Teraz jest Śr, 24 kwi 2024, 09:26



Odpowiedz w wątku  [ Posty: 43 ]  Przejdź na stronę 1, 2, 3  Następna strona
Let The Story Inspire You - Rozgrywka II Rozdziału 
Autor Wiadomość
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Let The Story Inspire You - Rozgrywka II Rozdziału
Na początek mała prośba: Prosiłbym nie odpisywać, do czasu, aż nie pojawi się wszystkie 10 rozgrywek.
Pojawią się już na dniach.

Obrazek

Hank ChestershireObserwowany przez legion Nameless Knights, Hank Chestershire, nie wiedział, co takiego czeka go w najbliższej przyszłości. Prawdopodobnie nie przejmował się tym nie wiadomo jak bardzo, żył raczej tym co działo się „teraz”. Właśnie przyjmował do gildii Zei i Sorrowa. Początkowo zupełnie przypadkowe postacie, stojące na ścieżce jego fabularnej egzystencji, w końcu przeobraziły się w kompanów jego wyprawy, w przyjaciół jego życia.
Tajemniczy kret z piramidą na głowie wciąż knuł swoją intrygę, lecz nie zamierzał atakować. Póki co, liczyła się dla niego tylko obserwacja przyszłych wydarzeń.
- Co teraz? – zagadał Sorrow
- Teraz musimy rozwikłać tajemnicę śmierci tego staruszka. Zginął, będąc niewinnym i na tą śmierć bynajmniej nie zasłużył.
- Hank, jakiś Ty dobroduszny…
- Znał Twoje imię, Zei. Zakładam, że był jakiegoś rodzaju medium, mógł nawet znać przyszłość…
- Mmm…
Grupka naszych przyjaciół postanowiła odwiedzić ponownie królestwo Sowian i swoje poszukiwania rozpocząć właśnie od tego miejsca. Sytuacja jednak, jak się później okazało – wcale nie była taka prosta…
Lasy okolic Hayadwood okryła nieprzebyta mgła, przez którą wszystko się znacznie pokomplikowało. Hank chciał wprawdzie ją zniszczyć, ale w kościach wciąż odczuwał przeżycia z Chefreindale. Potrzebował jednego, bądź kilku dni odpoczynku, aby zregenerować wszystkie swoje siły witalne. Wędrowcy we mgle, po jakimś czasie dotarli do stolicy oparów i deszczowych lasów. W Fayadwood znowu panowała noc…

Minęło kilka miesięcy. Był Październik, roku 1016. Hank i spółka wciąż przebywali w Fayadwood, gdzie zaprzyjaźnili się z urzędującą tam gildią – Dark Vikings, którzy nie okazali się tak mroczni, jak wskazywałaby nazwa. Ich przywódczyni Freya, wydawała się osobą miłą, sympatyczną, a także sporo wiedzącą o lokalnej historii. Hank gubił się. Nie wiedział naprawdę co czuje. Z jednej strony sumienie kazało mu piąć się w szczeblach przyjaźni z Zei, a z drugiej – właśnie lepiej zapoznać się z nową nieznajomą.
Siedziba gildii Dark Vikings znajdowała się w nieprzeciętnej wielkości łodzi, stojącej mniej więcej na środku miasta. Dla Chestershire’a był to widok przynajmniej dziwny i na pewno niecodzienny. Choć przyzwyczaił się do ponurej zasady, że siedzibą gildii może być tylko kunsztowny zamek, o wielkich murach, o pamiętnej historii, to jednak – ta odmiana wydawała mu się podobnie ciekawa.
Od czasu poprzednich wydarzeń, na świecie troszeczkę się pozmieniało. Pamiętna mgła, która okryła całe okolice Fayadwood, okazała się nie być dziełem przypadku. Następnego dnia pojawiły się wiadomości o cofnięciu się do oceanu kilku, a może nawet kilkunastu hektarów lokalnych terytoriów. Wśród nich – znajdowały się i ruiny Chefreindale… jak i osada Sowian.
Hank czuł się bezradny. Wiedział, że prawdopodobnie już nie uda mu się rozwikłać zagadki starszego pustelnika, ale miał w sobie jakąś nadzieję, że jego historia jeszcze kiedyś wróci. Czuł to w swoich kościach.
Gdy tak rozmyślał, podeszła do niego Freya. Była to kobieta po 30-stce, spokrewniona z królewskim rodem z Ilyon Serin. Władała rzeźniczą magią płomiennych feniksów i co tu się oszukiwać – była wielkim autorytetem na wszystkich okolicznych terenach.
- Hank, musimy o czymś pogadać.
- Hmmm?
- To skomplikowane, więc wolałabym porozmawiać na osobności – stwierdziła ponuro, lecz szczerze. Wywołała tym niemałą konsternację u Zei i Sorrowa, który choć już przez dłuższy czas nie płakał, to teraz ponownie się rozczulił.
Hank udał się z Freyą w ustronne miejsce i po chwili zamienił się w słuch. Jego rozmówczyni po chwili wybuchła niekontrolowanym atakiem płaczu.
- Czuję się taka… bezradna. Chciałabym coś zrobić, ale nie jestem w stanie…
- Co się dzieje?
- Mój synek… Selim…obawiam się, że on umiera… - załkała przeraźliwie. – On ma tylko trzy latka... NIE ZASŁUGUJE NA TAKI LOS…
- Przykro mi… jakaś choroba, tak?
- Coś gorszego… Interesują się nim znacznie potężniejsze siły, niż te z którymi do tej pory się mierzyłam…
- Rywalizacja ze złymi siłami to dla mnie bułka z masłem i… bananem.
- mhm…
- Nie martw się, dopadnę je.
- Nie, Hank… To coś poważniejszego.
- Kochana, praktycznie w pojedynkę rozwaliłem Eclipse Delica. Naprawdę, jestem mistrzem w swoim fachu.- nie szczędził sobie komplementów.
- O ile mi wiadomo, Czarny Smok Armagedonu dalej istnieje, a Twoje miasto spłonęło w tym pamiętnym dniu, kiedy zegar wybił 5 dziewiątek.
- No dobra, było blisko…
- Hank, obawiam się, że potrzebuję lepszego planu. Osoba, z którą przyjdzie się nam zmierzyć, znacznie przerasta wszystko, z czym do tej pory udało Ci się wygrać. Nie wiem jak, ale wpływa ona na psychikę mojego małego królewicza… Manipuluje jego umysłem, wywołuje złe wizje, szepcze do ucha jakieś potworności… zaprasza go do swojej krainy cieni…
I jednocześnie… jest niewidzialna…
- Niewidzialna mówisz? – uśmiechnął się. – Tak się składa, że znam pewną dziewczynę, która specjalizuje się we wszystkim co złe, kuszące i niewidzialne….

Co by tu zrobić?

a) Pocieszam Freyę i pytam o więcej szczegółów.
b) Próbuję porozumieć się z Guillermo Clarence’m poprzez jego Guild Call i skontaktować się jakoś z Julią Aurelią Hari.
c) Mówię Zei, że to tylko ona się liczy
d) Atakuję Freyę, gdyż stwierdzam, że ta misja jest głupia i nie ma sensu. Towarzyszy mi słynny autoryzm uczuć. Freya / 112 LVL /7 rund / 87%
e) Robię coś innego, napisz co.




