Hank Chestershire Tkwiłeś w zapomnianej katedrze w Chefreindale. Jej mistyczność i kunszt znacznie Cię przytłaczały. Sprawiały, że znany Ci dotychczas świat, zdawał się kierować na znacznie inny, mniej ważny tor. Zacząłeś zapominać o rzeczywistości, a każde kolejne minuty tu spędzone, niczym tańczący na loncie ogień, popychały Cię w stronę niematerialnej krainy niespokojnych myśli i rozważań. Im dłużej przebywałeś w tym miejscu, tym większe miałeś wrażenie, że otaczająca Cię przestrzeń załamuje się pod ciężarem jakichś nieprawdopodobnych sił, które zrodzone mogły zostać razem ze wszechświatem. W mrokach świątyni natomiast, dopatrywałeś się działania chytrych, przebiegłych bóstw, które wszelkimi możliwymi oszustwami i manipulacjami próbowały rozsadzić czas od środka. Nie miałeś pojęcia, kim lub czym byli ci Pierwsi, ale byłeś świadom, że wiedzieli znacznie więcej od Ciebie, znacznie więcej od wszystkich znanych Ci osób. Poziom ich intelektu zdawał się sięgać najodleglejszych gwiazd nieboskłonu, a gdyby pewnego dnia jakaś misterna siła miała go zamienić w mitycznego siłacza, z pewnością mógłby on na swych barkach dźwigać różnego rodzaju pasma górskie. - Hank! Chyba coś mam! – echo rozchodzące się po pomieszczeniu powtarzało kolejną wypowiedź Sorrowinda Tree. Właśnie w jego kierunku zmierzałeś. Kroczyłeś w lekko przyśpieszonym tempie. Wiele wskazywało na to, że entowi udało się odkryć alchemiczny krąg, który okazałby się kamieniem milowym w próbie przeprowadzenia tajemnego rytuału przyzwania. Zamierzałeś skonfrontować z nim swoje przeczucia. W twoich myślach wciąż tkwiły naścienne ryciny i związane z nimi niezrozumienie. Nie wiedziałeś co o nich myśleć, a nawet więcej – uznałeś że nie masz na to i nerwów i czasu. Ostatnia z zachowanych scen przedstawiała Ciebie i jakąś potężną siłę, która miotała Twoim ciałem jak zwyczajną zabawką. Przyszłość, która miała nadejść nie rysowała się więc w zbyt jasnych barwach. Echo wciąż rozbrzmiewało po pomieszczeniu, a Ty próbując zlokalizować swojego kompana, zacząłeś czuć się coraz bardziej niepewnie. Owładnięty złymi, pesymistycznymi myślami, a także świadomością nieuchronnego przeznaczenia, nie byłeś w stanie choć przez chwilę być skoncentrowanym. W pewnym momencie poczułeś, że otaczająca Cię do tej pory przestrzeń zaczyna się rozpływać. Wszystko stawało się niewyraźne, zamazane, bez konturów, kształtów. Czułeś, że uczestniczysz w żywym obrazie, którego nieuważny twórca wylał na kartkę przeźroczystą farbę olejną. - Kim jesteś? Czego chcesz?! – krzyczałeś w zdezorientowaniu. Nikt jednak nie chciał udzielić odpowiedzi na Twoje pytania. Jakieś nieczyste siły wciąż manipulowały ekspresją Twojego pola widzenia i w nosie miały to, że mogłeś się przez nie poczuć jakoś niekomfortowo. Z jednej strony – nic dziwnego, ale z drugiej… oznaczało to tarapaty. Wiedziałeś, że szaleńcze rzucanie losowymi czarami destrukcji mogłoby się okazać w tym przypadku – przynajmniej niedojrzałe, więc póki co zamierzałeś się z nimi wstrzymać. - Sorrow, jesteś tu? – wciąż próbowałeś jakoś polepszyć swoją sytuację. Niestety, wciąż towarzyszyła Ci przerażająca cisza. Koncert echa powtarzającego słowa twojego przyjaciela zdawał się powoli zmierzać do końca. Był coraz cichszy i wiele wskazywało na to, że już wkrótce podzieli los całej otaczającej Cię rzeczywistości. Nie wiedziałeś co robić, byłeś bezradny. Wiedziałeś natomiast, że znalazłeś się w wielkim niebezpieczeństwie, choć z drugiej strony nie miałeś pojęcia jakiej ono mogło być kategorii. Obawiałeś się czegoś, lecz nie miałeś pojęcia z czym w ogóle przyjdzie Ci się mierzyć. Trudno powiedzieć, czy przerażała Cię bardziej otoczka załamującej się przestrzeni, czy też lęk przed tym, co miało dopiero nadejść. Głos Enta przestał wreszcie obijać się o ściany pomieszczenia. Nastała martwa cisza, którą jedynie delikatnie rozjuszało bicie Twojego serca. Było nieprawdopodobnie szybkie i głośne. Zacząłeś obawiać się o stan swojego zdrowia. Miałeś dość. Wiedziałeś, że jeśli czegoś nie zrobisz, już wkrótce będziesz mógł wpaść w prawdziwą ślepą uliczkę, gdzie niczym skazanemu na rzeź, niewinnemu barankowi, przyjdzie Ci czekać na dokonanie swego żywota. Rzuciłeś losowym zaklęciem destrukcji. Oczekiwałeś wybuchów, rozbłysków i ognia zniszczenia, ale niczego takiego się nie doczekałeś. Otaczająca Cię przestrzeń w jednym momencie zrobiła się całkiem biała. Nie dostrzegałeś już nigdzie konturów, kształtów, ani niczego co wcześniej dane było Ci dostrzec w świątyni. Wszędzie czaiła się zimna, bezkresna biel. - Wędrowcze, zbliż się – usłyszałeś w tym momencie dość dziwny głos. Jego niezwykłość przejawiała się w tym, że brzmiał, jakby nakładało się na niego kilka, bądź nawet kilkanaście innych głosów. Rozejrzałeś się dokładnie po miejscu, w jakim się znalazłeś i w końcu w oddali udało Ci się dostrzec mały, niewyraźny punkt, podobnie jak Ty – wyróżniający się w tej jakże nierzeczywistej przestrzeni. Postanowiłeś więc ruszyć w jego kierunku. Nieznaczny punkt, z Twoim każdym kolejnym krokiem, zaczął przekształcać się w jakąś sylwetkę, zdawał się przypominać jakąś postać. Po kilku minutach w końcu udało Ci się dotrzeć do osoby, która zapraszała Cię do siebie. Wyglądała podobnie dziwnie jak brzmiała – przypominała małego chłopca w obdartej koszuli i spodniach poszarpanych ewidentnie przez jakieś groźne zwierzęta. Nie miał na sobie butów. Mizerny i blady chłopiec nie miał również twarzy – wypełniała ją jedynie ponura, biała przestrzeń, na której wyróżniał się znak ying-yang, który kojarzyłeś z jednej ze znanych Ci książek o symbolice starożytnych. Postać siedziała po turecku na szczycie kilku schodków, nieprowadzących tak w zasadzie donikąd. Miałeś wrażenie, że i one zostały jakby wyrwane z przestrzeni widzialnej i podobnie jak resztę rzeczy widzialnych, wpadły w gęstwinę białego niezrozumienia. Istota wyglądała strasznie, lecz biło od niej jakieś ciepło, które zabraniało Ci jej atakowania. - To Ty mnie wezwałeś, tak? – zadałeś pytanie. Twój rozmówca nie miał wprawdzie oczu, ale odczuwałeś na sobie jego wzrok. Nie był zniecierpliwiony, a wręcz przeciwnie. Wyglądał tak, jakby Cię oczekiwał. Nieznacznie się uśmiechnął, kiedy usłyszał Twoje pytanie. Nie miał jednak zamiaru na nie odpowiadać. - Jesteś Pierwszym? - Mam