ci, którzy byli przed nami klasyfikowali rudyzm w kategorii chorób wenerycznych.
- A co to są choroby wenweryczne? - spytał najmłodszy członek rozmowy
- ... miałem na myśli genetyczne...
- Wszystko rozwiąże alchemia. Shirion Danceny powinien Ci pomóc.
- Mi nikt nie pomaga.
- Wydaje Ci się. Musisz otworzyć się na osoby, których uwagę zwracasz... Musisz wreszcie uwierzyć w siebie. Jesteś dzielnym, sumiennym i przystojnym mężczyzną, Samsonie. Brakuje Ci tylko tego... minimalnego ziarnka pewności siebie.
- taaa...
- Co do was, moi ubodzy przyjaciele - obiecuję, że ja i moja dobra znajoma, Milady Płomiennowłosa, gdy ten cały bałagan się skończy - wspólnie dopilnujemy, żeby w Eldshire już nigdy nie panował głód. Jeśli będzie nawet trzeba - przebudujemy samodzielnie Lyonhall, nie ma tu wcale znaczenia, że jesteśmy kobietami.
Dzisiaj wieczorem, bo pewnie nasi bohaterowie do tej pory uwiną się z tymi kreaturami, zapraszam was do naszego zamku na uroczystą ucztę.
- Too naprawdę... - rozczuliła się matka ubogiej rodziny.
Nie słuchałeś tego, bo uznałeś, że nie ma to sensu. Wciąż nie rozumiałeś definicji uczucia i w głębii serca, przynajmniej tego anatomicznego, nie chciałeś jej poznać.
Dorothy po jakimś czasie wyciągnęła Cię przed w miarę pusty teren w okolicach rzeki.
- Chcesz mnie utopić? ŚMIAŁO. -odburknąłeś ponuro.
- Chcę Ci coś powiedzieć, Samsonie...
- ... Chyba już wolałbym to topienie.
- Nie wiem tylko od czego zacząć.
- .... od końca zacznij, kto normalny zaczyna od początku... - kontynuowałeś swoje narzekanie. Przez jakiś czas byłeś niemal pewien, że wypowiadasz się na głos, ale dopiero chwilę później uświadomiłeś sobie, że stolicą twoich szyderczych myśli nie jest wasza rozmowa, a natomiast... Twoja podświadomość.
- Samson, dlaczego nic nie mówisz?
- Jestem zszokowany.
- Tak... rozumiem, ja przepraszam, że stawiam Cię w tak nietypowej i niezręcznej sytuacji... ale...
- no, nie bój się już...
- mogę powiedzieć to prosto z mostu?
- jak musisz... tylko... most jest kilkanaśc...
- Kocham Cię b... - niespodziewanie przerwała Twoją wypowiedź. Jej stwierdzenie wytrąciło Cię z równowagi i sprawiło, że wylądowałeś w wodzie. Nie usłyszałeś wprawdzie wszystkich słów, jakich użyła, ale usłyszałeś te dwa właściwe.
- A Lamar?
- A co ma do tego Lamar?
- no... nie wiem...
- Lamara również kocham, ale Ciebie bardziej. - odparła z uśmiechem na twarzy. Skrzywiłeś się potwornie i nie rozumiałeś już niczego.
- On jest moim wymarzonym księciem z bajki, ale nie ukochanym braciszkiem, który jest dla mnie... całym światem.
- Czekaj, co? Braciszkiem...?
- Wspominałeś, że nigdy nie dogadywałeś się z rodziną.
- No owszem, ale...
- To nie była Twoja rodzina. To długa historia i bardzo przykro mi to stwierdzić, ale nigdy nie poznałeś swojej prawdziwej rodziny. Przez strasznie niefortunną pomyłkę... zostałeś... adoptowany.

Samson awansuje na poziom 65
Co by tu zrobić?

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Pn, 28 lis 2016, 17:42
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału.
FINAŁ I ROZDZIAŁU - Ei Nibel (4/9)
ODPISYWANIE MOŻLIWE DOPIERO PO 9 ROZGRYWKACH