Obrazek
Adam Van SlothPoprzednie wydarzenia znacznie zaburzyły Twoją percepcję i sposób interpretowania rzeczywistości. Stałeś się chłodny, ponury i zapominałeś o uczuciach. Nie wiedziałeś, czy to ten słynny autoryzm uczuć, czy może regulacje endogenne, dziedziczone po rodzinie. Jedno było jednak jasne, zbyt łatwo się irytowałeś, zbyt łatwo wpadałeś w gniew. Bez większego powodu zbeształeś Holy i Guillermo i nie chciałeś mieć już wiele wspólnego ze swoją grupą fanów bez mózgu – którzy na Twoją cześć nazwali się Thunder Gods.
Odwiedziłeś lochy Lyonhall i znalazłeś tam osobnika, który raczył z Ciebie zażartować. Był to młody chłopak, który nie wyróżniał się niczym szczególnym od swoich rówieśników. Był smutny, miał spuszczoną głowę i ewidentnie – wykazywał skruchę. Patrzyłeś na niego chłodno, jakby próbując zrozumieć jego powody i zachowanie.
- Hmm… - zamyśliłeś się na głos.
Dzieciak spojrzał na Ciebie. Dostrzegłeś, że płacze, a przynajmniej udało Ci się wywnioskować to po spojrzeniu w jego oczy.
- To potomek Lavendera – zagadała Erica, zajmująca się lokalnymi więźniami.
- Tego parszywca, który śmie tytułować się nazwiskiem Pierwszej? – odburknąłeś jej ponuro. Powiedziałeś to tak dobitnie, że nie uzyskałeś jej odpowiedzi, a młody chłopak, usłyszawszy to, aż cofnął się z wrażenia.
- Myślisz, pachołku, że jestem osobą, z której można sobie stroić żarty?
- Ja… naprawdę…
- Ze mnie nie można sobie stroić żartów. Z potężnych magów NIGDY, PRZENIGDY NIE MOŻNA STROIĆ SOBIE ŻARTÓW. – Twoja dłoń otoczyła się aurą migających błyskawic.
- Przepraszam pana, to było….
- To było coś, czego nie mogę puścić bezkarnie. – nerwowo uderzyłeś nią w więzienną kratę, czym niemal natychmiastowo spowodowałeś wygięcie się metalowej konstrukcji w kąt bliski grotesce. Chciałeś brnąć w to dalej, ale w odpowiedniej chwili odczułeś lekkie popchnięcie, które tylko delikatnie zachwiało Twoją równowagę.
- Adam, przeginasz. To dziecko, może zostało zmanipulowane… może…
- Ja przeginam? – odparłeś z głosem pełnym pretensji. Twoje oczy zaiskrzyły błyskawicami i wiedziałeś, że Erica powiedziała o jedno słowo za dużo.
- Kim ty jesteś, żeby mnie oceniać? Nie masz nawet 70 poziomu. Już nawet Dove Golly Cię przewyższył…
- Bo Dove to nołlajf…
- Co nie zmienia faktu, że jesteś dla mnie zwyczajnym mięsem armatnim i w każdej chwili mogę obrócić Cię w proch.
- Nie poznaję Cię, Adamie… Co z Tobą nie tak?!
- Co ze mną nie tak?! Co ze mną nie tak?! – przestałeś panować nad sobą. Szybkim ruchem ręki starłeś w pył więzienną metalową kratę i cisnąłeś kulą energii w stronę bezradnego dzieciaka. Chłopak cudem wykonał unik, odskakując z toru niszczycielskiego ognia błyskawic.
Erica, chcąc ratować chłopca, rzuciła w Ciebie serią niezbyt znaczących czarów, które nie były w stanie nawet zabrać Ci kilku punktów życia.
- Uciekaj, błagam! – krzyknęła w stronę więźnia. Dla Ciebie było to już za dużo. Nabrałeś powietrza w usta, nerwowo wzruszyłeś ramionami i zacisnąłeś palce w pięść, by chwilę później uwolnić z siebie elektryczny, smoczy oddech.
Erica i jej – jak to Twoje myśli dobrze określiły – młodszy przyjaciel, patrzyli na niego w kompletnej bezradności, jakby nie rozumiejąc, że już niedługo nadejdzie kres ich dni.
Potężny strumień energii, niczym elektryczny gejzer, wypłynął z Twoich ust, miażdżąc i zamieniając w pył całą więzienną kondygnację. Liczyłeś już na to, że przejdzie przez kolejne przestrzenie podziemi i pochłonie w swoim ogniu również tych życiowych nieudaczników, którzy śmieli podważyć Twój autorytet, ale niestety – los, ku Twojemu niezrozumieniu, zdecydował się stanąć po ich stronie.
Strumień energii starł się z jednym, jaskrawym punktem, który wyrósł nagle przed podwójnym celem Twojego ataku. Błyskawice zatrzymały się na jaśniejącej, mizernej sylwetce, która z czasem zaczęła przypominać Ci niewysoką dziewczynę, z kilkoma dziwnymi warkoczami.
Przez myśli przeszła Ci opowieść Hubertusa Rusure o niedużej niewiaście, która tego pamiętnego dnia, miała stanąć w szranki z samym Eclipse Delicem i odegnać go z Eldshire.
Historia kreta uzależnionego od tytoniu nie obchodziła Cię wprawdzie nie wiadomo jak bardzo, ale w tej sytuacji przybrała znaczący trop, co do zweryfikowania tożsamości tajemniczej obrończyni Twoich potencjalnych ofiar.
- Oddajesz się pierwotnym grzechom, Adamie. Odpuść, nie warto. – odparła głosem delikatnym, lecz zdającym się przenikać wszystkie Twoje wnętrzności.
- Zejdź mi z drogi.
- Obawiam się, że nie mogę.
- Zatem… czeka nas walka. – odparłeś ponuro. Twoja rozmówczyni tylko nieznacznie się uśmiechnęła i zwróciwszy się w stronę obronionych, kazała im bez pośpiechu opuścić to miejsce. Gdy już upewniła się, że Erica i chłopiec znajdują się na wyższym poziomie kondygnacji, zaśmiała się z przekąsem i wypowiedziała słowa, które przez długi czas nie potrafiły opuścić Twoich myśli.
- Próbuj swojego szczęścia, dziedzicu Van Slothów.
- Nie igraj ze mną. – nie rozumiałeś jej postawy i z tej racji zacząłeś czuć się już lekko wytrąconym z równowagi. Przestałeś już rozumieć cokolwiek, w momencie, gdy dziewczyna usiadła przed Tobą po turecku i spuszczając głowę w dół, pstryknęła palcami, czym zmaterializowała przed sobą zwykłą, albo i mniej zwykłą szachownicę z rozstawionymi nań pionkami.
- Szachy to naprawdę ciekawa gra. Może nie tak ciekawa jak berek, gdyż przez niego niewinne istoty krzyczą, panikują i umierają na zawał… Oj… może niekoniecznie… Może on jeszcze żyje… W sumie…
- Kim… Ty… jesteś?!
- Jaa? Nikim ważnym, zwyczajną dziewczynką, podobno ładną, której nie podoba się Twoje zachowanie. Taaaki duży chłopak, a taki niegrzeczny… Ja nie wiem, no naprawdę… Co ten Van Sloth zrobił z tą gildią… - Coraz więcej w niej zbereźników i psychopatów… Jedni targają się na własne życie, drudzy chcą bez większego powodu zeskoczyć do bezdennej, mrocznej przepaści i zatracić się na wieczność… A trzeci…
- Nie wiem, czego chcesz, ale naprawdę…
- A trzeci z kolei są niewychowani i przerywają niewiastom, kiedy te mówią. Co by pomyślał o Tobie Twój pradziadek, Adamie?
- Mój pradziadek też jest w to zamieszany?! Skąd go znasz?!
- Dłuższa historia. Przez jakiś czas… starał się nawet o moją rękę.
- Jesteś…. ?
- Taaak… jestem jestem. To ja, z trójką przyjaciół założyłam tę gildię.
- Esteria Lyonhall… A niech mnie. Nie sądziłem, że Cię kiedykolwiek spotkam.
- Wszyscy to mówią, a potem umierają na zawał, albo stają się wrakami dawnych osób. Tobie, Adamie, to zapewne już nie grozi, gdyż sam w sobie jesteś wrakiem. – słowa Esterii sprawiły, że choć byłeś magiem błyskawic, poczułeś się nagle jak rażony piorunem. Z nerwów usiadłeś przed jej szachownicą i spojrzałeś na znajdujące się przed sobą pionki.
- Omówmy się tak – uśmiechnęła się po przyjacielsku.
- Możemy walczyć na przynajmniej kilka sposobów, ale zakładam, że słyszałeś już o mnie różnorakie historie, przeładowane nieskończonością emocji, wybuchów, a może i nawet heroicznych czynów.
- Serio zatrzymałaś Czarnego Smoka Armagedonu? W pojedynkę?
- Naah, nie mówmy o tym. Naspoilerujemy osobom, które teraz Cię słuchają. – zaśmiała się pod nosem. W reakcji przełknąłeś nerwowo ślinę i w jednym momencie poczułeś się obserwowanym.
- Ściany mają uszy, Adamie. Nerdy i maturzyści podobno również… cokolwiek to znaczy….
- mhm…
- Mimo wszystko więc – proponowałabym pojedynek w szachy. Wygrasz, będziesz mógł zdewastować ten piękny zamek, wybudowany zresztą na moją cześć, zamordować kogo zapragniesz i w sumie nawet zniszczyć świat i komputer Dawida…
- komputer Dawida?
- W jednej z alternatyw rzeczywistości jest to skarbnica całego zła tego wszechświata… heheh…
- Komputer Dawida… komputer Dawida… A co jeśli przegram?
- Och, widzę że wreszcie przechodzimy do przyszłości, która będzie miała szansę się spełnić.
Jeśli przegrasz, prawdopodobnie jakaś misterna siła przepali Ci wszystkie zwoje mózgowe i tak ogólnie rozwieje wszystkie złe emocje, które ciążą na Twoim sercu.
- Czyli… zginę?
- A uważałam Cię do tej pory za życiowego filozofa… Nie mów tak, to niegrzeczne. Po prostu Cię naprawię.