wiele imion. – odburknął ponuro. - To trochę jak Casius Nathaniel Ind…Ins… Is... - Istredd. - Rzeczywiście, skąd wiedziałeś? – zadałeś pytanie, na które ponownie nie otrzymałeś odpowiedzi. Osobnik siedzący na schodkach, podniósł się i wykonał kilka kroków w dół. Momentalnie przybrał na masie i wyrosły mu siwe, starcze włosy. W jego kościstych rękach zmaterializowała się drewniana laska. Z jej pomocą podtrzymywał swoje ciało. Zbliżył się bardziej do Ciebie i po przyjacielsku poklepał Cię po ramieniu. - Musimy pogadać. – stwierdził tym samym powielonym głosem i ruszył samotnie w bezkresną biel, dając Ci znak, byś szedł za nim. - Kim jesteś, starcze? – spytałeś. - Jestem świtem i zmierzchem. Jestem tym, co było, jestem tym co będzie. – tym razem odpowiedział na Twoje pytanie. – Jestem… nieskończonością. - Miło mi, Hank Chestershire. – powiedziałeś lekko speszony. - Wiem. - Dokąd tak właściwie zmierzamy? – spytałeś - Zmierzamy do przyszłości, do tego co nieuniknione. – stwierdził. - Jak mam się do Ciebie zwracać? - Mam wiele imion. - Już to mówiłeś. - Ci, którzy mnie nie posłuchali, zwali mnie Absolutem. W waszej terminologii byłoby to bliskie wyrazowi „bóg”. - Więc jesteś… bogiem? - To Twoje zdanie. – odburknął. Czułeś się dziwnie. Osobnik, z którym rozmawiałeś, ewidentnie miał coś wspólnego z czasem, a także mówił o Pierwszych. Hmm… Nie posłuchali go, cóż mogłoby to oznaczać? – nie mogłeś wyjść z podziwu. Tkwiąc w dziwnej atmosferze rozważań, nie dostrzegłeś, że otaczająca Cię przestrzeń zaczyna ulegać zmianie. Rozejrzałeś się dookoła i spostrzegłeś, że z wszechogarniającej bieli pozostał już tylko mały skrawek jasności. Resztę bezkresu objął błękit. Był wszędzie, na dole i na górze. - Przyjrzyj się bliżej – polecił starzec. Postąpiłeś zgodnie z jego zaleceniami i dostrzegłeś, że znajdujecie się teraz w miejscu, w którym morze, albo i ocean łączy się z niebem. Staliście przed obrazem żywej oceanicznej pustki, nie mającej pojęcia o skałach, roślinności, ani nawet o suchym lądzie. - Zaprowadziłeś mnie nad morze? Dlaczego? – spytałeś. - Znasz to miejsce. – stwierdził. - Wtem błękit nieba pociemniał i bardziej widoczną uczynił niewidzialną linię, przecinającą dwa przeciwległe światy. Pojawiła się masa czarnych chmur, a tej towarzyszyć zaczął deszcz błyskawic. Spośród nowopowstałego mroku, zaczęło wyłaniać się gigantyczne, skrzydlate straszydło. - Niech mnie, to Eclipse Delic! Starcze, uciekajmy! - Nie uciekniesz przed swoim przeznaczeniem, Hanku Chestershire. Podziwiałeś lot Czarnego Smoka Armagedonu. Trzepot jego majestatycznych skrzydeł, niczym zwyczajną roślinę, wyrwał z toni oceanicznej wyspę i rozbił ją na miliardy małych części, które już wkrótce spoczęły na dnie bezkresnego błękitu. Ogień bestii sprawił, że woda wypełniająca okoliczne przestrzenie, najzwyczajniej w świecie zmieniła swój stan na gazowy. Smok wciąż ział ogniem, a płomieniami wypełnił całą otaczającą Cię okolicę. - Chyba wystarczy. – odparł starzec. Chwilę później klasnął rękami i sprawił, że przerażająca wizja, której doświadczyliście, dobiegła końca. - Co to było?! - Znasz to miejsce, Hanku Chestershire. To tam zostałeś wyniesiony na niebiany. - Czy to…? - Owszem – to miejsce, w którym siedem warkoczy uczyniło Cię arcymagiem. Zaprawdę, zważaj na jego los. Jeśli zostanie zmiecione z powierzchni, świat spowije ciemność, z oceanów wyparuje wszelka woda, a rzezi niewiniątek dopuszczą się ogniste burze. Wtedy dwaj bracia staną naprzeciw siebie. Jeden nieokrzesanie żywy, drugi niesłusznie martwy. Oni zdecydują o tym, co będzie dalej… Mój czas się kończy. Wkrótce upadnę, tak jak inni, wyżsi i stanę się nikim. Moje resztki rozsypie wiatr śmierci, a wtedy jasnym będzie, że skończyły się dzieje istot żywych. - To wyspa Silentsky?! Dlaczego mówisz to do mnie? Czy światu zagraża zniszczenie? Dlaczego akurat Chefreindale?! Skąd znasz Casiusa?! – nie wytrzymałeś i zacząłeś zadawać swojemu rozmówcy setki pytań. Nie odpowiedział. Uśmiechnął się jedynie nieznacznie. - Hanku Chestershire, To ty jesteś ojcem tego koszmaru. To na Tobie spoczywa odpowiedzialność za los tego świata. – odparł. Nie rozumiałeś kompletnie nic, miałeś setki pytań, a starzec, którego mógłbyś utożsamiać z bogiem czasu, znowu zaczął Cię ignorować. W tymże stanie stałeś się świadkiem kolejnego niecodziennego wydarzenia. Pustynia bezkresnej bieli, zaczęła powoli… pękać, niczym skorupa zwyczajnego jajka, pod wpływem uderzania nim o nieco twardszą powierzchnię. Biel powoli stawała się czernią, a także zaczęła pochłaniać wszystko co jasne i niewinne. Nawet nie spostrzegłeś kiedy z Twojego pola widzenia zniknął siwobrody starzec. Wszystko działo się zbyt szybko, wszystko było chaotyczne, niezrozumiałe, aż w końcu nastała niemająca granic czerń. - Hank, dziadu! Obudź się! – usłyszałeś znajomy Ci głos. - Czy powinnam mu zrobić usta usta? – rozbrzmiał kolejny, tym razem żeński. - Wiesz… Wie… pani… Jemu to może się spodobać, nie żeby coś, ale on chyba chce z panią noo… - tu przerwał. W tym momencie otworzyłeś oczy. Leżałeś na ziemi i podziwiałeś jaśniejące nad Tobą sklepienie katedry. Niemal natychmiast doskoczyli do Ciebie Sorrow i tajemnicza niewiasta, której do tej pory słyszałeś tylko głos. Była to ta sama rusałka, którą spotkałeś w drodze do Chefreindale, ta sama Zei, z którą nie tak dawno temu chciałeś spędzić resztę życia, dokładnie tak jak dzieje się to w amerykańskich filmach… czymkolwiek rzeczywiście one są. Zei wyglądała inaczej, bardziej młodo… być może nawet i piękniej. Była dość… roztargniona. - Zmiana wyglądu? Och, proszę – jestem kobietą. – niezapytana wyjaśniła Twoje niepewności. – Chwilę Cię tu nie było, Hanku – oznajmiła. Twój kolega w tym czasie…. – tu przerwała. Oboje spojrzeliście w stronę Sorrowa, któremu ewidentnie zbierało się na płacz. Jego ślepia szkliły się niemiłosiernie mocno, jakby próbowały za wszelką cenę powstrzymać kumulujące się w nich strumienie łez. - Samotnie odprawił antyczny rytuał przyzwania i… jak się okazało, uwolnił mnie z tego piekielnego jeziora, którego przez setki lat musiałam być panią. - Sorrow? W pojedynkę?! Czy to możliwe? - MOŻLIIIWE! – nie wytrzymał ent i wybuchnął niekontrolowanym atakiem płaczu. - Nie no, spokojnie, toto… naprawdę wielki i piękny czyn. - Właśnie