Obrazek
Ei NibelMichelangelo zarzekał się, że jest z Tobą szczery. Twierdził, że rzeczą galanta jest przede wszystkim szczerość i godne traktowanie kobiet. Kłamiąc, z pewnością splamiłby swoją nieskazitelność, więc nawet nie chodziło mu to po głowie.
Koniec końców postanowiłaś go posłuchać. Zeszłaś na dół i po początkowo lekkim szoku pojęłaś co działo się w piwnicy, kiedy tak bardzo się niepokoiłaś.
- Panienka raczy, że zdam mały raporcik. Zapewne panienka widzi to mrowisko czarnego pyłu, które przed panienką się pojawiło.
- Ephister? Tak? Kolejny?
- Niestety tak, ale to już ostatni. Widzi panienka   ten różniący się od pozostałości szary pył? - tu wskazał na ledwo dostrzegalną  odmienność barw, majaczącą w szczątkach potwora.
- taak, chyba widzę.
- Śmiem zatem panience pospieszyć z wyjaśnieniami. Substancja, która panienki oczkami równoznaczna jest z szarawym pyłem, wchodzi w konsystencję organizmu ephisterskich matek.
Paradoksalnie, stworzonka te bardzo przypominają pszczółki miodne. One również by wieść egzystencję i jakimś sensie... potrzebują rodziciela, dowódcy i dyktatora...
- To naprawdę smutne... - wymamrotałaś. Pomyślałaś przy tym, że udało Ci się rozwiązać problem ephisterów w mieście. Zatrzymałaś plagę zmiennokształtnych i tylko Ty wiedziałaś jak bardzo byłaś z siebie dumna.
Brnąc w radości przez kolejne myśli, w końcu jednak odczułaś pewien niepokój, bądź nawet i żal. Uświadomiłaś sobie, że Twój łysy przyjaciel  najpewniej jeszcze nie połączył wszystkich wątków. Do jego myśli zapewne nie docierało, że właśnie zabił kobietę! Matka Ephisterów, choć była jaka była, to niemniej jednak wciąż mogła być płci żeńskiej. Nie chcąc złamać mu serca, szybko podziękowałaś mu za wykonanie zadania i odesłałaś do świata gwiezdnych widm.
Nim odszedł, zdążył Cię jeszcze powiadomić, że w bocznej klitce w piwnicy ulokował rzeczywistego właściciela tego domu. Miał on być nieprzytomny, ale generalnie w nie najgorszym stanie.
Rozumiejąc, że nic już tu po Tobie, postanowiłaś wrócić tu następnego dnia.
●●●
Ten dzień był ponury. Miasto odczuwało skutki rywalizacji z istotami nie z tego świata, a magowie budowy trudzili się niezmiernie nad przywróceniem Eldshire dawnego blasku. W smugach deszczu przedarłaś się przez kilka smutnych alei i dotarłaś do domu osoby, której ocaliłaś życie.
Delikatnie zapukałaś do drzwi, a kilkanaście sekund później stanęły one otworem.
- To Ty jesteś tą... uczynną młodą damą? - niemal natychmiast rozbrzmiał czuły, starczy głos. - Wejdź do środka, proszę. - zaproponował.
Mężczyzna okazał się nieprzeciętnej klasy dżentelmenem, ale nie odebrałaś tego nie wiadomo jak wyraziście. Kontakty z przerysowanym łysawym bodyguardem już chyba na zawsze zmieniły Twoje postrzeganie zachowań gracji wobec kobiet.
Zaproponował Ci kawę i kilka ciasteczek, które sam przygotował.
Opowiedział Ci stosunkowo smutną historię swojego życia, czym sprawił że czułaś się jeszcze lepiej z powodu zabicia matki lęgu.
Starzec podziękował Ci za ratunek, wręczył czek z odpowiednią ilością gotówki,  także zarzekał się, że zostaniesz zapisana w jego testamencie.
Wręczył Ci także fikuśne małe pudełeczko, z którego wystawał zwój złocącego się papirusu.
- To Amenine,  błękitna królewna przestworzy. - odparł. Twoje serce zaczęło bić kilka razy szybciej. Szybko połączyłaś fakty i zrozumiałaś, że jest to zwój gwiezdnego widma.
- Stary już jestem, nie zasługuję na miłość tego świata i jakiegokolwiek innego. Jestem szczęśliwy, że dożyłem czasów w których Eldshire doczekało się następczyni Esterii, osoby, która nigdy nie patrzy na nic z obojętnością, która wierzy, walczy i przede wszystkim kocha pomagać... Ei, ten zwój jest Twój! - stwierdził.
- Nie wiem co powiedzieć, naprawdę... Dziękuję...
- nie dziękuj, po prostu przyzwij królewnę kiedy nadejdzie odpowiednia pora i pozwól aby kolejny raz zajaśniała nad ponurą panoramą tego padołu. Niech znowu załamuje chmury swoimi skrzydłami i przecina z szaleństwem podmuchy wiatru.
To naprawdę potężne widmo...
●●●
Rozmowa ciągnęła się jeszcze przez kilka dobrych godzin, a pięć teoretycznie tu spędzonych minut... nie wiadomo kiedy stało się setkami...
Kiedy wychodziłaś z domu starca, było już mocno po południu.
Deszcz już nie padał, a kontury Eldshire już bardziej przypominały swoje wersje sprzed kilkunastu godzin.
- Wszystko wraca do normy, jak świetnie! - pomyślałaś sobie.
Będąc w dobrym nastroju postanowiłaś wybrać się na mały spacer po okolicy.
Mijając smutnych mieszkańców miałaś wrażenie że udaje Ci się wywoływać uśmiech na ich twarzach. Wiedziałaś, jak to już jest z miastami, a szczególnie tymi małymi, gdzie wszyscy znają się ze wszystkimi.
- no to wieści się już rozeszły... hihihi... - wciąż nie opuszczał Cię dobry nastrój.
W pewnym momencie spaceru dostrzegłaś w oddali Elisę Rose, która ponoć również wsławiła się wczoraj w boju o wolność Eldshire.
Dziewczyna rozmawiała z dziwnym, wysokim dżentelmenem z długimi, niebieskimi włosami.
Niechcący idąc z uśmiechem w jej kierunku, udało Ci się podsłuchać o czym ze sobą rozmawiali.
- Cresswell, w nosie mam Twoje karykaturalne historie. Nie to chciałam wiedzieć. Mów mi natychmiast co z Twoim bratem. - nie kryła emocji Elisa.
Niebieskowłosy jegomość lekko wytrącony z równowagi westchnął głęboko i zaczął odpowiadać swojej rozmówczyni.
- Ustaliliśmy, że Isaac wciąż żyje, lecz nie możemy zlokalizować miejsca, w którym się znajduje.
- Żyje...? Dzięki bogom...
- Nie byłbym taki pewien...
- ??
- Ostatnio było z tym trochę hałasu, miałem do wykonania wiele misji i nie miałem właściwie momentu, by zajrzeć do Lyonhall.
Alphatown znowu okryło się żałobą. Trzeci miesiąc został wymazany z kalendarza.
- Staruszek Goldwice? Cóż się stało?
- Został zamordowany. Dziesiątka Apostołów znowu stała się dziewiątką i już wkrótce trzeba wybrać kogoś na jego miejsce.
- Czy wiadomo już...?
- To sprawa wagi kontynentalnej, CCS...
- w nosie mam Twoje CCS, gdybym chciała to własnoręcznie bym ich wszystkich wybiła.
- to naprawdę...
- Chcesz znowu oberwać od kobiety? Chcesz się bić w mieście, które tak bardzo ucierpiało? Naprawdę do tego zmierzasz?
- ELISA, NIE POWIEM TEGO WPROST. PRAWDA MOŻE CIĘ ZRANIĆ.
- Boli mnie każdy dzień, boli mnie każda chwila, każdy jeden, najdrobniejszy moment, gdy nie ma go przy mnie...
- Isaac jest mordercą. Staruszek zginął przez Ciebie i przez Twój chory, samolubny plan.
- niemożliwe...
- Był wybitnym magiem teleportacji. W kilka sekund był w stanie przemierzyć odległość całego kontynentu... Zginął poćwiartowany na części, a jego zwłoki przypominały wytwór maszynki do mięsa. Najprawdopodobniej... widział za dużo...
I to doprowadziło go... - wstrzymał się na moment w swojej szarży obelg.
Spojrzał w stronę dziewczyny, która wszelkimi możliwymi sposobami starała się zatamować strumienie łez sączących się z jej oczu.
- Przykro mi, Elisa, ale to już koniec. Dawny Isaac przepadł i już nigdy nie powróci. Klamka zapadła, a CCS wydało na niego wyrok.
Nieważne co zrobisz, nieważne jak się zachowasz, będziemy musieli zakończyć jego żywot.
●●●
Całą rozmowę obserwowałaś wprawdzie z większej odległości, ale nie przeszkadzało Ci to w usłyszeniu wszystkich szczegółów rozmowy. Twój słuch kolejny raz odegrał swoją rolę nieprzeciętności i spisał się na medal. Między dwójką rozmówców robiło się coraz goręcej, a obelgi i wyzwiska były niczym jaskółki, wedle lokalnych poetów - mogące zapowiadać nadejście deszczu.
Postanowiłaś przyspieszyć swoje tempo i zareagować w taki sposób, który uspokoiłby dwie kłócące się strony. Niestety - nie wszystko przebiegło po Twojej myśli, a teoretycznie zwyczajna rozmowa niemal natychmiast przerodziła się w jednostronną bójkę. Elisa nie dawała za wygraną i nie powstrzymywała się od wymierzania ataków w stronę Cresswella. Mężczyzna przyjmował jej ciosy z gracją i zrozumieniem - dawał jej się wyżyć.
I to jednak... nie pomagało. Rozwścieczona dziewczyna wyczarowała potężny, srebrzysty miecz i używając całego swojego gniewu, cisnęła nim w niebieskowłosego maga. Tego ciosu Cresswell nie przetrzymał. W jednym momencie złapał się nerwowo za brzuch, a chwilę później osunął się na ziemię.
Elisa, niczym zielony egzekutor, znany Ci dobrze z jednej porytej książki, sterczała nad swoją ofiarą i przymierzała się do wykonania ostatecznego ciosu.
- Jesteś taka sama jak on... - wydusił z siebie Ethan.