Pojedynek w szachy trwał może minutę. Był zupełnie jednostronny, a Twoja rywalka z każdym kolejnym ruchem, masakrowała Cię, uwydatniając wewnątrz Ciebie wrażenie, że w jej grze jesteś co najwyżej laikiem. Nie strąciłeś z planszy żadnego z jej pionków, a ona pięła się na prowadzeniu i zdobywała to kolejne przestrzenie szachownicy.
W końcu też usłyszałeś te pamiętne słowa:
- Szaaach- maat. Przegrałeś. – uśmiechnęła się ponownie. Jednym szybkim i zgrabnym ruchem podniosła się z ziemi i wlepiając W Ciebie swój szczery wzrok, podała Ci rękę.
- To była dobra gra, Adamie. – powiedziała, nie zmieniając mimiki twarzy – powstałeś od szachownicy i spojrzałeś na swoją rozmówczynię z lekką pogardą, lecz koniec końców nie mogłeś się powstrzymać od podania jej ręki.
- Nie powinnaś byś duchem? Wtedy teoretycznie nie byłbym w stanie uściskać Ci ręki, a jednak…
- Może powinnam, może nie powinnam. Kogo to obchodzi? Walić logikę!
- Mhmm… ale wiedziałaś, że przegram? Dlaczego chciałaś ze mną grać?
- Gry są fajne, a możliwość udowodnienia osobom z nadwyrężonym ego, że nie są takie super, jest jeszcze fajniejsze.
- Że ja mam nadwyrężone ego?
- Izzy świadomie stoczył się do ciemnej otchłani i nie ma już dla niego szansy. Okrutni scenarzyści…
- Scenarzyści…?!
- Nieważne. Dla Ciebie jeszcze jest szansa!
- Nnie powiedziałbym… Erica, ten chłopak… chyba troszkę przegiąłem… muszę ich przeprosić, muszę… - zacząłeś wygłaszać tu kolosalną wręcz serię wyliczeń, dotyczących tego, co zrobiłeś nie tak. Były tak smutne i dobitne, że w większości przypadków nawet bałbyś się do nich przyznać… - ale o dziwo je wypowiedziałeś. Miałeś niejasne wrażenie, że coś jest nie tak, a sam zachowujesz się jak… ktoś zupełnie inny. Rzeczywistość, w której się znajdowałeś, zdawała się nie istnieć teraz w czasie i w przestrzeni. Pogrążony w kanonadzie słów, nie potrafiłeś zaprzestać wyrzucania sobie błędów. Tak samo – nie dostrzegałeś już nigdzie Esterii. Odczułeś, że w pewnym momencie zniknęła, lecz nie wiedziałeś nawet kiedy.
Po jakimś czasie wszystko wróciło do normy, albo i czegoś w jej rodzaju…
- Więc… Wprawdzie nie powinno się zaczynać zdania od więc… - usłyszałeś naraz troszkę inny, żeński głos.
- Esteria?
- Erica, gamoniu… Nie jestem nikim ważnym w tej gildii, ale chyba zasługuję na to, żeby znać moje imię…
- Heh… - uśmiechnąłeś się pod nosem. Trochę zajęło Ci przetrawienie wszystkich ostatnich wydarzeń, ale w końcu pojąłeś, że prawdopodobnie ktoś uprzejmy postanowił pomóc Ci wybrnąć z niekomfortowej sytuacji, której zacząłeś już tak bardzo żałować. Cofnięto Cię w czasie wprawdzie bezpardonowo, ale nie miałeś w sumie nic przeciwko temu. W swoją pokutną grę miałeś okazję zagrać jeszcze raz i nie miałeś zamiaru tego zmarnować.
- Rozumiem, że to potomek Lavendera? – postanowiłeś zażartować z Eriki.
- T…tak? Skąd wiesz? – nie kryła zdziwienia.
- Przeczucie… heheh. – zaśmiałeś się złowieszczo. – wycelowałeś delikatną kulą piorunów w ścianę więzienia. Atak był na tyle precyzyjny, że tylko delikatnie zachwiał konstrukcję ściany i uderzył w jedną z rur, która naraz wybuchła strumieniem gazu. Dzieciak widząc Twoją karę, krzyknął z przerażenia i zaczął przepraszać za swoje zachowanie.
- Dobra, nie mam czasu. Możesz go wypuścić. – odparłeś już bardziej ponuro i udałeś się w znanym tylko sobie kierunku.

Minęło kilka miesięcy. Był październik roku 1016. Mistrz gildii, Diesel Van Sloth, zresztą Twój dziadek, został dziesiątym z Apostołów z Alphatown. Stwierdziłeś, że to nawet lepiej, jeśli znajdzie jakieś zajęcie, przecież i tak przez kilka ostatnich lat potrafił tylko siedzieć w Lyonhall i podrywać młodsze dziewczęta. Julia udała się na północ, by pomóc w ciężkiej misji słynnemu arcymagowi – Hankowi Chestershire, a z elitarnego, gildyjnego grona, zostałeś w Eldshire tylko Ty, Artur, Elisa Rose i Holy White. O Hurricane nie słyszałeś już od ponad kilku miesięcy, ale nie zamierzałeś się tym przejmować. Uważałeś go za zbędnego showmana i pozera, który w rzeczywistości i tak nie był kimś, kto mógłby dorównać Twojej mocy.
Siedziałeś teraz w Lyonhall i przepijałeś kolejną, poranną porcję kawusi.
- Dobry dzień – zagadała do Ciebie Dorothy Artpine.
- Dobry… - pozwoliłeś się jej przysiąść. Z reguły byś ją odegnał strumieniem błyskawic, ale ostatnie spotkanie z założycielką gildii, wyraźnie zmieniło Twoje nastawienie do życia i członków gildii.
- Adam, wiem, że przeszkadzam, ale… - była wyraźnie zawstydzona. Dziwiłeś się, bo nie powiedziała przecież niczego odkrywczego, lecz mimo jednak zamierzałeś wysłuchać jej do końca.
- Martwię się o Samsona. Myślę, że mógł sobie coś zrobić… Nie widziałam go od kilku dobrych miesięcy.
- nie należy do osób, które łatwo wtapiają się w tłum...
- mmm…
- a plantacja bananów?
- Zarządza nią magia nieruchomości prywatnej… Jego tam nie ma.
- Cóż, nie lubię bawić się w detektywa, jeśli o to Ci chodzi…
- Wprawdzie nie mam wiele, ale jestem w stanie postawić całą swoją miesięczną pensję. Jeśli uda Ci się go znaleźć… będzie Twoja.
- Co mi z Twojej pensji… - nie mogłeś się powstrzymać. Spojrzałeś jednak ukradkiem na Dorothy i momentalnie zamarłeś, kiedy zobaczyłeś w jej oczach tak wielką szczerość, którą w dodatku argumentowała cała orkiestra sączących się łez.
- Nic, zagadam do Artura. Może on znajdzie dla mnie choć odrobinę czasu. – nerwowo podniosła się z krzesła i planowała się oddalić.


Co by tu zrobić?

a) Mówię, że chętnie pomogę. To ja jestem najfajniejszym członkiem gildii. Zrobię to za darmo.
b) Mówię, że chętnie pomogę, ale hajs musi być.
c) Pytam, dlaczego w ogóle mam szukać kogoś, kto jest rudy i drapię się przy tym po brodzie.
d) Atakuję Dorothy. Dorothy / 51 LVL /79 rund / 100%
e) Robię coś innego. Napisz co.