wieeeem! Łeeeee! – potwierdził Twoje słowa. - Nie jestem pewna, ale podejrzewam, że pomogła mu aura tego miejsca. Myślę, że Pierwsi mogli roztoczyć tu iskry swoich pradawnych czarów. To właśnie one mogły sprawić, że wreszcie… wreszcie wróciłam do normalności! Jestem taakaaa szczęśliwa! Taakaa szczęśliwa! Wszyscy byli zbytnio radośni. Nie wiedziałeś, czy jest sens męczyć ich swoimi przerażającymi wizjami, których nawet sam nie rozumiałeś. Przypomniałeś sobie jednak, że podczas Twojego poprzedniego spotkania, Zei mówiła coś o Pierwszych. - Zei, kim naprawdę byli Pierwsi? - spytałeś. - Zadajesz dziwne pytania. – stwierdziła lekko zmieszana. - Proszę, odpowiedz. - Cóż, Pierwsi byli… byli… - rusałka w pewnym momencie pobladła i skryła twarz w rękach. Nie rozumiejąc o co jej chodzi, lecz jednocześnie czując się odpowiedzialnym za jej stan, postanowiłeś przytulić ją do siebie. - Co się dzieje? To tylko proste pytanie. - Hank… ja… moje wspomnienia… wszystko się rozmywa… Znasz to uczucie, kiedy znasz jakiś wyraz, chcesz go użyć, ale masz go na końcu języka? Obawiam się, że to skutki uboczne rozłąki z Vaykheen… - To nic… Przynajmniej znowu jesteś wśród żywych. - Och, Hank… - uśmiechnęła się na duchu, a po chwili odwzajemniła przytulenie. - Gg.. gg… ołąbeczki? – zaczął jąkać się Sorrow. Spojrzeliście na niego z lekkim zniechęceniem. Wciąż płakał. Innymi słowy, nie było to nic nadzwyczajnego. Rozumiejąc jednak, że oboje zaszliście troszkę za daleko, wymieniliście się rumieńcami na twarzy i postanowiliście zaprzestać okazywania sobie tak wyrazistych uczuć. Podeszliście do smucącego się enta z zamiarem poprawienia mu nastroju. - Powi… nniśmy… uciekać… Jjak… najszybciej… - wciąż jąkał się Tree. - Przecież jeszcze nie odkryliśmy tego, co czai się w Chefreindale – stwierdziłeś. - Ale chyba… to co czai się w Chefreindale… odkryło nas…. – stwierdził Sorrow. Rozumiejąc powagę jego słów, postanowiłeś się odwrócić. Zareagowałeś jak rażony piorunem. Pomieszczenie wręcz roiło się od ubranych na czarno osobników o bladym kolorze skóry. Szybko przeanalizowałeś swoje informacje na temat bestiariusza Endlessness i rozpoznałeś w nich byty zrodzone z ciemności. - To Ukryci… - stwierdziła Zei. - Jak widać… już się nie ukrywają… - wymamrotał Sorrow z niemałym wytrzeszczem oczu i równie przerażoną miną. - Przydałby się ten z czupryną… Ukryci tylko delikatnie ustępują demonom… Obawiam się, że mogę nie mieć odpowiednich zaklęć… - Mów dalej… - odparł Sorrow z niemałym zdenerwowaniem. - Chłopcy? – zauważyła Zei. Rusałka wzrokiem pokierowała was w stronę sklepienia katedry. Rzeczywiście – coś było na rzeczy. Zachowywało się nienaturalnie, tak jakby przez jego poszczególne elementy przechodziło teraz niemałe trzęsienie ziemi. Co by tu zrobić? a) Podejmuję się walki, z której pewnie nie wyjdę cało, w końcu tak uważali Pierwsi b) Uciekam. c) Romansuję dalej. d) Mówię Ukrytym, że tak naprawdę to niechcący wszedłem na ich terytorium e) Proponuję zawieszenie broni. f) Robię coś innego, napisz co.Adam Van Sloth Słysząc tak bardzo okrutne słowa Izzy’ego, nie wytrzymałeś. Nie domagając się żadnych, szczegółowych wyjaśnień, zmaterializowałeś w swojej dłoni szablę elektryczności i zbliżyłeś się do Twojego rozmówcy, leżącego na ziemi. Śmiał się, szczerzył, był podekscytowany, może nawet i spełniony. Zobaczył w Twoich oczach to, czego najprawdopodobniej oczekiwał. Dałeś się ponieść emocjom i wyrzuciwszy z siebie głośny krzyk, sprawiłeś, że przez pokój w którym się znajdowaliście przeszła niemała burza elektrycznych ogników. Stałeś z szablą nad obezwładnionym ojcem. Czułeś do niego wielki żal i jeszcze większą nienawiść, ale z drugiej strony – nie były one tak silne, żeby przekroczyć granicę jednego z najcięższych grzechów – ojcobójstwa. Widząc to Izzy, kpił z Ciebie jeszcze bardziej. Zszokowany trząsłeś się, a na Twojej twarzy jawiła się mina, wyrażająca wszystkie Twoje wewnętrzne uczucia. Moment ten wyrażał Twoją wewnętrzną słabość, ale i również nieodzowną cechę członków gildii The Rex Tales - patrzenie na świat sercem. - Widzę, że chyba się nie doczekamy… - wymamrotał mężczyzna z czarną błyskawicą. Momentalnie podniósł się z ziemi i jakimś nieznanym Ci zaklęciem czarnej magii, wyrwał z Twojej trzęsącej się ręki elektryczny oręż. Chwycił go oburącz i przystawił do swojej krtani. Powoli przesuwał nim na boki, sprawiając, by uśpione w ostrzu błyskawice, poniewierały jego ciało. - Czy przypadkiem tego nie chciałeś? – spytał. Czułeś się bezradny. Izzy ewidentnie przerósł Twoje oczekiwania, zachowywał się jak książkowy psychopata, a także gardził wszystkim, co związane było z ojcowską, bądź nawet rodzicielską miłością. Powoli zacząłeś rozumieć, dlaczego powiedział Ci o swojej winie, wiele wskazywało na to, że pragnął wzburzyć w Tobie uczucie nienawiści. Pragnął, abyś dał ponieść się swoim emocjom i stał się najpewniej kimś pokroju jego samego. Wiedziałeś, że kategorycznie nie możesz przystać na jego warunki. Wykonałeś kilka, a może nawet kilkanaście spokojniejszych oddechów, a po chwili podniosłeś głowę do góry. Wybity z rytmu Izzy nagle spoważniał. Twoje oczy ponownie zapłonęły jaśniejącymi piorunami i niczym błyskawice podczas najczarniejszych burz, rozjaśniły towarzyszący temu miejscu ogrom niezrozumienia. - Electric Dragon : Electrifying! - wrzasnąłeś. Twoje ciało objęła poświata zrodzona z błyskawic. Czułeś się silniejszy, potężniejszy, bardziej… bezwzględny. Tkwiąc w tym stanie przez kilka a może nawet kilkanaście sekund, dostrzegłeś, że Twój zbrodniczy ojciec zaczyna się niepokoić o własne życie. Nastał teraz moment, w którym to on się bał, to jego ciało trzęsło się, jak podczas jakiejś zapaści. Nie obchodziło Cię to jednak. W twoich myślach jaśniały jedynie błyskawice i oślepiające, jasne światło. - Electric Dragon : Electrifying! - Z twoich ust wydobył się potężny strumień elektrycznych wyładowań, które w mgnieniu oka rozeszły się po całym pomieszczeniu, paląc na swojej drodze wszystko, co tylko wchodziło w skład Twojego pola widzenia. Izzy topił się w morzu elektrycznej destrukcji, a Tobie ten widok sprawiał jedynie przyjemność. Czułeś się… silniejszy. Byłeś… silniejszy. Osoba, która dopuściła się ojcobójstwa, mogłaby teraz odczuwać wyrzuty sumienia, bądź nawet zostać na wieczność