Ei Nibel awansuje na poziom 61
Co by tu zrobić?

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Pt, 9 gru 2016, 18:42
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału.
FINAŁ I ROZDZIAŁU - Adam Van Sloth (5/9)
ODPISYWANIE MOŻLIWE DOPIERO PO 9 ROZGRYWKACH


Obrazek
Adam Van SlothStraszliwa wizja Izzy'ego Van Slotha odcisnęła znaczne piętno na Twojej psychice. Miałeś świadomość, że zaczynasz popadać w powolny obłęd. Nic nie było już takie same, przynajmniej od kilku miesięcy. Stawałeś się coraz mniej czuły i zapominałeś o kwintesencji uczuć. Zacząłeś tracić świadomą przynależność do The Rex Tales, przestawałeś odczuwać radości płynącej z bycia członkiem tej gildii. Wewnątrz Ciebie toczyła się zacięta rywalizacja dobra ze złem, a Ty nie byłeś do końca świadomy w jaki sposób wybrać lepszą opcję. Nie wiedziałeś co ze sobą począć. Zaczął otaczać Cię mrok niesprawiedliwości a Twoje życie zamieniało się w jedną wielką ironię losu.
Twoja wędrówka trwała już przysłowiową chwilę i zrozumiałeś już, co obecnie działo się w mieście. Przechadzając się swobodnym, niczym niezobowiązującym tempem, załatwiłeś na swojej drodze kilka gigantycznych kreatur nie z tego świata. Miasto cierpiało, a Ty w zasadzie miałeś to w nosie i najzupełniej w świecie - nie przeszkadzało Ci to. Bestii pozbyłeś się natomiast tylko dlatego, że wchodziły Ci w drogę. Nie zamierzałeś rywalizować z innymi, gdyż nie mieściło się to w Twoich dzisiejszych planach. Potrzebowałeś spokoju, wytchnienia, czasu kontemplacji.
- Więc mówisz, że to nie Twoja walka? - usłyszałeś znajomy, męski głos.
- Zejdź mi z drogi, Clarence. - bez większych trudów odgadłeś głos przemawiającej do Ciebie postaci.
- Miasto Cię potrzebuje! Musisz walczyć! Musisz bić się o wolność przyszłych dni!
- Ale ja nie potrzebuję miasta. Wszyscy tu mieszkający to zwyczajna banda bezużytecznych wszy, która w zupełnie chamski sposób raczy stroić sobie ze mnie żarty.
- Nie wiem, co Ci się stało, ale na pewno...
- Właśnie, nie wiesz. Nie wiesz nic, Guilermo Clarence.
- Przeżywamy kryzys, jesteśmy atakowani z kilku różnych stron, z jednej nadciągają ephistery, z drugiej czarne gildie, a znowu teraz próbujemy przetrwać wysyp bestii z innego wymiaru.
- Masz na myśli te śmieszne i marne twory, które nie wytrzymały kilku zwyczajnych sekund burzy z piorunami?
- Naprawd...
- Owszem, ale nie czuję satysfakcji. Nie uważam ich za godnych siebie przeciwników. Jestem kimś więcej.
- Nie wiem kim jesteś, Ale... Daleko Ci do starego Adama.
- Ze starym Adama to miałem dzisiaj małą przyjemność. Bardzo urzekający typ. Uświadomił mi w dodatku jak marną istotą jestem i dlaczego moje życie wygląda tak, a nie inaczej.
- Powinieneś wrócić. Eldshire Cię potrzebuje. Nie poradzimy sobie bez Ciebie...
- Zejdź mi z drogi. - odburknąłeś ponuro i odepchnąłeś swojego rozmówcę na drogę. Chwilę prosił byś został, chwilę się odgrażał, ale Ty pozostawałeś głuchy na wszystkie z jego propozycji.
Kroczyłeś tym samym spokojnym tempem w stronę krypty cmentarnej. To właśnie tam zwykle zaznawałeś spokoju. Zresztą - jak mówiło stare porzekadło - "tylko umarli milczą" - a właśnie takiej ciszy teraz potrzebowałeś.
- Czy to prawda? Izzy zabił moją matkę? A może to ja sam sobie wymyśliłem? Wszystko jest... dziwne, mroczne... niezrozumiałe. Nie poznaję sam siebie, jestem pchłą rzuconą w porywisty wir huraganów... Nie wiem nic o swoim losie! Dlaczego? Dlaczego?! - nie mogłeś pojąć dlaczego Twoje życie przybrało taki a nie inny charakter. Nie potrafiłeś zrozumieć fenomenu jego marności, a także wszystkich tych, którzy wierzyli w ostateczne zwycięstwo dobra i nadziei.
Koniec końców doszedłeś do krypty cmentarnej. Zagłębiłeś się wgłąb lodowej jaskini, a kilka chwil po przejściu w okolicach monumentów, sławiących pamięć martwych mieszkańców Eldshire, udało Ci się znaleźć grób swojej matki.
- Amalia Van Sloth - Anioł, który za wcześnie pożegnał się ze światem - przeczytałeś szeptem słowa wyryte na jej nagrobku. Mimowolnie się wzruszyłeś, a mając pewność, że nikt Cię tu teraz nie zobaczy, nie stroniłeś od łez.