Obrazek
Ei NibelTwoje umiejętności mediacyjne sprostały zadaniu. Miecz Elisy zatrzymał się na chodniku, a nie jak wcześniej jego właścicielka planowała – na ciele Ethana Cresswella. Dziewczyna zalała się łzami i wybuchła niekontrolowanym atakiem płaczu.
- Ja… przepraszam… to dla mnie za dużo…
- Dla mnie tym bardziej… - wymamrotał oburzony Cresswell, po czym nerwowo podniósł się z ziemi. Następnie spojrzał na przebijającą jego brzuch ranę i podrapał się po głowie. Przeżywając niesamowite boleści, zdołał pstryknąć palcami i wypowiedzieć znaną tylko sobie dziwną sekwencję słów, czym w czasie kilku kolejnych sekund sprawił, że jego rana nie tylko się zasklepiła, ale jeszcze nawet i zregenerowała, przywracając przedziurawioną część garnituru.
– To całe miasto, to jedno wielkie wariatkowo. Nikt nie zachowuje się tu normalnie, logicznie, a jakby tego było mało… w waszej bibliotece straszy!!! Biorę urlop zdrowotny i uciekam jak najdalej stąd… - nie wytrzymał
- Ethan… ja… - zaczęła się tłumaczyć Elisa.
- Skończ. – przerwał jej niemal natychmiast. – Nie jestem winny temu, co czyni Isaac i przede wszystkim nie zasługuję na takie traktowanie. I powiem Ci jeszcze coś: Bynajmniej nie mam zamiaru za niego cierpieć!
- Chłopie, ochłoń… - postanowiłaś się odezwać. Apostoł antygrawitacji spojrzał na Ciebie z lekką pogardą.
- Zejdź mi z drogi, wężu.
- Ty… - przerwałaś sobie samej w wymyślaniu obelgi, którą mogłabyś zaczarować Cresswella. Przez Twoje myśli przelatywały dziesiątki, a może nawet i miliony różnych określeń, które i tak nie wydawały Ci się być tymi wystarczającymi w tej sytuacji.
- Ei, przestań. – odparła w tym momencie Elisa, podnosząc się przy tym z ziemi.
- Dlaczego? – nic już nie rozumiałaś. Roztrzęsiona dziewczyna słaniając się z emocji na nogach, zbliżyła się w stronę Cresswella i chwyciła go obydwiema rękami za przysłowiowe „fraki”. Apostoł antygrawitacji próbował się przez chwilę bronić, ale w końcu zaprzestał tej czynności, widząc, że zdecydowanie Elisy przełamuje jakąkolwiek jego linię obrony.
- Róbcie cokolwiek chcecie, róbcie cokolwiek uważacie za stosowne, ale przysięgam wam… - tu potrząsnęła mocniej swoim rozmówcą. Sytuacja wyglądała na tyle dziwnie i groteskowo, że sama nie wiedziałaś co o tym wszystkim myśleć.
- Jeśli do Eldshire, albo do jakiejkolwiek okolicznej osady, czy miasta, dotrze informacja o śmierci Issaaca, OSOBIŚCIE wparuję do waszej śmiesznej stolicy w Alphatown i własnoręcznie wybiję całe wasze miasto, razem z całą jego armią. – podkreślała bardziej każdy kolejny wypowiadany wyraz.
Skończywszy swoją ponurą i grożącą sekwencję, rzuciła Cresswellem, bliskim już omdlenia, w stronę ławki, po czym nerwowo przetarła swój podbródek.
- Ei, idziemy. Nie mamy czasu na rozmowę z osobami tego pokroju… - powiedziała, stylizując się na wielką, salonową damę.
- Nie powiedziałbym. – westchnął ponuro Creswell, który nie miał zamiaru puścić w niepamięć swojego upokorzenia. Nim Elisa zdążyła się odwrócić, wyszeptał tajemniczą formułę i wzniósł ramiona w górę, po czym uderzył jedną ręką o drugą.
Elisa bezwłasnowolnie uniosła się kilka metrów nad ziemię, a jej ciało, pod wpływem antygrawitacyjnego zaklęcia, bardzo powoli, przy niewyobrażalnym bólu, zaczęło rozpadać się na drobne cząsteczki. Widząc taki obrót wydarzeń, zareagowałaś niemal natychmiastowo.
- Beast Summon! Temptation! – wrzasnęłaś, roztaczając przed sobą różową mgłę świata gwiezdnych widm. Nieprzeciętne zjawisko atmosferyczne w mgnieniu oka przeistoczyło się w deszcz spadających róż, które kilka chwil później przybrały postać pięknej, jasnowłosej uwodzicielki.
Nim zorientowałaś się, co tak właściwie ma miejsce, Temptation bez uzgadniania planu z Tobą, postanowiła rozpocząć swoje przedstawienie. Ku zdziwieniu Creswella, jego misterne i długo przygotowywane zaklęcie w jednym momencie prysło niczym zwyczajna, mydlana bańka. Wycieńczona Elisa runęła jak długa na ziemię i straciła przytomność.
Temptation nie ustępowała i zasypywała Ethana niekończącą się seria dziwnych komplementów i propozycji. Nieświadomy niczego mężczyzna, niczym w amoku, kroczył za nią bez większego powodu. Galaktyczna nimfa postanowiła wprowadzić go do rzeki i w zasadzie to zrobiła, ale zdziwiła się niesamowicie, gdy okazało się, że chwilowy obiekt jej westchnień potrafi podobnie jak ona – chodzić po wodzie.
- Cholerni magowie antygrawitacji… - westchnęła pod nosem, czym nieświadomie zatraciła swoją aurę pokusy. Ethan w jednym momencie się otrząsnął i przeciął dłonią powietrze, czym otworzył portal do świata gwiazd. Przerażona Temptation, z trudem powstrzymywała się od siłowego odesłania do swojego świata i choć przez dłużą chwilę stawiała opór, to w końcu uległa i zatraciła się w nieskończoności różanych mgieł, z których przybyła.
Zniecierpliwiony i rozirytowany Creswell kroczył teraz nerwowo w Twoim kierunku. Próbowałaś przywrócić do życia Elisę, ale póki co była zbyt słaba. W obliczu nadciągającego zagrożenia, nie wiedziałaś co robić. Czułaś się bezradna… Otaczająca Cię rzeczywistość zaczęła stopniowo zanikać, rozmywać się w mroku, miałaś wrażenie, że szalejąca wewnątrz Ciebie burza stresu i strachu, zaczyna zbierać swoje nieczułe i przykre żniwa. Mimo to, Twoja decyzja wydawała Ci się słuszna… chciałaś tylko bronić swoją przyjaciółkę, siostrę… rodzinę…
- Hmm… - zabrzmiał w tym momencie nieznany Ci jeszcze, męski głos. Był tak donośny i chłodny, że wręcz – dosłownie i w przenośni wybił Cresswella z równowagi.
- Kim jesteś? – zagadał do niego.
- To samo pytanie, kolego. – momentalnie odzyskałaś wzrok. Miałaś wrażenie, że ktoś rozpalił w Twoim sercu ostatnią iskrę nadziei. Ktoś… komu pewnie było gorąco… szczególnie, że w upalny dzień chodził w zimowym, futrzanym płaszczu.
- ETHAN CRESSWELL! Obecnie numer 9 w elitarnym zgromadzeniu Apostołów….
- Ahm, ok. To nie znam. – zaśmiał się złowieszczo kret. Nie czekając na reakcję swojego rozmówcy, szarpnął nerwowo nadgarstkiem, a po chwili obrócił nim o niespełna 180 stopni. Zacisnął z premedytacją pazury w pięść i z nieprawdopodobną szybkością, zderzył je obydwie ze sobą.
- ARIO KRÓLA NIEPRZEBYTYCH CHŁODÓW! PRZYBĄDŹ! – wrzasnął wniebogłosy. Ethan rozdziawił swoje usta, gdyż nie dowierzał w to, co właśnie miało miejsce.
- Zakazana magia…? Ale jak zwykły, zwycz… - tu niemal natychmiastowo przerwał.
Artur Jeremy Blizzard, zwany przez nielicznych burzą śnieżną, wytworzył destrukcyjną falę lodowej energii, którą bezpardonowo wycelował w nieprzyjemnego jego zdaniem typa.
Było to prawdopodobnie jedno z tych niewielu, prastarych zaklęć, które wedle swojej definicji, były w stanie zmrozić nawet i piekielne kręgi.
Siła uderzenia była tak potężna, że zmieniała w kilkumetrową warstwę lodu wszystko, co stało na jej drodze. Przerażony Creswell nie miał zamiaru czekać na dalszy rozwój sytuacji. W panice załamał przed sobą całą grawitację i zniknął, krocząc do góry nogami w chmurach.
- A to łobuz… uciekł… - zaśmiał się Artur.
- Nie żeby coś, ale… - mimo wielkiej wdzięczności, starałaś się zachować zdrowy rozsądek i czym prędzej uświadomiłaś swojemu wybawicielowi, dokąd tak naprawdę zmierza uderzeniowa fala jego zaklęcia.
- Heh… Shieeet…. Zaraz wracam…


Minęło kilka miesięcy. Kończył się już październik roku 1016. Przez ten czas, zdążyłaś przywyknąć do członków gildii The Rex Tales i tak jak wcześniej przewidywałaś, zdołałaś pokochać ich wszystkich jak jedną, wielką i przede wszystkim swoją… rodzinę.
Diesel Van Sloth, wybrany do rady Dziesięciu Apostołów, załagodził wasz spór z Creswellem i razem z Orionem Willowfrenem, jednym z założycieli The Rex Tales, odroczył wyrok, wydany na Isaaca.
Tego dnia siedziałaś przy jednym stoliku z Casiusem, Francisem i Elisą Rose.
- Mhhraaau, Fhrranek, jak Ty baahrrdzoo uhrrosłeeś! Słooodkiiii kiiiciuuuuuś! – nie wytrzymała Virginia, która przechadzała się wówczas po okolicy. Lekko przestraszony Francis, wybity z życiowego rytmu, nie wiedział jak się zachować, więc tłumiąc swoje emocje, wydawał z siebie ciche, raczej nic nie znaczące pomrukiwania.
- Co tam, przyjaciele? – przysiadła się do was, biorąc przy tym Francisa na kolana.
- Dove nas opuścił… Nie wiemy dokąd się udał. Podejrzewamy najgorsze. – wydusił z siebie Casius.
- Ojej, ale jełop z niego.
- I to jaki! – potwierdziła Elisa.
- W zasadzie dziwię się, że ma na imię Dove, a nie jełop. To drugie zdecydowanie bardziej do niego pasuje. – dodał chwilę później Silver.
- Keith też gdzieś sobie poszedł. Malcolm miał dla niego jakąś misję, czy cuś.
- No tak, w końcu synalek prezydenta wszechświata nie może mieć tak łatwo… - stwierdziłaś.
- no nie, no nie. – uśmiechnęła się Virginia, starając się podzielić swoją uwagę na rozmowę z wami i drapanie Francisa po brzuszku.
- Co w ogóle u Ciebie, Virginia? – spytałaś.
- Mahrrrtwię się o Holy. Ewidentnie nie hhradzi sobie z tym wszystkim. Potrzebuje pomocy. Ten… jak mu tam, kochający mówienie o rzeczach, któhhrrych nazwy nie jestem nawet w stanie wypowiedzieć…
- o rurach? – upewnił się Casius. – No tak, Vudix i mnie irytuje… ale co zrobisz, nic nie zrobisz…
- noo… - posmutniała nagle, przez co wstrzymała pieszczoty, którymi do tej pory szczyciła Francisa. Kociak wczuł się w jej rolę i również zaczął przejawiać objawy chwilowego pogorszenia nastroju
- Ten mag piasku, Hrruudolf… wciąż nie wiemy co się z nim dzieje…. Holy się mahhhrtwiii. Ona kocha nas wszystkich i to tak sthhrrasznie baahhrdzo…
- O ile mi wiadomo… - wtrąciła się Elisa. – John Moonster i Thunder Gods próbowali zająć się tą sprawą, ale nie wpadli na żaden z tropów…
- Myślę, że Eusebin sam jeszcze da o sobie znać. Jeśli wierzyć świadkom, którzy mieli z nim styczność, pewnie jeszcze powróci. Nie skończył swojego przedstawienia. – odparł Casius.
- Ciekawe za co nas tak bardzo nienawidzi… - zaczęłaś się zastanawiać.
- Tego nikt nie wie… - odparła ze smutkiem Virginia i choć przez chwilę wydawała się staczać w bezdenną otchłań melancholii, w pewnym momencie tego zaprzestała. Uśmiechnęła się żywo i postanowiła coś zaproponować.
- A co wy na to, przyjaciele, abyśmy sami zajęli się tą sphhrrawą?!


Co by tu zrobić?
a) Zgadzam się.
b) Nie zgadzam się. To na pewno zbyt trudna misja i nie dam sobie rady.
c) Próbuję poruszyć wątek Golly’ego. Co tam, że nie należy zupełnie do mojej ścieżki fabularnej.
d) Proponuję zebrać nowy dream team, który z pewnością sprosta nadciągającemu zadaniu.
e) Robię coś innego. Napisz co.