przeklęta przez nieśmiertelne bóstwa. Ty jednak… odczułeś coś innego. Twój obraz pociemniał i zaczęło Ci się kręcić w głowie. Wszystko wirowało i powolnym ruchem pogrążało się w chaosie. Kilka chwil później – straciłeś przytomność. Obudziły Cię znajome głosy, dobiegające znad Twojej głowy. - Doprawdy… To wszystko przez to, że tak rzadko się myje! Omdlenia, ataki serca, padaczki… Wszystko! Wszystko! To wszystko to wina słabej higieny osobistej! – zawodził Mark. - Czy ty właśnie śmiesz obrażać lorda błyskawic, Adama Van Slotha?!! – wtórowała mu harmonią destrukcji Faith. - Misie pysie… Uciszcie się, proszę… Adam, on chyba się budzi… - W samą porę… robi się tu nieprzyjemnie – odburknęła Faith. - NIEPRZYJEMNIE?! MIASTO SIĘ WALI, BĘDZIE BRUDNO, BĘDZIE JESZCZE WIĘCEJ ZARAZKÓW… A TAM… KROCZĄ JAKIEŚ WIELKIE DEMONICZNE KARALUCHY! JA SIĘ NAPRAWDĘ MOGĘ ZAŁOŻYĆ ŻE TO WSZYSTKO TO ZASŁUGA CASIUSA NATHANILA SILVERA! – dawał się ponieść emocjom Mark. - Co się… dzieje? Gdzie ja jestem?! - Cóż, tak w skrócie… Myśleliśmy nad wyborem misji, wybieraliśmy się do Lyonhall po wybór jakowejś… No ale Ty, mistrzu… zaliczyłeś, że tak to łaskawie ujmę – wyrżnięcie głową w glebę. - NESTORE, BĄDŹ BARDZIEJ DELIKATNY! ADAM MA WIĘCEJ UCZUĆ NIŻ WSZYSTKIE OSOBY JAKIE ZNASZ! - Prze… przepraszam, Adamie. - Wyłom w Aimferonie… Izzy… błyskawice…. - WYŁOM W AIMFERONIE?! CO?! NOOO NIE WIERZĘ! TO NA PEWNO CASIUS NATHANIEL ISTREDD SILVER! – wciąż nie dowierzał Mark. – NAWET SOBIE NIE WYOBRAŻACIE JAKI TERAZ JEST TAM SYF! PEWNIE ŚMIERDZI, PEWNIE ROZŁAZI SIĘ ROBACTWO, NIE ZDZIWIĘ SIĘ NAWET, JEŚLI KTOS OTWORZYŁ TAM WYŁOM DO INNEGO ŚWIATA, Z KTÓREGO WYJDZ…. – tu przerwał. Rozirytowana Faith zmieniła go chwilowo w kamienny posąg. Skamieniały Mark wyglądał teraz jak naburmuszony starożytny filozof, którego nieszczęsny los zamknął w przestrzeni i czasie i uczynił rzeźbą. - W Aimferonie nie ma żadnego wyłomu, a przynajmniej nie było go kilka chwil temu. Nie wiem, no ale tak z 15 minut wstecz, przechodził tędy Hubertus, podobno sprawdzał stan murawy przed wrześniowymi igrzyskami w piłce kopanej. Był szczęśliwy, nawet… definitywnie szczęśliwy… - Nieważne… - odburknąłeś ponuro. Powoli zacząłeś pojmować sytuację, w jakiej przyszło Ci się znaleźć. Doświadczyłeś najpewniej jakiejś chorej wizji. Z jednej strony – mogłeś odetchnąć z ulgą, gdyż wyzerowało to Twoje ewentualnie przyszłe wyrzuty sumienia, ale z drugiej… również się niepokoiłeś. Wszystko było jakieś dziwne, niezrozumiałe. Czyżby wizja była sprawą samego Izzy’ego Van Slotha, któremu nagle włączył się rodzicielski instynkt? Może rzeczywiście chciał, abyś podobnie jak on przeszedł na tą złą stronę mocy? - To… dla mnie za dużo. – dodałeś chwilę później, spoglądając niewyraźnie na Faith. Jej oczy wyrażały przejęcie się Twoim losem, wiedziałeś, że jest ona zdecydowanie osobą, na której można polegać, która jest świetną przyjaciółką… która… - Faith, mianuję Cię dowódcą Thunder Gods… - stwierdziłeś. - COOO?! JAK TO? - ALE NA ZAWSZE?! – nie dowierzał Nestore. - Nie, na chwilę. Sprawdźcie, co tak bardzo zdenerwowało tego, no tu.. skamieniałego – tu wskazałeś na ekspresyjną rzeźbę Marka. – i stawcie temu czoła. Too.. rozkaz… - uśmiechnąłeś się. Faith nie mogła wyjść z podziwu. W pełni zdumienia wciąż patrzyła na Ciebie, jakby nie dowierzała w to, co właśnie miało miejsce. Delikatnie zacisnęła palce w pięść i z salonową gracją szturchnęła nią rzeźbę. Mark w jednym momencie wrócił do normalności i skończył swój ekspresywny monolog. Nie słuchałeś go jednak. Był głośny, porywający, ale w końcu ucichł. Grupa Thunder Gods zrozumiała wagę sprawy, jaką przed nimi postawiłeś i zdecydowała się wykonać swoje zadanie tak, abyś mógł być z nich dumny. Powoli oddalałeś się w znanym tylko sobie kierunku.Co by tu zrobić? a) Idę do Lyonhall. b) Idę ogarnąć co się stało w Aimferonie. c) Idę zagadać do Lavendera Lyonhall. d) Idę w inne miejsce. e) Robię coś innego, napisz co.Theta Sigma Strangethrower otworzył zaryglowane drzwi biblioteki. Ty i Patricia nie zastanawialiście się ani chwili dłużej. Szybko przekroczyliście próg budynku należącego do Gordona El Nemesissa. Zeszliście na niższe piętro, dostępne jeszcze dla wszystkich mieszkańców Eldshire i członków The Rex Tales i na jednym z tamtejszych stołów ulokowaliście nieprzytomnego szarego koguta. - Ho hoo hoo, widzę, że moja czytelnia staje się powoli ranczem, albo i punktem leczniczym dla wojennych ofiar. – usłyszeliście w tym momencie miły, zachrypnięty, męski głos. Waszym oczom ukazał się właściciel tego przybytku, niejaki pan El Nemesiss. Prawie stuletni starzec spoglądał na was z uśmiechem na twarzy. - Sensei, mamy problem. – wymamrotałeś. Właśnie takim przydomkiem zwracałeś się do starca. Przebywałeś tu długo i bardzo go polubiłeś. Mędrzec mimowolnie stał się Twoim autorytetem, mistrzem fachu i tajemnych umiejętności. Gordon spojrzał na koguta leżącego na stole, który ledwo co utrzymywał jego ciężar. - Przepraszam, że tak niefortunnie spytam… - zaczęła Patricia. – Ale czy… na pewno jest tu bezpiecznie? Wie pan… tam na zewnątrz… - Z ciemnych otchłani uciekło kilku zbirasów? Miasto się wali, towarzyszy mu ogrom zniszczeń? Łee tam… Panno McFlower, Biblioteka, podobnie jak Katedra Nieskończoności pamięta czasy, w których miastem rządzili Pierwsi. Do tej pory nie zniszczył jej żaden kataklizm i moim skromnym zdaniem – nie zniszczy. Nie wiem czy czytałaś moją książkę o Dniu, w którym zatrzymał się czas… - Nie wątpię, że jest bardzo, ale to bardzo interesująca, ale… - A jednak się boisz. Wyjaśniam iż zupełnie niepotrzebnie. Wiesz dlaczego? Podczas napaści Eclipse Delica, kilkadziesiąt osób znalazło tu schronienie i… przetrwało główną nawałnicę tego latającego zakapiora. - Zakapiora… Tak? Hihi… - WOW! – nie wytrzymałeś i z podekscytowania uderzyłeś ręką w stół, za co chwilę później przeprosiłeś. Nie odezwały się żadne nożyce, ani sam ranny, poszkodowany, wciąż uśpiony w tej samej, „bezpiecznej pozycji”. Postanowiłeś więc wyjaśnić wszystkim, co było powodem Twojego nagłego ataku euforii. - Czyli… budynki stworzone przez Pierwszych są tak nieziemskie, chwalebne i… w ogóle niezniszczalne? - Jest to pewien trop, ale na pewno nie przeradza się w jakiś schemat. Kojarzycie Ethana Cresswella? To jeden z dziesięciu… - APOSTOŁOW! - tak, dokładnie. Ten