- Mamo, dlaczego wydałaś na ten świat tak zepsuty twór, którego rani sama jego egzystencja? Dlaczego muszę cierpieć męki niewiedzy i przebywać w gronie tak pustych i żałosnych osób? - z reguły nie wierzyłeś w możliwość rozmowy ze zmarłymi, ale wręcz musiałeś się jakoś wyżyć, w jakiś sposób rozładować kumulującą się w Tobie złość.
- Nie są aż tacy żałośni. - Zamarłeś. Zdawało Ci się, że usłyszałeś przenikliwie cichy, niewieści głos. Nerwowo rozejrzałeś się na boki, największą uwagę skupiając na pochwalnym monumencie. Niczego jednak nie byłeś w stanie dostrzec. Wszystko zmieniło się jednak w momencie, gdy Twojej dłoni dotknęła inna, mizerniejsza i znacznie chłodniejsza. Szybko zorientowałeś się, że nie rozmawiasz ze swoją matką, ale raczej z koleżanką z gildii.
- Holy, co tu robisz? - spytałeś lekko wytrącony z równowagi.
- Miasto jest bliskie destrukcji, a ja nie mogę walczyć. Postanowiłam porozmawiać z Seliną.
- No tak, zakazy dziadka... - odburknąłeś ponuro. - Nie mają większego sen...
- A właśnie, że mają. Sam wiesz Adamie, jak bardzo niebezpieczna jest moja magia. - zaprotestowała. Jej sprzeciw wywołał u Ciebie niemały uśmiech na twarzy. Panna White ewidentnie Ci zaimponowała.
- Heheheh, rok 1011, Silentsky, egzamin na arcymaga... I pomyśleć, że Tobie jedynej udało się wyrwać mi ten tytuł z ręki... Zdeklasowałaś nas wszystkich...
- Po prostu, miałam lepszy dzień.
- Po prostu... byłaś lepsza. - delikatnie ucisnąłeś jej rękę.
- Miło, że tak uważasz... - z podobną gracją wyswobodziła się z Twojego uścisku. - Jak jednak widać, moja magia nie wystarczyła, by uratować Selinę.
Jest martwa, jak wszyscy inni, którzy tu leżą.
- Życie... bywa nieobliczalne i nie jest dla optymistów. Wszyscy ci, którzy za dnia się uśmiechają, w rzeczywistości - w opętańczym tańcu szaleństwa, skaczą do bezdennej nicości, a pod wpływem upadku z kilkudziesięciu metrów, łamią wszystkie swoje kości, zamieniając się w krwawą miazgę. Okazywanie uczuć nie ma sensu - im częściej to robimy, tym jesteśmy narażeni na większe cierpienie.
- Naprawdę, wolałam jak mówiłeś o lamowielbłądach. Stworzonka stworzone najzupełniej przypadkiem przez twórcę, w swojej racji bytu miały zdecydowanie więcej logiki od Twoich pesymistycznych popędów.
- Życie Adamie, rzeczywiście - bajką nie jest, ale jest również okazją - do wykorzystania szansy swojego cudu narodzin, wykazania swojej nieprzeciętności.
- Cudu narodzin? Czy ja dobrze słyszę?!
- Pewnie, że tak... Wszyscy, niezależnie od gatunku, rasy, pochodzenia i magii - jesteśmy cudami narodzin. Żyjemy i z tego powodu powinniśmy się radować - najlepiej każdego dnia - odpowiedziała z uśmiechem na twarzy.
- Nie, nie, nie... To nie może być prawda. - zacząłeś tracić nad sobą kontrolę. W jednym momencie przypomniałeś sobie o słowach Izzy'ego Van Slotha, który w nie tak znowu odległej wizji bardzo chętnie używał sformułowania "cud narodzin".
- To TY PODRZUCIŁAŚ LIST! TO TY PRZEZ CAŁY TEN CZAS ZE MNĄ IGRAŁAŚ! BAWI CIĘ TO, TAK?!
- Adamie, zaczynam się niepokoić...
- Bardzo dobrze, że tak się stało! UŚWIADOMIŁEM SOBIE JAK BARDZO WAS WSZYSTKICH NIENAWIDZĘ. - wybuchnąłeś niepohamowanym atakiem złości.
- Posłuchaj, nie wiem co sobie ubzdurałeś, ale nie jestem tą osobą, za którą mnie uważasz. Nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego, gdyż wiem, jak wielki koszmar przeżywasz. Poza tym - nie moją rzeczą jest denerwowanie innych. Jeśli tego nie dostrzegasz, to naprawdę - bardzo mi przykro. - zaprotestowała przeciwko Twoim oskarżeniom.
- Jeśli natomiast chodzi o kwestię tego żartownisia, który zepsuł Ci dzisiejszy dzień, too został on znaleziony. Dziadkowi coś jednak się chciało i znalazł winowajcę tego całego zamieszania. Pomimo moich protestów, uwięził go w gildyjnym lochu i kazał Cię o tym powiedzieć.
ZATEM - służę uprzejmie i Cię o tym informuję. DO WIDZENIA.
●●●
Holy, wyrażając dosadne oburzenie, postanowiła opuścić cmentarną grotę i zostawić Cię samego. Wiedziałeś że kłamie i na pewno spiskuje przeciwko Tobie, ale zainteresował Cię trop więźnia, który miał czekać na Ciebie w lochu Lyonhall. Z psychopatycznym uśmiechem na twarzy przecierałeś ręce - wiedziałeś, że tego dnia umrze jeszcze jedna osoba.


Adam Van Sloth awansuje na poziom 126
Co by tu zrobić?