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Śr, 22 lut 2017, 22:01
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Let The Story Inspire - Rozgrykwa II Rozdziału
Na początek mała prośba: Prosiłbym nie odpisywać, do czasu, aż nie pojawi się wszystkie 10 rozgrywek.
Pojawią się już na dniach.

Obrazek

Michelle Fang- Uważasz, że grozi Ci niebezpieczeństwo? Michelle, proszę. W Closed Sacrament wszyscy jesteśmy przyjaciółmi. Wszyscy się kochamy, wszyscy jesteśmy w stanie oddać za siebie życie… no, albo przynajmniej za mistrzów gildii... – zachichotał złowieszczo Olivierre. Nim zdążyłaś wyjść z szoku i jakkolwiek na to zareagować, ten wypowiedział kilka kolejnych słów.
- Żartuję oczywiście. Swoimi czynami dowiodłaś, że jesteś osobą, na którą możemy liczyć. Jesteś osobą, której możemy zaufać, jesteś osobą, w której widzimy spory potencjał. Pozwól że jednak opowiem Ci małą historię.
- Zamieniam się w słuch…
- Izzy Van Sloth, król naszej gildii od dłuższego czasu nie przebiera w środkach, ażeby uprzykrzać życie mieszkańcom Eldshire. Pewnego dnia, w którym stracił Amalię, przeklął na zawsze The Rex Tales i miasto, w którym ono urzęduje. Po wydostaniu się z niewoli w Elysium, bacznie obserwuje jego dzieje i wiele na to wskazuje, że szuka możliwości odwetu, odpokutowania win. W zasadzie – nie do końca go rozumiem i do sprawy podchodząc bardziej szczerze – mam go w nosie.
- Nie szanujesz Izzy’ego?
- To nie osoba, której można zaufać. Jest szaleńcem. Osoby jego pokroju nie powinny rządzić czymkolwiek, a raczej powinny pozostawać pod stałą, niekończącą się opieką specjalistów i lekarzy.
- Nie zaprzeczę, że odnoszę podobne wrażenie.
- Zatem bardzo mi z tego powodu miło. Teraz już chyba rozumiesz, że nie jestem osobą, która jest w stanie Ci zagrozić, a poza tym, mamy już na siebie haki. Heeh.
- Mogę mieć pytanie?
- Pewnie.
- Dlaczego jesteś magiem czarnej gildii? Słyszałam o Tobie wiele imponujących historii, o Twoich podbojach terytorialnych, o wielkich przygodach, o odkryciach… podobno nawet nowych kontynentów.
- Cóż, to bardzo dobre pytanie. Z jednej strony jestem osobą dobrą, a z drugiej muszę być osobą stojącą po innej stronie mocy.
- Dlaczego?
- Dłuższa historia, ale jednocześnie dotycząca pewnej osoby, mieszkającej w tym mieście, znacznie potężniejszej od kogokolwiek, o kim słyszałaś.
- The Rex Tales ma wielu potężnych, ba… może i nawet legendarnych arcymagów, ale czy…?
- Musisz wiedzieć, Michelle, że tym miastem wcale nie rządzi gildia Van Slotha. Główną pieczę nad wszystkim, co się tutaj dzieje, ma wielki manipulator, mocarny mistrz czarnej magii, prawdopodobny następca Zefraina na kontynencie Endlessness… Lucius Mefistofeles.
- Właściciel nocnego klubu?
- Nieszczęsny los… kilkanaście lat temu zdecydował się pokrzyżować nasze drogi. Opływałem wtedy zawiłe przestrzenie lądowe Nefarii, w staraniach dopłynięcia na morza południowe. Pamiętam ten dzień jakby zdarzył się wczoraj…
- Cóż takiego się stało?
- Zabrzmię jak szaleniec, być może nawet jak ktoś niespełna rozumu, ale… to po prostu – było dziwne. Nasza załoga, płynąca w kilkunastu statkach, przez warunki pogodowe, lekko zboczyła z kursu, kierując się w okolice południowego zachodu. Przekroczyliśmy już terytorium państwa olbrzymów, przekroczyliśmy jakiekolwiek inne, znane nam przestrzenie morskie i w pewnym momencie natrafiliśmy na potężny, wodny wir, który był w stanie przełamać wszystkie nasze zaklęcia. Żyję na tym świecie już trochę lat, ale takie coś… jeszcze nigdy nie miało miejsca.
- Co mogło to spowodować?
- El Nemesiss, tutejszy bibliotekarz sugeruje, że mogły spowodować go zakrzywienia rzeczywistości, związane z przyszłym pojawieniem się Smoka Armagedonu…
- Coś się obiło o uszy…
- Prawda? I cóż… nie radziliśmy sobie kompletnie z sytuacją. Nie byliśmy nawet w stanie dostrzec, kiedy 12 naszych załóg zostało pogrążonych w morskich głębinach… To przykre, choć jednocześnie wciąż zdumiewające. W pewnym momencie przyszła również kolej na nas. Pokład przeszła seria maniakalnych, niszczących wstrząsów, a my.. czuliśmy się wręcz bezradni. Wiedzieliśmy, że już wkrótce zakończy się ten ziemski rozdział, którego właśnie my byliśmy głównymi bohaterami.
- I co stało się później?
- Nawiedził nas tajemniczy podróżnik z w połowie kościaną twarzą, który w jednym momencie pojawił się na pokładzie statku. Powiedział, że proponuje nam mały układ. Był cholernie spokojny. Zdawałoby się nawet, że swoim przybyciem zaburza całą rzeczywistość… zupełnie nie obawiał się w śmierci.
Załoga, widząc jego magiczne przybycie jednogłośnie odparła, że zgodzi się na wszystko, o ile ten zdoła im jakoś pomóc… i tak moja droga Michelle, zaczęła się seria intryg i wydarzeń z kategorii tych… raczej niefortunnych.
W jednym momencie trafiliśmy na suchy ląd, a osobnik, który zdecydował się nam pomóc, wyglądał już znacznie inaczej. Nie miał na sobie czarnego płaszczu, rozpływającego się w mgle, migotającej od czasem blaskiem piorunów… Był ubrany w niebieski garnitur, a jego długie, brązowe włosy prezentowały go raczej w postaci elegancika, mężczyzny wyszukanego i.. co tu dużo mówić – o wielkiej magicznej inteligencji.
- Mówił coś?
- Właśnie długo milczał… Bardzo długo… Zapytany w końcu przez jednego z nas o to, co chce w zamian za pomoc, odparł, że możemy mu się odwdzięczyć dokładnie tym samym. Opowiedział nam krótką historię na temat tego, jak bardzo został skrzywdzony przez świat, o tym jak wiele wycierpiał i do jakich strat doprowadziło go używanie czarnej magii. Z biegiem lat myślę, że była to część jego manipulacji…
Koniec końców stwierdził, że pragnie stworzyć nowy świat, lepszy i potrzebuje do tego kilku, a może nawet kilkunastu gildii. Pragnął, abyśmy dołączyli do jednej z nich, więc szybko przytaknęliśmy, co stało się błędem naszego życia. Bez ani chwili zawahania, podpisaliśmy swoje zobowiązania… mam wrażenie, że nie byliśmy wtedy sobą… jakby… coś kierowało naszymi myślami.
Miałem objąć dowodzenie nad jedną z gildii i śledzić przy tym miasto, w którym już wcześniej zamieszkałem.
- A jak się to ma do historii z Izzym?
- W kolejnych latach, po Tym słynnym dniu, w którym zatrzymał się czas, do gildii dołączył inny osobnik, który z racji Luciusa, już wkrótce został mianowany przywódcą gildii. Ja w hierarchii rang spadłem na miejsce numer 2.
- Mhm, więc teraz przepraszam, że to ujmę, jesteś sługusem Luciusa? Dlaczego to robisz?
- Gdzieś na tym świecie żyje moja bratanica. Lucius powiedział, że zna miejsce jej przebywania, ale póki co… mi jej nie zdradzi.
- Dlaczego?
- Muszę odegrać w jego planie jeszcze jakąś rolę…
- Co masz na myśli?
- Nie wiem, nie wnikałem. Nie chciałem się narzucać… szczególnie po tym, gdy powiedział, że jeśli nie dostosuje się do jego zadania… znajdzie ją i pozbawi życia…
- To przykre. Znasz chociaż jej imię?
- Gdybym je znał, już by mnie tu nie było… Teraz natomiast… muszę czekać i żyć w nieświadomości, kiedy ona dorasta, kiedy traci lata swojej młodości i wkracza w dorosłość…
- Tragiczny z Ciebie przypadek, serio.
- Musiałem się komuś wygadać, przepraszam.
- A Ci Twoi koledzy, marynarze…
- To właśnie załoga mojego statku…. Zostali obarczeni podobnymi zobowiązaniami. W przypadku, gdy nie dotrzymają swoich obietnic, czeka ich to samo co mnie… Stracą cały sens swojego życia… Ich okręt egzystencji zatonie, a sami staną się wrakami osób, którymi byli dawniej.
- A czy już teraz nie jesteście wrakami?
- Jesteśmy… ale przynajmniej mamy w sercach nadzieje, że nasz los będzie miał okazje się zmienić.
- Przechodząc do wniosków… Dlaczego kazałeś mi zniszczyć życie Clintonowi?
- Był łącznikiem z Angelheim i nie był marynarzem z naszego okrętu. Obserwował to, co dzieje się w Elvenlight i na bieżąco dostarczał wieści o wszystkim Izzy’emu.
- Rozumiem, że planujecie tutaj jakąś małą rewolucję?
- Ale po cichu. Sprawa z Clintonem i tak przeszła bez echa, gdyż popadł on również w niełaski u Izzy’ego. Określiłbym to bardziej w ten sposób, że z jednej strony pragniemy wydostać się z własnych sideł niewoli, a z drugiej, staramy się zaburzyć kontakt z Angelheim i jakoś, choć minimalnie pozbawić Luciusa jego potęgi... Michelle, pomożesz nam?
- Zadajesz… trudne… pytania… Muszę to wszystko pomyśleć, jeszcze raz… na spokojnie…