niebieskowłosy szaleniec ogląda teraz ukryte kondygnacje naszej książkarni. - Czemu szaleniec? A nie raczej ktoś ciekawy świata? - Dzień w którym zatrzymał się czas… Ach… co tam się działo… Miasto zalała rzeka czerwieni i niesprawiedliwości… Eclipse Delic… największa bestia z jaką mierzyło się światło przez miliardy lat swojego istnienia… Zwany pożeraczem światów, a może nawet i ich królem… Rozumiesz mój tok rozumowania…? - yyy…. - Skoro był tak potężny, by jednym ruchem skrzydeł wyrywać z ziemi budynki razem z fundamentami, to jakim zafajdanym ja się pytam prawem… mogła istnieć siła, która mogła go powstrzymać? - Aaaa! To ta opowieść o dziewczynce z siedmioma warkoczykami! – wykrzyczała Patricia. - Dlatego uważam, że pan Cresswell jest chorym szaleńcem, który najpewniej z tej misji już nigdy nie powróci. Próbuje stawić czoła siłom przerastającym strach i nienawiść tego świata, próbuje odkryć to, czego przeraził się Eclipse Delic i to, co sprawiło, że czarny mag śmierci Zefrain, zamienił się w mrowisko czarnej mazi, w starciu z Archikatedrą… - kontynuował swoją opowieść. W pewnym momencie usłyszeliście, że na górnym piętrze powoli zaczyna się robić tłoczno. - Hahahah! Czas lokalnej apokalipsy i od razu wszystkich bierze do czytania! – rozpromienił się kolejny raz starzec. – Kochani, pozwólcie proszę, że sprawdzę, czy komuś tam na górze… coś przypadkiem nie dolega. – stwierdził i ruszył ku schodom prowadzącym na wyższe piętro. Spojrzałeś z uśmiechem na Patricię. Byliście pod wielkim wrażeniem osobowości bibliotekarza, każda rozmowa z nim wiązała się z tym samym, ojcowskim, przyjacielskim ciepłem, z tym samym poczuciem bezpieczeństwa, optymizmu i zdecydowania… - To właśnie taki chcę stać się w przyszłości – stwierdziłeś. – Moim celem w życiu nie jest zostanie wielkim, misternym czarnoksiężnikiem, ale po prostu osobą, która będzie szczęśliwa ze swojej przeżytej egzystencji. Nawet w wieku 100 lat chciałbym być takim optymistą jak pan Gordon. - Oj, coś jest na rzeczy… - stwierdziła Patricia, przyznając Ci rację. Chwilę patrzyliście sobie w oczy i wytworzyliście tym samym tą słynną „ niekomfortową sytuację”. Obie strony próbowały powiedzieć coś, co mogłoby ją przerwać, ale tak w zasadzie…. Nie potrafiły. Z pomocą postanowił przyjść szary kogut, który wrócił już do świata żywych. Nie znajdował się już na stole, tylko nad nim… lewitował, wciąż leżąc w słynnej bezpiecznej pozycji. Bełkotał coś w niezrozumiałym wam języku i wiele wskazywało na to, że opętały go jakieś nieczyste sily. - Dlaczego zawsze my…. – załkała Patricia. Co by tu zrobić? a) Próbuję przeprowadzić egzorcyzm, no bo co zrobię, nic nie zrobię. b) Pytam koguta, dlaczego lewituje nad stołem. c) Ataaaaaaak d) Uciekam na wyższe piętro. e) Pytam Patricię o coś. f) Robię coś innego, napisz co. Casius Nathaniel Silver & Dove Golly & Olexo Painful Wszystko działo się zbyt szybko. Dove nie znalazłszy darmowego, ani jakiegokolwiek innego środka transportu, popędził czym prędzej w stronę Lyonhall. Casius natomiast czuł się odpowiedzialny za los swojego sierściucha. Wiedząc i widząc, że zagraża mu wielkie niebezpieczeństwo, postanowił ruszyć mu z odsieczą. Nie myślał przy tym o zagrożeniu i konsekwencjach, jakie mógłby spowodować swoim brawurowym zachowaniem, ale raczej o życiu swoich przyjaciół, którzy już wkrótce – mogli pożegnać się ze światem. Choć nie dorastał mrocznym bestiom nawet do pięt – dosłownie i w przenośni, to jednak wyrażał sobą postawę tej całej… kwintesencji bycia członkiem The Rex Tales. - Jeden za wszystkich… wszyscy za… - mruknął pod nosem. Śnieżnobiały lis złożył dłonie w pięść, a po chwili przywrócił je do poprzedniego stanu. W jednej z jego rąk zmaterializowała się potężna kula energii, którą postanowił cisnąć w podnóże cienistego straszydła. - Fire Stab! – krzyknął. Potwór w mgnieniu oka zmienił swój obiekt ataku. Spojrzał delikatnie w stronę Francisa, dźwigającego Julię na swoich mizernych łapkach. Kot był bardzo wdzięczny i ruszył z nią w jakieś bezpieczniejsze miejsce. Wciąż nie wiedział, co dzieje się z Olexem. W normalnej sytuacji raczej by go przeklinał i zastanawiał się dlaczego, w najbardziej znaczącej części walki, ten najzwyczajniej w świecie staje się zupełnie nieaktywny i bezużyteczny. Teraz jednak – nie miał na to czasu. Potwór kroczył w jego kierunku i nie miał bynajmniej zbyt dobrych zamiarów. Wiedział, że kres jest blisko, więc jako członek wielkiej gildii magów Eldshire, myślał tylko o zachowaniu honoru. Wyskoczył w górę jak najwyżej było to możliwe i próbował wyobrazić sobie, że posiada skrzydła. - Fire Wing! Wykrzyknął. Jego oczy w jednym momencie zapłonęły piekielnym żarem. Wokół tułowia natomiast zaczęły mu towarzyszyć płomienne skrzydła. Casius nie mógł wyjść z podziwu, gdyż najpewniej udało mu się odkryć nową właściwość swojego czaru. Nie miał jednak zamiaru tego w większy sposób okazywać. Szybko rozpoznał sytuację, w jakiej się znalazł i przeleciał między taranującymi nogami bestii. Zasadził się na nią od tyłu i wykonał potężną, ognistą szarżę w okolice miejsca, w którym zlokalizował żebro. Pamiętał swoje liczne walki z Golly’m i wiedział, że ciosy zadawane właśnie w te okolice mogą okazać się jednymi z najniebezpieczniejszych. Potwór otrzymawszy potężne płomienne uderzenie zawył przerażająco i sparaliżowany runął na ziemię. Przed upadkiem zdążył się jednak podeprzeć za pomocą jednej z macek. Wiedząc, że ma do czynienia z przeciwnikiem przerastającym jego oczekiwania, stał się bardziej agresywny. Użył kolejnej ze swoich szeleszczących kończyn i uderzył nią w Nathaniela Silvera. Lis w jednym momencie stracił swoje skrzydła i pod wpływem uderzenia przekoziołkował przez kilka dobrych przecznic, a po chwili wpadł do rzeki. Zaskoczył tym samym niemało rybaków, którzy strudzeni i pewnie zupełnie nieświadomi sytuacji, łowili w niej ryby. Dove w tym czasie docierał już do Lyonhall. Jakimś dziwnym sposobem udało mu się ominąć wir głównej walki i znaleźć pod zamkiem. Od razu zobaczył przy nim małą delegację magów z gildii, którzy zbierali się do ataku. Wśród nich dostrzegł Elisę Rose, Keitha Drake, Virginię Light, Trójcę z Thunder Gods, a także samego Diesela Van Slotha, mistrza i przywódcę owych magów. - Dove, jełopie – zagadał od