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Pt, 9 gru 2016, 20:44
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału.
FINAŁ I ROZDZIAŁU - Theta Sigma (6/9)
ODPISYWANIE MOŻLIWE DOPIERO PO 9 ROZGRYWKACH


Obrazek
Theta SigmaPatricia patrzyła na Ciebie dość nieufnie, ale koniec końców, zgodziła się towarzyszyć Ci w Twojej wyprawie. Mogło to świadczyć o poziomie waszych wzajemnych relacji, o potędze waszej przyjaźni, albo i nawet o czymś więcej, jakimś niepojętym psychodelicznym czymś, o czym nie śniłeś nawet w najgorszych koszmarach. Bo czymże może być ta miłość, jeśli nie chorobą psychiczną?- Ciężko było ci wydedukować.
- Thet.. Naprawdę uważasz, że to bezpieczne? Ten kogut, ten stół, too miasto... Naprawdę nie uważasz, że zagraża nam coś, czemu nie jesteśmy w stanie stawić czoła?
- W The Rex Tales nauczyłem się, że wszystko jest możliwe. A jeśli... nie jest możliwe, to zawsze można wymusić, żeby coś było możliwe... Przynajmniej tak twierdzi Golly.
- Zawiły z niego filozof...
- Żeby tylko filozof... - uśmiechnąłeś się na duchu.
- Czyli zakładasz, że szary kogut na stole... jakkolwiek źle to brzmi, nie będzie nas gonił?
- Podejrzewam, że w podziemiach biblioteki tkwi coś, co uchroni nas wszystkich... Coś znacznie potężniejszego od Eclipse Delica, coś co przyniesie blask nowego jutra, pozbawionego chaosu, przemocy i... opętanych kogutów ze stołami...
- Naprawdę, byłoby to bardzo miłe...
●●●
Jak się okazało - opętaniec nie miał zamiaru was ścigać. Nie wnikałeś szczególnie w jego podejście. Rozumiałeś, że być może nie był w stanie podnieść się ze stołu przez ulokowanie go w pozycji "nie do końca bezpiecznej", albo zwyczajnie poczuł się smutny, kiedy przyszło mu na myśl, że będzie musiał straszyć i terroryzować innych, będąc przywiązanym do jakiegoś obiektu. Bez większych dedukcji i analiz, zszedłeś z Patricią kilka pięter w dół.
Schody robiły się coraz bardziej kręte i niewygodne w użyciu. Zdawało Ci się, że wkraczasz do strefy wiecznie żywej historii , która pamiętała wszystkie wydarzenia z ostatnich setek minionych lat. Niższe piętra nie były oświetlone, a znajdujące się tam regały z książkami chroniły przynajmniej kilkumetrowe warstwy kurzu. Oczywiście - z wielką chęcią chciałeś już się przez nie przedzierać, ale szybko zniechęciła Cię do tego Patricia, która - raz: przypominała Ci Twoje słowa o potrzebie zachowywania ostrożności w każdej sytuacji, a także - dała mały wykład na temat bestiariusza Endlessness i wszystkich kreatur, które mogą stać za obecnością pajęczyn w różnych miejscach. Zrozumiałeś istotę rzeczy i przyznałeś rację swojej towarzyszce.
Wkroczyliście na niższy poziom podziemnych kondygnacji. Tam panował już zupełny mrok. Z tego też powodu, Patricia postanowiła kolejny raz użyć swojej magii i przecinając swoją rękawiczką powietrze, wykreślając na nim napis "światło", stworzyła ruchomy ognik świecy, który od tego czasu nie odstępował was na choćby jeden krok.
- Też chciałbym mieć tak konkretną magię... Jest tak nieziemska i uniwersalna...
- Bo się... zarumienię... - odpowiedziała, delikatnie się szczerząc.
Jej uśmiech jednak nie trwał zbyt długo. Dziewczyna w jednym momencie pobladła - i to paradoksalnie w momencie, kiedy mówiła, że właśnie przybierze na kolorach twarzy. Nie rozumiejąc do końca jej nienaturalnego przerywnika rozmowy, od razu się zaciekawiłeś.
Dziewczyna zatrzymała się przed dużym obiektem, usytuowanym poziomo na pokrytej kurzem podłodze.
- To jakiś mag? - zapytała z ciekawością. Szybko przypatrzyłeś się sylwetce nieprzytomnej osoby i w jeszcze mniejszym odstępie czasowym udało Ci się ją zidentyfikować.
- A niech mnie... toż to... Ethan Cholerny Cresswell... Jeden z 10 Apostołów... Widać, jego misja nie do końca się powiodła. - odparłeś ponuro i odwróciłeś jego ciało na stronę wierzchnią. Nie chciałeś, by biedak doprawił się gęstymi oparami zarazków, którymi to miejsce wręcz emanowało.
- Wyczuwam puls, widać wszystko jest w porządku... - stwierdziła Patricia, dotykając szyi czarodzieja.
- Co innego... można powiedzieć o jego twarzy - podzieliłeś się swoim wnioskiem. Naturalnie - miałeś rację. Apostoł Antygrawitacji, choć nieprzytomny, wyglądał wciąż na przerażonego. Jego brwi, oczy i usta, tworzyły wspólnie makabryczną, powykrzywianą mozaikę, która mogła świadczyć tylko o jednym....
- Zobaczył coś, czego nie powinien widzieć, tak się pewnie przestraszył, że padł na zawał...
- Z pewnością, gdyby jednak wybrał się tu z Tobą, spotkałby go inny los.
- Ohohoh... Bo tym razem ja się zarumienię. - nie kryłeś wdzięczności z otrzymanego komplementu.
Miałeś świadomość, że coś tu jest ewidentnie nie tak, ale jakimś dziwnym sposobem - zupełnie się nie bałeś. Mimo grozy, mimo niezrozumienia, czułeś, że wszystko jest jakieś... inne - przyjazne, emanujące wręcz magią rodzinnego ciepła. Podziemia biblioteki Gildii wydawały się nie lada wyzwaniem dla poszukiwaczy przygód - kryły w sobie tak wiele wiedzy, tak wiele zagadek i tak wiele ciekawości, że mógłbyś na ich temat z pewnością napisać kilkanaście sensownych teorii, a może i nawet krótszych opowieści, kojarzących się z myciem zębów, albo i makaronem.
Tkwiąc w tych jakże pozytywnych przemyśleniach, w jednym momencie odczułeś na sobie zimny dotyk, małej, delikatnej dłoni.
- Ale masz zimne ręce... Naprawdę, mogłabyś nosić rękawiczki.... - stwierdziłeś przekornie.
- Hah, skąd ten wniosek? Ethan narzekał? Myślisz, że dlatego... - tu przerwała. Patricia w jednym momencie podskoczyła w bok i lekko zdezorientowana próbowała jak najszybciej zrozumieć to, co się stało.
- To Ty masz zimne ręce... Ja wiedziałem, że coś do mnie... no... tego... Ale żeby aż tak? Żeby od razu wykorzystywać półmrok?
- Nnnie wiem o czym mówisz...
- JASNE!
- Ciemno wszędzie, głucho wszędzie... co to będzie... co to będzie... - wymamrotałeś jakąś losową sekwencję słów, która zdawała Ci się przypominać poezję.