Październik, rok 1016.
Tego poranka spoglądałaś przez „okno”. Tak w Elvenlight nazywano otwór w ścianie, który odkrywał przed patrzącym w niego całą panoramę okolicznych terenów – i miasta i rzeki i kilku wiosek, znajdujących się nawet dobre kilometry stąd.
Dołączyłaś już na stałe do ruchu oporu, rozpoczętego przez tutejszego kapitana. O zamieszkaniu w Eldshire powiadomiłaś wcześniej mistrza swojej gildii, gdyż nie chciałaś, aby sojusznicy Izzy’ego zaczęli coś podejrzewać.
- Michelle, możemy pogadać? – usłyszałaś wtem głos Olivierre’a.
- Pewnie, mistrzu. Co się dzieje?
- Dostałem list z Angelheim. Zaczynają coś… podejrzewać. – stwierdził łamiącym się głosem. Kapitan był przerażony rozpaczał i z trudem wstrzymywał strumień łez, jaki wypływał mu z oczu. Nerwowo wyrwałaś mu z ręki kawałek papieru i wlepiłaś z niego wzrok.
„ Po ostatniej konfrontacji z arcymagiem The Rex Tales, zrozumiałem, że sprawa jest poważna. Nie mogę sobie pozwolić na kolejne tego typu sytuacje, więc niniejszym wypowiadam im skrytą wojnę. Olivierze, jako że jesteś moim podwładnym, rozkazuje Ci rozpocząć skrytobójczą ofensywę. Aby udowodnić swoje posłuszeństwo, Ty, Michelle i reszta wodnych wojowników, będzie zmuszona wykonać dwa wyroki, które niniejszym wydaje.
1) Santino Brasi. Arcymag naszej gildii. Przynosi nam zbyt wiele szkód i nie zasługuje na dalsze przynależenie do gildii.
2) Faust Moonster – w ramach odpowiedzi za atak The Rex Tales na Angelheim.

Sprawa ma zostać zakończona w przeciągu jednego miesiąca. W innym razie, uruchomię swoje kontakty w Eldshire i dzieje naszych bliskich… potoczą się inaczej.

Podpisano, Izzy Van Sloth.”
- Nie mamy wyjścia, Michelle, musimy to zrobić… - jęknął Olivierre.

Co by tu zrobić?
a) Zapewniam, że zajmę się jedną osobą z listy. Napisz którą.
b) Mówię, że nie możemy się poddać. Tłumaczę, że istnieje inne rozwiązanie.
c) Nic nie mówię i czekam na dalszy rozwój sytuacji.
d) Robię coś innego. Napisz co.




Obrazek

Olexo PainfulMyślał indyk o niedzieli, a w sobotę… no właśnie. Wszystkie dotychczasowe wydarzenia zdołały doprowadzić Cię na skraj nerwowego załamania. Twój szef, idol i poza tym wierny kompan – Bobby Grapes, choć swojego czasu zachował się wobec Ciebie jak typ najgorszego gatunku, to jednak – wciąż towarzyszyło Ci jakieś dziwne przeczucie, że za kratkami nie znalazła się osoba, która zabiła tajemniczego klienta winnicy.
Minęło kilka dni. Diesel Van Sloth w końcu zdecydował się wygłosić tak długo zapowiadany apel. W Lyonhall publicznie skrytykował zachowanie Grapesa, powiedział o jego wyrzuceniu z gildii, a także ogólnie pohańbił jego postać, po czym dodał, że to Ty zostałeś nowym właścicielem winnicy.
- Nie będę tolerował takich osób. No dokładnie, co tam, ze właśnie to samo przed chwilą powiedziałem.
- Dziadku… Nie żeby coś, ale ten Apel miał być konkretny i sensowny, a Ty męczysz nas wszystkich już od kilku godzin…
- Wnuczek, nie przerywaj, ogarnij lepiej projekt w, a nie.
- Czym jest projekt w?
- Nieważne, nie wtrącaj się. To nie Twoja sprawa.
- Przed chwilą mówiłeś coś…. No mniejsza…
- Innymi słowy, dochodząc do konkluzji mojej wypowiedzi, zostałem również przyjęty do tej bandy z Alphatown, przez to, że umarł… dobra, nie chce mi się już… Może ktoś mnie zastąpi… - tu przerwał. Reakcja członków gildii nie była nie wiadomo jak różnorodna. Część się krzywiła, druga odczuwała niemałe zażenowanie, krzywiąc się wewnętrznie, a znowu trzecia – robiła dobrą minę do złej gry. Wśród tej trzeciej znajdowała się Holly White.
- Mistrz jest już stary, zmęczony, nie może sobie pozwolić na długie przemowy. – postanowiła w tym momencie zabrać głos i mówiąc to stanęła przy Van Slothu.
- Stary, ale jary… - zauważył kot.
- Nikt w to nie wątpi mistrzu. – powiedziała, uśmiechając się przy tym nieznacznie.
- Kwestię Bobby’ego Grapesa omówiliśmy, więc pozostały jeszcze dwie kolejne. Pierwsza to coś, czego być może nie zrozumieliście do końca. – tu odkrywając na chwilę zasłonę nieśmiałości, spojrzała na wszystkich członków gildii. Patrzyli na Holy ze znacznie większym zaciekawieniem, gdyż wiedzieli już prawdopodobnie, że apel już niedługo się skończy, a ona – stała się ich wybawieniem.
- CCS zdecydowało, że Diesel Van Sloth zastąpi obecną trójkę w hierarchii Apostołów i stanie się nowym numerem 10! Gratulacje dla naszego mistrza! – krzyknęła, wciąż nie zmieniając przy tym niczyjego samopoczucia. Naraz rozległy się też potężne brawa, znamienite oklaski i dźwięki godne zdobycia mistrzostwa świata przez jakiegoś, ulubionego zawodnika. Wszyscy skandowali imię Diesela, a oszołomiony tym faktem kot, nie mogąc już dalej słuchać, w pewnym momencie złapał się za głowę, myśląc najpewniej o tym, że mógł nikomu o niczym nie mówić. W głębi serca jednak, czuł zapewne dumę, może nawet i obdarowanie jednym wielkim ładunkiem szczęścia, lecz nie zamierzał tego w żaden sposób okazywać. Kiedy brawa ucichły, Holy postawiła napomknąć o czymś jeszcze.
- Sytuacja ta oznacza, że mistrz nie będzie miał zbyt wiele czasu, by przebywać w Lyonhall i dowodzić miastem… dlatego też, zmuszony został, aby wybrać swojego zastępcę.
- Mam nadzieję, że to nie Hank Chestershire. – odezwał się w tym momencie Mark Purge. – To łobuz straszny, rozbójnik, teraz bałamuci kobiety na północy… nie wie nawet, że to niehigieniczne.. a tylu chorób można się nabawić!
- Tak… Mistrz wziął pod uwagę wiele różnorodnych czynników i… uznał, że liderowanie przypadnie komuś innemu, komuś, kto raczej stroni od uczestniczenia w misjach, komuś… kto kocha was wszystkich, bez uwagi na to, jaki macie poziom, jak wyglądacie i jacy… jesteście…
- Ahm, czyli już wiemy, że nie chodzi o Elisę… - zachichotał Casius, po czym chwilę później został obdarzony sugestywnym wzrokiem osoby, której imię wspomniał, która ewidentnie chciała dać mu do zrozumienia, że powiedział o jedno słowo za dużo i prawdopodobnie już wkrótce umrze w potwornych męczarniach. Nie przejmował się tym jednak. Postępował raczej w imię zasady „ kto się czubi, ten się lubi”.
- Mistrz zdecydował, że to właśnie ja zajmę jego miejsce. – powiedziała z wielkim onieśmieleniem, a moment później od razu przyśpieszyła wypowiadane przez siebie słowa. – Nie na stałe, nie będę nawet oficjalną mistrzynią gildii, nie śmiem odbierać mu tego zaszczytu, nie chcę czuć się lepsza… ja… - próbowała się tłumaczyć, aby przełamać mury niezręcznej ciszy, jakie zupełnym przypadkiem udało się jej zbudować.
W pewnym momencie jednak, zrobiło się znacznie głośniej. Cały hol gildyjnego pałacu, w jednym momencie wydobył z siebie niesamowicie głośny okrzyk radości, o sile tak wielkiej, że niejeden lokalny poeta byłby w stanie porównać go do swojego rodzaju trzęsienia ziemi. Po chwili wszyscy zaczęli już skandować imię Holy White, a z tłumu dobiegały nawet hasła w stylu „my też Cię kochamy”, „wreszcie ktoś normalny”, „ Diesela trzeba było obalić”.
Dziewczyna słysząc reakcję członków gildii, momentalnie zbladła i szczerze się popłakała z wrażenia.