razu do koguta. Golly uśmiechnął się na duchu. – Rozumiem, że kolejny raz niechcący zniszczyłeś miasto? - To Casius, nie ja! Przecież wiesz… - W sumie, ale nie… ostatnio ma do mnie pretensje, że o wszystko go oskarżam, więc pójdę mu na rękę i oskarżę tym razem Ciebie. - A ok. – stwierdził. Kogut spojrzał na magów, którzy szykowali się do odsieczy. Elisa miała na sobie złocistą zbroję, a w rękach dzierżyła dwa, srebrzystobiałe miecze, jaśniejące oślepiającym światłem. Keith przywdział postać cienia i zdawał się rozpływać w powietrzu. Virginia nie wyglądała inaczej niż zwykle, ale podejrzewał, że to właśnie miała być jej jakaś strategia. Poza tym, wyglądała na dość skoncentrowaną i gotową do działania. Podobnie też było z Faith, Markiem i Nestore’m. - A Ty, mistrzu? – spytał Dove, próbując dociec, co planuje Van Sloth. - Ja? Nie wiem, ja dopiero przyszedłem – odburknął ponuro, przepijając filiżankę kawy. - Nie zamierzasz walczyć? - Walczyć? Eeee… nie, nie chce mi się. - Typowe. – odparł z niemałą irytacją. Rozmowę przerwało pojawienie się Francisa z Julią i Olexem. Kociak z wielkim trudem opuścił ich na ziemię, a po chwili powielił czynność, jaką im zafundował. Runął jak długi przed Virginią i czuł się jak.. w siódmym niebie. - Zmęczony… zmęę… czony… - Jakiiii słooodkiiii kiiiciuuuuuuuś! – nie mogła wyjść z zachwytu Virginia. - ta, słodki, ale straszny zbok, prawie jak Casius. – zripostował szybko Dove. - Mhhrraauuu – stwierdziła i zaczęła głaskać go za uchem. - Panno Light, do cholery, do podchodzi pod molestowanie – wymamrotał Van Sloth. - Przynajmniej nikt nikogo nie bałamuci… JESZCZE – odparł z małym przerywnikiem Dove. - Ale ten kot na pewno ma zarazki! Na pewno ma zarazki! Na pewno! Na pewno jest brudny i przenosi choroby! Virginia, zarazisz się, ja Ci mówię, będziesz chora, będziesz mieć zajady, będziesz mieć chorobę szalonych krów! Wszystko! Wszystko! - MARK DO CHOLERY! – krzyknął Diesel Van Sloth. - Tak jest, do usług! – odpowiedział chwilę później. - Zejść mi z oczu. Ja sam rozprawię się z tymi wariatami. - Ale to może być bolesne! – wymamrotał poobijany Olexo. - A Tobie co tak właściwie się stało? - spytał Dove. - No… Boli.. – stwierdził Olexo. - Stratował go tłum, bo wzięło go na filozoficzne zachcianki…. – odparł Francis. - No, boli no… - skwitował indyk. - Olexo ma rację. Virginia i Mark zostają, reszta idzie walczyć! – odparł Van Sloth. - Wreszcie, mistrzu. – stwierdziła Elisa z niemałą irytacją. – Już się bałam, że za chwilę siądziemy tu z herbatką, wyczarujemy magiczny kominek i zaczniemy opowiadać sobie straszne historie. - To w sumie nie byłoby takie złe, no ale Casi… znaczy Dove zepsuł miasto i trzeba je naprawić… - nono… Grupa spod Lyonhall ruszyła z odsieczą. Nim Dove zdążył jakkolwiek zareagować, Faith i Nestore wzbili się w powietrze. Ten drugi przywdział szkarłatną, ciężką zbroję, którą wyróżniał jaśniejący, seledynowy miecz. Kogut zaczął pojmować, dlaczego pan Crazier zwykle nazywany był w gildii szkarłatnym szermierzem. Golly nigdzie nie dostrzegał Elisy, ani Keitha, ale podejrzewał, że i oni wyprzedzili już go w realizowaniu swojej spontanicznej strategii zniszczenia. Już do niej przywykł, więc zupełnie go nie dziwiła. Przed nim znajdował się już tylko Van Sloth, który swoim starczym tempem, niczym wielki, zasłużony wojownik, kroczył naprzeciw ciemności. Jak się okazało – ciemność dopadła go szybciej, niż można się było tego spodziewać. Na jego drodze stanął drugi z potworów niszczących miasto. Mag lodu chciał jakoś zareagować, podobnie jak Faith i Nestore, którzy również dostrzegli zagrożenie. Mistrz jednak rozkazał im wstrzymać swój oręż. Stwierdził, że sam stoczy bój z bestią. Brzmiał przy tym bardzo charyzmatycznie i odważnie, że wręcz nie dało mu się odmówić. Van Sloth wykonał jakiś dziwny, być może nawet przerażający krok taneczny i wykrzyczał znane tylko sobie słowo. Po chwili jednak tupnął nogą w ziemię i dołożył bardziej rozpoznawalną sekwencję słów. - Bestio z ciemności, zaprawdę powiadam Ci, że nie chce mi się na Ciebie patrzeć! – stwierdził. Mówiąc szczerze, wszyscy oczekiwali, że kot z afro już wkrótce wzrośnie ponad miasto i stoczy wielki bój z cienistym straszydłem. Nic takiego jednak… się nie stało. Stało się jednak coś innego. Oczy Van Slotha w pewnym momencie zamknęły się. Mistrz gildii wyglądał na lekko zbitego z tropu. - Shieeet! – stwierdził. – Nie to zaklęcie… ten czar… on pomagał w przypadku, gdy inna osoba groziła mi zniszczeniem miasta…ach… moja kochana Justine.. gdyby jeszcze żyła… - rozmarzył się nieco. Wszyscy wyglądali na zszokowanych. Wiele wskazywało na to, że podobne wrażenie miał również sam potwór, z którym przyszło wam walczyć. W myślach wszystkich krążyły hasła, że wszystko to, to tak naprawdę część przedstawienia, wyreżyserowanego przez samego mistrza gildii. Jak się jednak okazało – było to coś innego. - No zróbcie coś, do cholery. Ja bym zrobił, ale mi się nie chce. – stwierdził, nieco bardziej agresywnie. – Nie jestem Daredevilem, żeby miażdżyć wszystkich z zamkniętymi oczami. Kimkolwiek jest Daredevil… a zresztą… ja dopiero przyszedłem… Grupa natychmiast ruszyła do ataku. Dove rzucił w drogę lodowym zaklęciem, które teoretycznie miało sprawić, że bestia z zaświatów wywinie potężnego orła. Niestety, nic takiego nie miało miejsca. Monstrum jak gdyby nigdy nic kroczyło po lodzie, a jego potężne łapska, niczym lodołamacz, miażdżyły nowopowstałą magiczną nawierzchnię. - Nie żeby coś, ale... – oburzył się Van Sloth, wciąż stojąc na środku drogi, przez którą właśnie przechodziła cienista bestia. - Sytuację zamierzali wykorzystać Faith i Nestore. Tęcza kolorów wykrystalizowana z ich niszczycielskich broni złączyła się w potężny strumień energii i jak oszalała popędziła w stronę potwora. Lekko go zamroczyła, lecz nie wyrządziła mu jakichś poważniejszych szkód. Cienista kreatura w kontrataku użyła kilku ze swoich macek, czym sprawiła, że zarówno Crazier jak i Neverheaven, pod wpływem ich uderzenia, przelecieli praktycznie przez całe miasto i.. ponownie jak Casius – wylądowali w rzece. O dziwo – znaleźli się w tym samym miejscu. - Co wy tu robicie?! – bulwersował się mag ognia, któremu przyszło nagle znaleźć się w dość niekomfortowej sytuacji. - To wszystko przez Marka! - To wszystko