- A potem mówią, że to kobiety mają sprośne myśli... Jasne! Jasneee! Przejrzałam Cię, weź się przyznaj! - szła w zaparte.
Nie wiedząc co począć i jak wybrnąć z tej niekomfortowej sytuacji, stwierdziłeś, że sensownym będzie zaproponowanie pomocy Cresswellowi.
Nie zdążyłeś jednak wypowiedzieć jakiegokolwiek słowa, gdyż w jednym momencie zniknął wędrowny ognik Patricii. Dziewczyna chciała wyczarować kolejny, ale... jej zaklęcia... w jednej chwili stały się zupełnie bezużyteczne. Odkryciem Ameryki byłoby powiedzenie, że stało się ciemno. Było niestety - jeszcze gorzej. Nie widzieliście zupełnie nic. Nie dostrzegaliście żadnych strużek światła dobiegających z górnych części biblioteki.
- Ja, Ty i nieprzytomny Creswell... Noo lepiej być nie może.
- Oj tam, niektórzy uważają, że mrok wiąże się z romantycznością.
- Serio?
- Czytałam taką jedną książkę o wampirach. Mówię Ci, chore brednie, ale jednak - podobno niektóre dziewczyny na to lecą.
- Całe szczęście nie Ty.
- Powinieneś się już przyzwyczaić, że nie jestem jak inne i normalne dziewczyny.
- Noo, nie wątpię.
- Co robimy z Cresswellem? Pozwolimy mu tak leżeć?
- W zasadzie... Chyba nie będzie w tym niczego złego. Dziad mi uciekł, nie chciał współpracować, to teraz ma... Bardziej niepokoi mnie ten mrok, który pochłania nasze magie...
- Sugerujesz, że to jakiś system, stworzony przez Pierwszych?
- nie zdziwiłbym się... oni... - znowu przerwałeś swoją wypowiedź. Ponownie poczułeś na sobie tę samą zimną dłoń, która tym razem oplotła się wokół Twojej szyi. Przełknąłeś nerwowo ślinę, ale uścisk... nie miał zamiaru ustąpić.
- Pat... powiedz, że właśnie uwiesiłaś się mojej szyi...
- Thet, zaczynasz mnie przerażać...
- Czy to ten moment, kiedy powinniśmy krzyczeć, panikować i biegać jak oszaleli w mroku? A może lepiej powinniśmy zachować rozwagę? Może... lepiej podejść do tego spokojnie, może lepiej przypadkiem nie staranować pana apostoła? - zaproponowałeś kilka możliwych rozwiązań, przyśpieszając przy wyliczaniu kolejnych to sposobów.
- BEEREEEK! - wtem zabrzmiał żywiołowy, żeński głos, zupełnie niepodobny do tego, należącego do Patricii. Z jednej strony - nie wiedziałeś, co to oznaczało, ale z drugiej - wiedziałeś. Miałeś świadomość, że nadchodzi pora, by wykorzystać wszystkie z wcześniej zgromadzonych pomysłów - biegać jak oszalały po pomieszczeniu, krzyczeć, panikować i nie patrzeć przy tym na stan ciała Creswella.
I w zasadzie to robiłeś i to... nie w pojedynkę. Panna McFlower również tkwiła w tak dziwnym stanie, co Ty... a może i nawet w... lekko dziwniejszym.
Im dłużej poddawaliście się grze pierwotnych instynktów strachu, tym szybciej pojmowaliście, co mogło stać się Ethanowi. Nie czekając na dalszy rozwój sytuacji, postanowiliście złapać się za ręce - i wspólnie, niezależnie jak i dlaczego, wpakować się na schody, prowadzące do wyższej kondygnacji budynku. I... prawie wam się to udało - znaleźliście wyjście z tego piętra, ale niestety - troszeczkę inne, niż to zaplanowane. Stało się niestety tak, że wspólnymi siłami wpakowaliście się na przerwane schody prowadzące na jeszcze niższe przestrzenie biblioteki.
Nim się zorientowaliście, znajdowaliście się już na ziemi, a wasze ciała obdarowane zostały niemałą ilością zadrapań i siniaków.
- Chyba... nie umiem bawić się w berka... - wymamrotałeś z lekkim bólem.
- Nerdy już tak mają...
- A ja uważam, że byliście nawet nieźli. - odezwał się trzeci głos, który zaproponował wam wcześniej niezbyt fortunną formę zabawy.
- Kim jesteś? - spytałeś.
- Meh, wszyscy tacy ciekawscy. Powiedziałabym wam, ale boję się waszej reakcji.
- To znaczy? - spytała Patricia.
- Wasz kolega, taak, ten duży... Zupełnie nie umiał się bawić. Powiedziałam mu, że jest berkiem, to wziął i przestał się ruszać. Ja nie wiem co z wami... Za moich czasów wszystko było....
- Za Twoich czasów?
- No dobra, pozwólcie, że troszkę rozjaśnię wam to i owo... - zaproponowała. Usłyszeliście kilka wyrazistych szumów, związanych z użyciem magii, a po chwili nieprzebyte mroki pomieszczenia... zostały... PRZEBYTE. Pomieszczenie rozświetliło się rozmaitą paletą jaskrawych iluminacji, które w jednej chwili sprawiły - że wszystko zaczęło wydawać się znacznie prostsze.
Miejsce, w którym się znaleźliście przypominało sensownej wielkości pokoik mieszkalny. Znajdowało się tu kilka wygodnych sof, trochę regałów z książkami i jeszcze większa ilość kwiatów.
Na małej komodzie, otoczonej żywymi pomnikami rozkwitającej natury, siedziała niewysoka postać w białej sukni. Nie miała na sobie butów, ale nie przejmowała się jakoś szczególnie tym faktem. Z lekkim zniechęceniem, przebierała stopami w przód i w tył.
Najbardziej charakterystycznym elementem jej wyglądu były jednak złociste włosy splecione w dokładnie siedmioro warkoczy.
- Ożesz Ty... w mordę...
- Tak się teraz mówi? Mateeer Deii, ten język... robi się coraz bardziej wulgarny! Wszystko to zasługa Diesela.
- Przynajmniej nie Casiusa... heheh - zaśmiałeś się.
- A więc, to Ty jesteś tą słynną dziewczynką z siedmioma warkoczykami? - spytała Patricia.
- Dziewczynką? Jaaa dorosła jestem! Noo proszę was! - uzyskała odpowiedź. Ty natomiast zrozumiałeś, że masz przyjemność z wręcz wybitną postacią, związaną z historią Eldshire. Miałeś setki, a może i nawet miliony pytań, jednak najpierw - pragnąłeś wyrazić swoją podziękę za uratowanie miasta.
- To Ty zatrzymałaś Eclipse Delica? Wiedz, że gildia The Rex Tales jest Ci naprawdę wdzięczna...
- Tak! Dokładnie! Jesteśmy magami z tej gildii i...
- Hahahah, czekajcie, wy tak serio? - zaśmiała się z niedowierzaniem.
- Kochaniii! Ja tęę gildię stworzyłam!!
- Jesteś...?
- No tak, wybaczcie moje maniery... - powiedziała kręcąc głową z grymasem, a po chwili zeskoczyła z komody, delikatnie uszkadzając przy tym okoliczne kwiaty. Dziewczyna zbliżyła się w waszym kierunku i w przyjacielskim geście wyciągnęła rękę do przodu.
- Pozwólcie, że się przedstawię. Maam na imię Esteria Lyonhall i... w sumie się nie wyspałam.