Był październik, roku 1016. Czekał Cię kolejny dzień w pracy w Winnicy, która przyjęła przez ten czas nazwę „Winnicy Boleści”. Byłeś jej szefem, liderem i cały przychód z biznesu trafiał właśnie do Twojej kieszeni. Po tym jak zniknął Samson Theodore Johnson, stałeś się można powiedzieć… lokalnym celebrytą. Nie zdecydowałeś się na zatrudnienie pracowników, gdyż uznałeś, ze dzielenie się z innymi pieniędzmi to rzecz raczej bolesna i niewarta Twojej uwagi.
Obecnie siedziałeś w Lyonhall i przygotowywałeś się mentalnie do kolejnego nudnego dnia w otoczeniu winogron i innych, psychopatycznych owoców. Jak zwykle, nie mogłeś się skupić. W miejscu tym panował jeden wielki harmider, chaos, a drużyna Casiusa wciąż knuła swoje misterne intrygi. „Nic nowego” – pomyślałeś i spokojnym krokiem wyszedłeś z budynku. Nie przyśpieszając tempa, obserwowałeś gnijącą przyrodę, starającą się toczyć nierówną walkę z rychłą zmianą klimatu. Widok ten sprawiał, że zacząłeś się czuć samotnie, obco i… pogłębiał trwający u Ciebie już od kilku miesięcy stan depresji.
- Oxelo, nie smuć się, będzie dobrze. – usłyszałeś w tym momencie cichy, lecz zdecydowany głos. Szybko rozpoznałeś jego właściciela w osobie Fausta Moonstera.
- Panie Oxelo, mogę kupić u pana trochę winogron? – spytał.

Co by tu zrobić?
a) Mówię, że nie mam na imię Oxelo, tylko Olexo.
b) Mówię, że dziś nieczynne.
c) Mówię, że musi pokazać dowód ukończenia pełnoletności, jeśli chce kupić mój towar.
d) Mówię, że nie ma problemu.
e) Robię coś innego, napisz co.

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Cz, 23 lut 2017, 19:18
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Let The Story Inspire - Rozgrykwa II Rozdziału
Na początek mała prośba: Prosiłbym nie odpisywać, do czasu, aż nie pojawi się wszystkie 10 rozgrywek.
Pojawią się już na dniach.

Obrazek
Vudix XixNastały dni, w których o Eldshire znowu było głośno. Najpierw plaga ephisterów, potem rywalizacja na śmierć i życie z bestiami z innego wymiaru, a teraz… kolejna szykująca się wojna z czarną gildią – Devil Scythe. W dodatku – mistrz i John Moonster zaczęli wypominać Ci, jak bardzo zgrzeszyłeś, zostawiając Sandlera na pastwę losu. Jako bohater tego świata, czułeś się tym faktem urażony. Przytłaczający wydawał się również brak zainteresowania Tobą przez mieszkające w okolicy niewiasty. Generalnie, nie było za dobrze, a Ty miałeś już dość tonięcia w morzu pretensji.
- To Twoja wina, to Twoja wina, przez Ciebie Sandler zginie. Pewnie już jest martwy, pewnie przeżywa, pewnie… Jak śmiałeś… - w Twojej głowie krążyły bardzo różnorodne odgłosy. Miałeś wrażenie, że są to swojego rodzaju wyrzuty sumienia. W ramach poprawy, zobowiązałeś się do pomocy w odbudowie miasta, ale wychodziło Ci to na tyle nieudolnie, że na jakiś czas postanowiłeś oddalić się od Eldshire i zaczerpnąć nieco świeższego powietrza.
Tego dnia siedziałeś nad rzeką Atropoz, mniej więcej na granicy miast Eldshire i Ravenhill. Myślałeś nad swoim dotychczasowym życiem i polemizując z racjami własnego umysłu, próbowałeś zrozumieć co możesz jeszcze zrobić, by pokazać się wszystkim z nieco lepszej strony. Nie było to jednak łatwe. Miałeś wrażenie, że gildia powoli przestaje Cię szanować… No, może z wyjątkiem kilku osób, które wszechświat zaprogramował tak, by zawsze kochały wszystkich.
Znudzony swoimi rozważaniami, w pewnym momencie wpadłeś w objęcia Morfeusza. Twój sen był długi, lecz bardzo lekki. Wydawało Ci się nawet, że cały czas słyszałeś wszystko, co działo się w Twojej okolicy. Kiedy Twój mózg odpoczywał, wprowadził Cię w świat dość nietypowych wizji, pełnych rur i robaków. Przeciętny użytkownik sennych imaginacji, uznałby je za jakiegoś rodzaju złe omeny, ale nie Ty. W Twoim przypadku była to normalka, rzecz do tego stopnia zwyczajna, że ani Cię nie przerażała, ani nie zaciekawiała, była kolejnym schematem, kolejnym elementem Twego życiowego automatyzmu. Po jakimś czasie, poczułeś, że Twoja przygoda w świecie rur już niedługo zostanie zakończona. Czułeś się dziwnie, jakby ktoś… Cię obserwował. Nie rozumiejąc kompletnie nic, postanowiłeś otworzyć oczy. Nerwowo zmieniłeś wzrokową ciemność w światłość i kilkakrotnie mrugnąłeś. Postanowiłeś w końcu spojrzeć na osobę, która wiernie nie odstępowała Cię przez tak długi (a przynajmniej tak Ci się wydawało) czas.
Ujrzałeś jakąś miłą z wyglądu panią, która ewidentnie przejęła się Twoim losem. Rasowo była kretem, a rzeczny wiatr rozwiewał jej bujne, choć krótkie marchewkowe włosy.
- Nic mi nie jest… Po prostu się zdrzemnąłem. – odparłeś, widząc jej zakłopotanie.
- I co z tego? Myślisz, że będę Ci współczuć, tak? Pfff… - odparła. Skrzywiłeś się, gdyż nie rozumiałeś, o co mogło jej chodzić. Nie odpowiadała jednak na Twoje kolejne słowa i udała się w znanym tylko sobie kierunku, więc w pewnym momencie przestałeś się już nią przejmować. Była dziwna… I tak ją zapamiętałeś.

Był Październik, rok 1016. Wciąż nie znaleziono ani Sandlera, ani jego ciała. Wyglądało na to, że gildia Devil Scythe nie żartowała i serio rozpoczęła manewry swojej walki z The Rex Tales. Znajdowałeś się tego dnia w Lyonhall i przysłuchiwałeś się rozmowie Casiusa, Ei, Elisy i Virgini. Rozmawiali o tym, ze fajnie byłoby stworzyć małą drużynę i ruszyć z nią na Eusebina. Niewątpliwie – przykuli Twoją uwagę.

Co by tu zrobić?

a) Nic nie robię. Przecież nikt mnie nie lubi.
b) Pytam rozmawiających, czy znajdzie się dla mnie miejsce w ich teamie.
c) Idę kogoś przeprosić i przyrzekam poprawę.
d) Robię coś innego, napisz co.

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Pt, 24 lut 2017, 19:25
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Let The Story Inspire - Rozgrykwa II Rozdziału
Na początek mała prośba: Prosiłbym nie odpisywać, do czasu, aż nie pojawi się wszystkie 10 rozgrywek.
Pojawią się już na dniach.