przez Faith! - I ty przeciwko mnie?! - Tak! Mam już dość tego oskarżania innych! To Ty siejesz zamęt w tej drużynie! - Oo, mówicie o oskarżaniu innych… jak bardzo brzmi to znajomo… - Może ja jestem wam w ogóle niepotrzebna?! - Nie no, tego nie powiedziałem. Przepraszam za porywczość Faith, ale powinnaś troszkę zluzować. Mark jest jaki jest, ale nie powinno się mieć do niego o to pretensje. Po prostu to kwestia przyzwyczajenia. - Skąd ja to znam… - nie mógł się nadziwić Casius. – A WŁAŚNIE! – krzyknął tak nagle, że nie mógł tego przewidzieć nawet najbardziej domyślny narrator. – CO Z FRANCISEM!? CO Z MIASTEM?! CO Z RESZTĄ?! CO ZE WSZYSTKIM?! - Francis żyje, Olexo żyje, reszta chyba też żyje, a miasto… - Nestore i Faith w tym momencie przerwali. Wszystko to za sprawą przerażonych rybaków. Panowie zajmujący się fachem łowienia najpewniej od dziesiątek lat, dostrzegli coś… co zdecydowanie mogło spowodować u nich taką, a nie inną minę. W stronę rzeki zmierzała kolejna bestia, a na horyzoncie zaczęło się ich rysować przynajmniej kilkanaście. - PORTAL! ON NIE ZOSTAŁ ZAMKNIĘTY! JEŚLI CZEGOŚ NIE ZROBIMY TO… - tu przerwał. A właściwie… przerwał mu chamsko narrator, bo czemu nie. Dove myślał w tym czasie nad zaklęciem przyzwania nieobliczalnego niedźwiedzia, który mógłby znowu zniszczyć w jakiś sposób system i… fartem, bo fartem, ale jednak uratować wiele niewinnych istnień. W pewnym jednak momencie dostrzegł coś, co dało mu wiarę i nadzieję, na pomyślne zakończenie tej historii. Przez stworzone przez niego lodowisko przebiegła jakaś tajemnicza, fioletowa smuga, która w niecałą sekundę, zabrała za sobą Van Slotha. Po chwili wróciła, tym razem w samotności i zmaterializowała się w tajemniczą postać z niebieskimi włosami. Kolor smugi okazał się wynikać z koloru jej garnituru. Widząc to, Golly przełykał nerwowo ślinę. Nie wiedział z kim lub czym miał do czynienia. Wiedział natomiast, że osobnik ten stoi również po jego stronie.Co by tu zrobić? a) Wkurzam się, denerwuję, organizuję spisek przeciwko wszechświatowi. b) Wracam do Lyonhall, bo tam najpewniej jest Van Sloth i każę mu otworzyć oczy. c) Zbieram team i atakuję, no bo co. d) Uczestniczę w biegającym tłumie, płaczę, krzyczę i panikuję. e) Robię coś innego, napisz co.Ei Nibel Niebo zadrżało, rozstąpiły się okoliczne fragmenty ziemi, co oznaczało, że zaklęcie przywołania Michelangelo właśnie dobiegło końca. - Moja pani, obronię Cię. – stwierdził z gracją. Ucieszyłaś się, gdyż było to ewidentnie coś nowego. Nie był to rasista, nie był to psychopata, ani tym bardziej nikt z kategorii tych obłąkanych. Właściciel budynku był jednak wciąż obojętny na Twoje odgłosy zainteresowania. Gwiezdny dżentelmen postanowił więc na to zareagować. Spojrzał prosto w Twoje oczy, uśmiechnął się, a chwilę później pokłonił się w geście szacunku i uznania. Dalsze zdarzenia być może i troszkę wypaczały już jego elegancję, ale koniec końców – nie zamierzałaś się tym przejmować. Michelangelo, niczym najbardziej solidny, wojenny taran, uderzył głową w drzwi. - Pan wybaczy, ale pukaliśmy. – stwierdził wracając do wyprostowanej pozycji. Wejście do domu znacznie straciło na wartości, stało się dziurawe, a chwiejące się w nim kawałki drewna, zwiastowały niechybne runięcie całej konstrukcji. I.. tak też się stało, po kilkunastu sekundach. Przekroczyliście próg budynku i weszliście do środka. Szybko rozejrzeliście się po wewnętrznej części domu, ale nie byliście w stanie w nim dostrzec obiektu waszych poszukiwań. Intrygowało jedynie wejście do piwnicy. Gwiezdne Widmo zastanawiało się przez chwilę, czy większym okazem galanterii będzie przepuszczenie Cię pierwszej przez schody zmierzające ku ciemności, ale koniec końców stwierdziło, że mogłoby to być zachowanie o wyższym stopniu zagrożenia. - Pani pozwoli, ja sprawdzę co tam się odpier…papiernicza. – odparł. Przystałaś na jego propozycję. Widmo zagłębiło się w tajemniczą, mroczną przestrzeń, z której już wkrótce zaczęły dobiegać dziwne odgłosy. Przypominały waleczne krzyki, dźwięki towarzyszące używaniu zaklęć, a także rapsody zwyczajnego bólu. Ich sekwencja trwała przez kilka minut. Przerwało ją dopiero ponowne pojawienie się Michelangelo. - Panienka pozwoli, miałem garstkę problemów, aczkolwiek sprawiłem, że już wszystko w porząsiu…Co by tu zrobić? a) Mam pretensję do Michelangelo, że wziął i zamordował zleceniodawcę zadania. b) Schodzę w dół. c) Upewniam się, czy Michelangelo nie jest przypadkiem ephisterem. d) Robię coś innego, napisz co.Samson Theodore Johnson Keith gdzieś poszedł, Ty nie ogarniałeś co się dzieje. Miasto terroryzowały jakieś wielkie potwory, a Tobie znowu zaczęło zbierać się na płacz. Patrzyłeś teraz na jakąś rodzinę małp, która wg tego, co wcześniej udało Ci się ustalić, zakosiła Twoje banany z powodu swojego niskiego stanu społecznego i towarzyszącym mu skazaniem na biedowanie. Z reguły nie miałeś uczuć, ale tym razem postanowiłeś jednak je jakoś okazać. Pocieszyłeś smutną rodzinę i zaproponowałeś im wyżywienie w Lyonhall. Kilkoro ślepiów patrzyło na Ciebie ze zdziwieniem. Ewidentnie wydawało im się, że z nich kpisz. Ty jednak o dziwo… nie kpiłeś, a wręcz przeciwnie.- byłeś całkiem szczery. - To naprawdę miłe, ale… - ale?! – nie wytrzymałeś. - W tej części miasta grasują jakieś potwory. Jestem samotną matką, muszę dbać o bezpieczeństwo swoich pociech. - a, w sumie. – przyznałeś jej rację. Nie wiedziałeś, co robić. Czułeś się dziwnie, niezręcznie, nieswojo, a wszystko przez to że wreszcie otworzyłeś się na ludzi. - Jeśli tak miałoby się leczyć rudyzm, to chyba lepsze będzie utopienie się w Esterii. – wymamrotałeś pod dziobem. Wszystko jak zwykle Cię irytowało, wcześniej praca, troszeńkę później wstawanie, a teraz.. wielkie, dziecięce oczęta, które spoglądały na Ciebie ze wdzięcznością. - Nie patrzcie tak na mnie, jestem straszny, nie mam uczuć, podobno w nocy żywię się krwią… czy coś. – stwierdziłeś groźnie. Niestety, nie udało Ci się tym nikogo przerazić. Dzieci śmiały się z Ciebie i przekrzykiwały się w słowach zachwalających Twoją zabawność. Kolejny raz byłeś w kryzysie myślowym. - Jestem pewna, że walka już wkrótce dobiegnie końca. To The Rex Tales. To proste, że łatwiej przychodzi im niszczenie wszystkiego, ale wciąż… są obrońcami naszego miasta. Na pewno