Theta Sigma awansuje na poziom 63
Patricia McFlower awansuje na poziom 63

Co by tu zrobić?

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Pt, 9 gru 2016, 23:05
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Let The Story Begin - Rogrywka I rozdziału.
FINAŁ I ROZDZIAŁU - Vudix Xix(7/9)
ODPISYWANIE MOŻLIWE DOPIERO PO 9 ROZGRYWKACH


Obrazek
Vudix XixPostąpiłeś zgodnie z planem. Wykonałeś solidny zamach, który w asyście magii prędkości pozwolił wrzucić zemdlonego Sandlera do zupełnie przypadkowego domu. Niestety, nie wycelowałeś zbyt dobrze i twój rywal przeleciał przez okno mieszkalnego budynku. Nie wiedząc jak zareagować i słysząc przy tym wyrazisty pisk łamiącego się szkła, postanowiłeś uciec stąd jak najszybciej to tylko było możliwe.
Przez Twoją głowę przeleciała masa czarnych myśli, że mogłeś przypadkiem go zabić, ale koniec końców - nie zamierzałeś się nimi przejmować. Miasto przeżywało w końcu małą apokalipsę, a Ty czułeś, że w razie czego będziesz mógł się jakoś wytłumaczyć.
Wciąż w oparciu o swoją strategię działania, postanowiłeś ruszyć do Lyonhall w celu poinformowania wszystkich tam zgromadzonych o obecnej sytuacji w mieście. Chwyciłeś za rękę jedną, zupełnie losową dziewczynę i pobiegłeś z nią w stronę gildyjnego zamku. Twoja energia skończyła się jednak kilkadziesiąt metrów przed siedzibą The Rex Tales, w momencie, gdy przestrzenie życia publicznego, taranowały jakieś olbrzymie i w dodatku brzydko pachnące macki. Jedna z nich zmierzała właśnie w Twoją stronę.
- Olabooga... - usłyszałeś w tym momencie. Szybko połączyłeś wątki i zrozumiałeś, że trzymasz za rękę jakąś starszą, niezbyt piękną panią. Zdawało się, że chyba nie tego oczekiwałeś. Miałeś wrażenie, że jakaś odgórna siła, kierująca losem bohaterów, kolejny raz z Ciebie zakpiła. Byłeś w szoku i nie wiedziałeś tak właściwie co robić.
Starsza pani złapała się za serce i powoli zaczęła się zataczać. Przeczuwałeś zawał serca. Już chciałeś jej jakoś pomóc, ale równie szybko uświadomiłeś sobie, że przecież już za kilka sekund zostaniesz rozgnieciony przez mackę bestii nie z tego świata!
Tkwiłeś pomiędzy pomysłem, a podjęciem decyzji, chciałeś jakoś zareagować, ale nie mogłeś. Twój organizm zawiesił się.
Wiedząc, że nic już nie poczniesz, zacząłeś w myślach modlić się do wszystkich znanych Ci bóstw o jak najmniej bolesną śmierć.
I wtedy stało się coś... czego nie mógłbyś raczej oczekiwać.
W najbardziej krytycznym momencie ktoś przykrył Cię jakimś płaszczem. Wystarczyła właściwie chwila, byś poczuł się jak w piekle. Na zewnątrz było dziś powyżej 30 stopni... Szybko przeszukałeś w myślach listę znanych Ci magów z The Rex Tales i już po chwili udało Ci się wyciągnąć pewien wniosek. Mężczyzną, który Cię uratował, był niejaki Artur Jeremy Blizzard.
Arcymag The Rex Tales stanął twarzą w twarz z olbrzymią bestią. Lodowym mieczem błyskawicznie odbił atak potwornej macki, a kilka chwil później, wbił go z całej siły w ziemię. Wytworzył tym samym potężną falę lodowej energii, która z zabójczą szybkością przebiła na wskroś wielką cienistą kreaturę. Artur zwyciężył.
Mężczyzna zakaszlał lekko, a po chwili szeroko się uśmiechnął.
- No, Vudix, byłeś dzielny. Zajmij się tą panią... Potrzebuje teraz pomocy. Wszyscy potrzebujemy. - stwierdził.
Nie mogąc wyjść z podziwu, delikatnie pokiwałeś głową, dając znak zrozumienia. Kłamałeś jednak, gdyż nie rozumiałeś kompletnie nic. Widząc, że stan starszej kobiety zaczyna się pogarszać, zdecydowałeś wskoczyć na dach jednego z budynków i czym prędzej popędzić z nią do Sourceful. Znalazłeś się tam już po kilku sekundach i mimo zarzekań lekarzy, że miejski szpital nie może już przyjąć większej ilości pacjentów, zostawiłeś tam swoją podopieczną.
Wiedziałeś, że mimochodem i tak będą musieli się nią zająć, gdyż taki był już ich obowiązek. "Przede wszystkim nie szkodzić..." -wymamrotałeś od niechcenia pod nosem i jak najszybciej było to możliwe, wróciłeś na pole bitwy.
- Vudix, do cholery! Co Ty tu robisz! - usłyszałeś od razu groźny, żeński głos.
- yyy... walczę.
- Walczyć to możesz sobie z Sandlerem, Ryanem, albo innym jełopem. Uciekaj stąd natychmiast, to zbyt niebezpieczne!
- Hm... Kim jesteś?! - stwierdziłeś niemało zdezorientowany. Rozmawiałeś bowiem z jakąś dziwną kobietą w zbroi ze skrzydłami, która w dłoniach dzierżyła dwa potężne miecze. Powoli przestałeś rozróżniać magię członków The Rex Tales. Wszystkie miały w sobie to coś, co czyniło je wyjątkowymi, niezwykle destrukcyjnymi i... efektownymi.
Dziewczyna słysząc Twoją niezdarność, jedynie lekko się skrzywiła i równie lekko, choć dość widowiskowo - odepchnęła Cię na trawnik.
- Elisa Rose, głupku. Nie chcę Cię tu więcej widzieć. Mistrz nas wszystkich pozabija, gdy umrze jeszcze choć jedna osoba. - powiedziała ponuro.
Zrozumiałeś powagę sytuacji i choć lekko się z nią nie zgadzałeś, postanowiłeś jednak uchronić swoje życie. Używając magii prędkości, wbiegłeś czym prędzej do Lyonhall i zabarykadowałeś się w swoim pokoju...
***

Nazajutrz, gdy wszystko powoli zaczęło wracać do normy, kiedy z tych emocji zapadłeś w sen, bliski temu zimowemu, leżałeś w swoim ciepłym i wygodnym łóżku. Z błogiego stanu marzeń, wyrwał Cię odgłos łamiących się drzwi. Nim zdążyłeś otworzyć oczy, usłyszałeś potężny huk, a po chwili zorientowałeś się, że ktoś wyważył Ci wejście do pokoju. Dojrzałeś dwóch osobników, lecz byli jeszcze zbytnio niewyraźni i nie mogłeś ich rozpoznać.
Szybko przetarłeś oczy i rozumiałeś już znacznie więcej. Nad Twoim łóżkiem stali już Diesel Van Sloth i John Moonster. Pierwszy wyglądał na bardzo zniecierpliwionego i trzymał w ręku list w czarnej kopercie.
Póki co, przemawiał tylko ten drugi.
- W starciu z widmami nie z tego świata, straciliśmy 16 mieszkańców Eldshire. Siedmiu z nich zaginęło, a wśród nich znajduje się Rudolph Sandler... Mam więc panie Vudix niezmierną przyjemność zapytania...
CO ŻEŚ Z NIM ZROBIŁ?!
- Yyy... Ja? Niiic! Gdzieś zniknął, Wiesz John... te potwory... były takie duże... - próbowałeś się jakoś tłumaczyć.
- Więc dopadły go... potwory!
- Nnnnie... wie... - próbowałeś szybko wymyślić jakąś historię, lecz kiedy spojrzałeś na gniewną minę szefa gildii, mogłeś już tylko panikować.
- NO TAK! NO TAK! ZJADŁY GO! DWA WIELKIE STWORY Z MACKAMI! CHCIAŁEM GO RATOWAĆ, ALE NIE! PONIÓSŁ BOHATERSKĄ ŚMIERĆ, URATOWAŁ MNIE I TAKĄ... STARSZĄ PANIĄ W STANIE PRZEDZAWAŁOWYM...
- Wystarczy. - odparł chłodno Van Sloth i podrapał się po brodzie. - Wiedziałem, że będzie łgał. To było wręcz pewne, ten chłopak nie ma honoru i nie umie przyznać się do własnych błędów. Nie zawiodłem się tylko na nim, ale i na Tobie, Moonsterze.
- Na mnie? A czemuż to?!
- Ten test, był zbyt ryzykowny. Sandler i Xix to dwójka mentalnych dzieciaków, których nie powinno zostawiać się bez opieki. Paradoksalnie, już Casius i Dove są bardziej dojrzali. A teraz... Teraz nie zrobimy już nic.
- D... dlaczego nic? - spytałeś przestraszony. Diesel spojrzał na Ciebie kolejny raz z tą samą groźną, przenikliwą miną, a po chwili wzruszył ramionami. Z niechęcią wręczył Ci czarną kopertę i nalegał, abyś ją otworzył.
Lekko zdezorientowany przytaknąłeś ze zrozumieniem i spojrzałeś na tajemniczą i niepokojącą wiadomość. Powoli, lecz wyraźnie zacząłeś ją czytać...
" Wiatr rozwiał czarny pył, a fałszywy bóg rozrzucił kości. To nieuniknione. Nie można już niczego zmienić. Wielki Czarnoksiężnik powróci, a jego odwet będzie krwawy. Nie próbujcie reagować. Mamy waszego przyjaciela. Jeśli Ravenfall ujrzy choć jednego członka waszej gildii, moja kosa nie zniechęci się by odebrać kolejne winne życie.
Witam ponownie panie Van Sloth. Mam na imię Eusebin i dopełnię wszelkich starań, aby Pan i pańska Szanowna Gildia, straciły całą radość z życia. Jesteśmy Devil Scythe i nie cierpimy The Rex Tales."
- I co, zadowolony? - spytał Moonster.


Vudix Xix awansuje na poziom 55
Co by tu zrobić?

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Cz, 22 gru 2016, 16:03
Zgłoś post
WWW
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Odpowiedz w wątku   [ Posty: 127 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1 ... 5, 6, 7, 8, 9  Następna strona

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 0 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Skocz do:  
cron
No nie wierzę, forum działa dzięki phpBB! © 2000, 2002, 2005, 2007, 2010, 2013, 2019 phpBB Group.
Designed forum urobiony przez STSoftware dla PTF.
Tłumaczenie skryptu od phpBB3.PL