sprostają i temu zadaniu – stwierdziła kobieta. Pokiwałeś głową, przyznając jej rację. Rynek stawał się powoli coraz bardziej zatłoczony. Nie rozumiałeś dlaczego, ale po chwili jednak wpadłeś na pewien pomysł. Miasto ulegało destrukcji, a ta obszary po tej stronie rzeki wydawały się w miarę bezpieczne. Co więcej – wyglądało Ci to na jakąś strefę ewakuacji. Z minuty na minutę, wokół Ciebie pojawiało się coraz więcej znajomych twarzy – tych, które ceniłeś i tych, którym życzyłeś śmierci – jak to w tłumie. Po jakimś czasie udało Ci się dostrzec Dorothy. Zmierzała w Twoim kierunku, a Ty nie wiedziałeś co robić. Co by tu zrobić? a) Uciekam w pośpiechu. b) Witam ją serdecznie i mówię, że to te małpy zakosiły moje banany. c) Udaję, że jej nie widzę. d) Idę się zabić. e) Płaczę. f) Robię coś innego, napisz co.Vudix Xix Ubrałeś na siebie strój zemdlonego Sandlera i zamierzałeś popędzić w nim do Lyonhall. Chciałeś, bo koniec końców stwierdziłeś, że nie jest to zbyt bezpieczny pomysł. Co jest grane, zrozumiałeś dopiero na rynku. Roiło się tam od panikujących mieszkańców Eldshire, którym ewidentnie coś zagrażało. Zapytałeś kilkoro losowych osób o przyczynę takiego zgromadzenia, i dowiedziałeś się, że miasto jest atakowane przez bandę złowrogich demonów. Niektórzy sugerowali nawet, że mogło się to stać przez Casiusa, któremu kolejny raz chciało się wyrządzać figle. Inni natomiast, twierdzili, że otworzyła się jakaś otchłań, prowadząca do zaświatów i już wkrótce, cały świat może czekać niechybny koniec. Nie wiedziałeś co robić. Byłeś zmęczony, wszystko Cię bolało i w takim stanie raczej nie zamierzałeś rzucać się w wir walki. Przez Twoje myśli przechodziły sekwencje wyrzutów sumienia. Sugerowały, że postąpiłeś źle, zostawiając Sandlera samego.Co by tu zrobić? a) Wracam do Sandlera i sprawdzam czy z nim wszystko w porządku b) Podrywam jakieś laski na rynku. c) Idę walczyć d) Robię coś innego, napisz co.Santino Brasi Mefistoteles był totalnym dziwakiem, oszołomem, a także kimś, kto nawet Twoim zdaniem wykraczał ponad stereotypowe mniemanie o psychopatach. Mówił o niezrozumiałych rzeczach, posiadał olbrzymią władzę, a wizje, jakie przed Tobą kreował, sprawiały, że czułeś się więcej niż niekomfortowo. Cóż więcej – mówił o niejakich Dominatorach, którzy zawarli wielki sojusz czarnych gildii i planują coś strasznego. Z reguły – nie obchodziłoby Cię to, ale tym razem – to właśnie sam zostałeś wplątany w wir tajemnicy. Mimowolnie więc, zaciekawiło Cię to zagadnienie. Poprosiłeś Luciusa o list. Zamieniliście jeszcze później kilka słów, ale koniec końców – nie wniosły one niczego nadzwyczajnego, więc nie ma sensu ich przytaczać. Wziąłeś list do ręki, podpisałeś kurierski formularz, który wlepił Ci lis i wreszcie wyszedłeś z banku. W Twoich myślach toczyła się wojna między uczuciami. Zwykle ich nie okazywałeś, zwykle tkwiły one w najciemniejszych zakamarkach twego serca, ale tym razem… było inaczej. Genesiss – wielki plan owiany jeszcze większą tajemnicą i mrokiem… niepokojąca osobowość Mefistofelesa, a także słowa, które razem z listem musisz przekazać swojemu mistrzowi… „ zanim zaśniesz, przeczytaj”. Nigdy nie byłeś dobry w interpretacjach poezji, ale zdanie to brzmiało ewidentnie jak jakiś ukryty szyfr, jakaś niebanalna metafora, którą zrozumieć mogła tylko jedna osoba, jaką był lider Twojej gildii. Czyżby coś mu zagrażało? Czyżby sen miał być wieczny? A może to tylko Twoje chore pomysły spowodowane niezrozumieniem sytuacji? Pytań było wiele, a sensownych odpowiedzi znacznie mniej. Mogłeś tylko oczekiwać tego, co przyniesie los. Po kryjomu zacząłeś rozglądać się po mieście i dostrzegłeś dziwne zbiorowisko na rynku Eldshire. Po przepytaniu kilku zgromadzonych tam osób, dowiedziałeś się, że coś przyzwało złe stwory, które teraz sieją spustoszenie i polują na niewinne istnienia. Nie zamierzałeś w to ingerować, ale jednak z drugiej strony – to właśnie mistrz polecił Ci infiltrację tego miasta. Wiedziałeś, że jeśli broniący go magowie zawiodą, będziesz mógł oczekiwać jakichś kar, związanych ze źle wykonaną misją. Co by tu zrobić? a) Czekam w strefie ewakuacyjnej, podziwiam widowisko z daleka . b) Ruszam w wir walki. c) Sieję destrukcję na rynku. d) Wracam po coś do Ambercash. e) Robię coś innego, napisz co.Michelle Fang Wiedząc, że jest już za późno na ucieczkę, postanowiłaś wrócić do pierwotnej postaci. - Widzę, że jest panienka magiem wody? Oooo! Too dość rzadkie w tych czasach. - Często to słyszę. – uśmiechnęłaś się, starając nie dać po sobie niczego poznać - Należysz do jakiejś gildii? - rozpytywał dalej. Wasza rozmowa trwała dobre kilkanaście minut. Artur okazał się bardzo sympatycznym, młodym dżentelmenem, w dodatku skorym do pomocy. Dziwiłaś się, gdyż nie tak opowiadano Ci o arcymagach z The Rex Tales. Wszyscy mieli być bezczelni, chamscy i każdego dnia niszczyć połowę własnego miasta. Tutaj jednak – spotkała Cię dość miła niespodzianka. Powiedziałaś, że nie należysz jeszcze do żadnej gildii, ale w przyszłości może się to zmienić. Nie przedstawiłaś się Arturowi swoim imieniem i nazwiskiem. Po prostu z powodzeniem udało Ci się odwlekać ten temat w taki sposób, że aż o Tobie zapomniał. Kiedy wyszliście z budynku, kret w zimowym płaszczu niezmiernie się przeraził. Dostrzegł na swoim horyzoncie masę cienistych bestii, które bez słowa przeprosin – siały skuteczną rzeź w Eldshire. Przeprosił Cię natychmiast i powiedział, że jego ukochana jest w niebezpieczeństwie. Podziękował za miłą rozmowę i liczył na to, że wybaczysz mu to zachowanie. Pokiwałaś głową ze zrozumieniem, dając mu znak współczucia i zaakceptowania jego decyzji. Wciąż stałaś przed wejściem do budynku i przez jego otwarte drzwi dostrzegałaś lodową rzeźbę mumii, którą niegdyś był Shell. Nie wiedziałaś, czym mógł on zawinić zleceniodawcy Twojego zadania, ale koniec końców uznałaś, że miał w sobie wyraziste geny psychopaty. Bijąc się z wyrzutami sumienia, wywnioskowałaś, że musiał mieć coś ciężkiego na sercu. Gdyby tak nie było, zapewne nie ogłuszyłby Cię, nie związał i nie przetrzymywał w swoim mieszkaniu. Wiedziałaś, że postąpiłaś słusznie.Co by tu zrobić? a) Biegnę za Arturem. b) Próbuję coś zrobić z rzeźbą. c) Idę do zleceniodawcy zadania, chcąc odebrać swoją nagrodę. d) Robię coś innego, napisz co.