Obrazek
Casius Nathaniel Silver- Chcesz więc powiedzieć, że należycie do czarnej gildii? – spytałeś, czym wprawiłeś swoje rozmówczynie w wyraźne konsternacje. Z mimiki ich twarzy można było wywnioskować, że powiedziałeś o jedno słowo za dużo.
- To… skomplikowane… - rzekła łamiącym się głosem Sapphire, po czym ponownie spoczęła na kamieniu.
- Panienko, nie musimy im o niczym mówić.
- …
- CO TY SOBIE WYOBRAŻASZ?! – Emma, zauważywszy smutek swojej pani, postanowiła skrytykować Twoje zachowanie. – Ona… dużo przeżyła… my naprawdę…
- Już dobrze… Zwolnij… Nic się nie st… - zaczął Francis. Kociak ośmielił się wreszcie zabrać głos w dyskusji, gdyż uznał, że nadarzyła się ku temu odpowiednia okazja. Sapphire wciąż milczała, a jej kompanka Emma wyraźnie nie radziła sobie z całym, ogarniającym je stresem. Francis jednak bardzo szybko swoją wypowiedź przerwał… konkretniej w momencie, gdy jego wzrok starł się ze wzrokiem, emanującym czymś więcej, niż zwyczajnym piekielnym ogniem nienawiści – bo to w tym momencie dostrzegał w oczach swojej niedoszłej koleżanki. Wybity z rytmu, ponownie schował się za Twoją nogawką.
- Emma, wrzuć na luz. – poprosiła dziewczyna o błękitnych włosach.
- Casius, mam rację? – upewniła się chwilę później.
- Masz.
- Usiądziesz koło mnie? Między nami wywiązało się nieporozumienie. Nie chciałabym, abyś …przez przynależność do mojej gildii, traktował mnie jakoś inaczej, patrzył na mnie z góry… nie chciałabym, aby ktokolwiek to robił. – stwierdziła tonem bliskim błagania.
Słysząc jej słowa i wyczuwając w nich jakiś podstęp, niemal natychmiast zmrużyłeś oczy. Zastanawiałeś się przez chwilę nad tym, w co znowu pakuje Cię reżyser tego przedstawienia, ale koniec końców zdecydowałeś się odpuścić. W podjęciu decyzji pomógł Twój sierściuch, którego wyraźnie przejęła prośba nowej znajomej. Ciągnął Cię za nogawkę, nalegając, abyś usiadł przy Sapphire na kamieniu, a Ty – nie byłeś w stanie oprzeć się jego oczkom, które Twoim zdaniem byłyby w stanie skruszyć nawet najbardziej zatwardziałe serca tego świata.
Nie mając do końca świadomości jak, w końcu razem ze swoim towarzyszem, spoczęliście obok Sapphire.
Z czasem uległa także i Emma, która z wielkim grymasem i zażenowaniem na twarzy, zaczęła szukać pocieszenia w byciu głaskaną przez swoją panią.
- Miejsce, które widzisz…
- Tak, ładnie tutaj…
- Naprawdę miło, że tak myślisz…
- Mógłbyś nie przerywać… - odburknęła Emma, spoglądając na Ciebie wzrokiem pełnym pretensji. Jej słowa niemal natychmiastowo wybiły dziewczynę z równowagi. Poprosiła swoją kotkę o wyrozumiałość i nieprzeszkadzanie w waszej rozmowie, a swoje słowa podkreśliła nie lada groźbą o treści: „bo przestanę Cię głaskać”. Młodsza kompanka smoczej łowczyni w jednym momencie zamilkła. Mimo to jednak, wciąż zerkała na Ciebie z wielką nieufnością.
Sapphire, głaskając od czasu do czasu swoją młodszą przyjaciółkę, zdecydowała się kontynuować zaczętą wcześniej opowieść.
- To miejsce… choć teraz nie wygląda… tak naprawdę było kiedyś moim domem. – odrzekła, czym udało się jej wywołać chwilową, niezręczną ciszę. Jej słowa delikatnie rzecz ujmując – zdziwiły Cię.
Miałeś w końcu przed sobą zwyczajne jezioro… i jeden, wielki, choć nieprzeciętny kamień.
- To… przykre. – wykrztusiłeś w końcu coś z siebie. – Co się stało?
- Deadriel… - powiedziała głosem niemal grobowym, czym kolejny raz wpakowała Cię w konieczność szybkiego przeanalizowania dotychczasowych wydarzeń. Miałeś wrażenie, że już kiedyś słyszałeś to imię, lecz kompletnie wypadło Ci już z głowy… kiedy.
- Deadriel… czy to ten duży i brzydki potwór, który spalił wioskę Golly’emu? – zauważył bystro Francis.
- Ty, rzeczywiście… Musiał swojego czasu siać w tych okolicach naprawdę niezły terror….
- A no… - załkała dziewczyna.
- Z naszej wioski pozostał tylko ten kamień. Heeh… Jeśli wierzyć legendom, ma on niezwykłe, magiczne moce.
- Magiczny kamień… znowu brzmi znajomo…
- Hmm… Chyba źle się wyraziłam…
- Kamień jednak nie jest magiczny? – posmutniał Francis .
- W rzeczy samej, ma wielką i magiczną przeszłość, lecz podejrzewam, że już dobrą chwilę temu stracił swoje właściwości. Niegdyś służył jako miejsce rozmów lokalnych filozofów… To właśnie tutaj spotykali się przedstawiciele GreenSalamander, The Friends Tales i MileniumLights, to właśnie w tym miejscu wspólnie rozmyślano nad strategią rozbicia w drobny mak armii czarnego nekromanty, Zefraina. To miejsce, choć pożarte na wieczność przez złowrogie zębiska czasu, jest wielkim, a może nawet nieprawdopodobnie wielkim pomnikiem historii…
Jest tym, co zostało z Sa - lamei… naszej Sa - lamei.. Ja… - tutaj przerwała. Dziewczyna naraz wlepiła swój wzrok w ziemię i z trudem przetarła delikatną ręką potok łez, który niezapowiedzianie wydobył się z jej oczu.
Siedzący obok Ciebie Francis, dawał Ci sugestywne znaki, że powinieneś coś zrobić, w jakiś sposób ją pocieszyć, ale Ty odwzajemniałeś to samo, wzrokiem szydząc z niego i jego podbojów miłosnych do Emmy. Nie zareagowałeś więc w żaden szczególny sposób, ale za to zaczynałeś współczuć swojej rozmówczyni, odczuwać z nią jakąś więź, sympatię. Zdawało się nawet, że pojmowałeś już, że jej przeszłość nie zalicza się do tych łatwych, należnym dzieciom szczęścia, a raczej tym, którzy przez całe swoje życie mają pod górę.
- Przepraszam, chyba się rozkleiłam… - załkała, po czym wszelkimi możliwymi sposobami spróbowała powrócić do normalności. Rozjuszona Emma powstała z kolan swojej pani. Widząc to, zacząłeś przewidywać swoją niechybną śmierć, spalenie żywcem, albo zwyczajne rozczłonkowanie na części za sprawą jej ostrych pazurków, ale o dziwo, kotka nie wypowiadając ani jednego słowa, postanowiła udać się w ustronne miejsce. Francis, który dostrzegł jej reakcje, zeskoczył z kamienia, który był magiczny, albo i takowym nie był i ruszył w jej kierunku. Kotka nie protestowała, dając znak, że sama również chciałaby się komuś wygadać. Żółty sierściuch wyczuł w tym swoja szansę, toteż nie zamierzał jej teraz zmarnować.
- To… przez niego jesteś w czarnej gildii? Straciłaś sens życia i takie…
- Nic z tych rzeczy. – przerwała. - Nie stoję po ciemnej stronie mocy i nigdy nie będę.
- Chyba już nic nie rozumiem…
- Kiedy Deadriel niszczył naszą wioskę i swoimi ohydnymi kilkumetrowymi łapskami miażdżył wszystko, co udało się wytworzyć naszej kulturze, tradycji… tym wszystkim pokoleniom, które tu żyły, mieszkały, zakochiwały się… przepraszam, chyba jestem życiową romantyczką.
- Nic się nie stało.
- Cóż… Z masakry ocalałam tylko ja. – niespodziewanie zakończyła długo rozpoczynaną część swojej opowieści. Powiedziała to tak prosto i dobitnie, że kolejny raz poczułeś do niej empatię. Lekko wybity z rytmu, nie zamierzałeś jednak dać po sobie czegokolwiek poznać, więc szybko wtrąciłeś do jej wypowiedzi kilka kolejnych słów:
- Nieczęsto słyszy się o takich wyjątkach. Jak tego dokonałaś, Sapphire?
- Z pomocą chłopaka, który tego dnia przybył z gwiazd.
- Chłopak, który przybył z gwiazd?
- Kiedy przyszła kolej na nasz dom, w jednym momencie rozjaśniło się całe niebo. Runęła z niego jakaś asteroida, która niebawem wgniotła się w ziemię.
Wówczas był może w naszym wieku, ale był nieprawdopodobnie potężny. Jednym zaklęciem odegnał Deadriela do zupełnie innego miejsca, gdzieś w okolice gór…
Niestety, nie zdążył uratować moich rodziców… Ich zegary wybiły już sądne godziny…
- Bardzo Ci współczuję… - nie wytrzymałeś. Dziewczyna odwzajemniła to szczerym uśmiechem przez łzy. Nie zamierzała jednak na nim poprzestać. Pragnęła dokończyć swoją historię.
- Kiedy spytałam, kim jest i dlaczego mnie uratował, stwierdził, że pewnego dnia będę mu potrzebna. Stanę się smoczą wojowniczką, która nowego dnia ostatecznego, stanie na czele wszystkich niewinnych istot…
- Czyżby ów przybysz z gwiazd zbierał armię smoczych magów?
- Może tak, może nie… Zakładam jednak, że istnieje taka opcja. Spytałam o jego imię. W odpowiedzi uzyskałam słowo „Sheridaan”, a po chwili krótkie objaśnienie, że w jego języku oznacza to „tego, który narodził się na nowo”.
- Powrócił kiedykolwiek?
- Jakiś czas temu, był strasznie poobijany. Twierdził, że sytuacja go przerasta i nie jest w stanie w pojedynkę zbawić tego świata.
- Dlaczego miałby zbawiać świat?
- Pytaj szesnastolatkę, która niczego nie wie o życiu…
- Heheh... Nie jest aż tak źle.
- Skoro tak sądzisz… heh… Wyglądał jednak jakoś… inaczej. Miał na sobie dziwną, teatralną maskę.
- Dziwną teatralną maskę….?
- Brzmi znajomo?
- …. …. …. …..
- Och… Mówił, że wszystko się pokomplikowało i musi ukrywać swój wygląd. Nie chciał jednak póki co powiedzieć czemu. Poprosił mnie, żebym mu w czymś pomogła. Chciał, żebym dołączyła do gildii, w której dopatrywał się obecnie największego zagrożenia.
- I jak zareagowałaś?
- Zaczęłam krzyczeć! Miałam pretensje! Dostał nawet kilka ciosów w tchawicę… ale zareagował na to tylko wrednym uśmieszkiem. Spytałam o powód, spytałam dlaczego się tyle nie odzywał… chciałam wiedzieć wszystko…
- Nie był w stanie Ci odpowiedzieć?
- A no… Prawda. Jedyne, co powiedział to: „Pośród tego mroku, jesteś jedyną łzą, która jest w stanie rozczulić kamienne serce Izzy’ego. Sprawić by The Dominators stracili najpotężniejszego z sojuszników.” Czyy coś w tym stylu…
Nie rozumiałam kompletnie nic, tak jak tego dnia, kiedy spadł z nieba i uratował mi życie…
- Chyba rozumiem…
- Ale czułam też jakieś takie dziwne przekonanie, że muszę wykonać to, o co prosił. Założyłam, że ma jakiś plan, a ja jestem jego ważną częścią.
- I dlatego dołączyłaś do czarnej gildii?
- Izzy uważa mnie za kogoś pokroju swojej córki, dzięki czemu nie muszę wykonywać jego okrutnych rozkazów. Naprawdę, nie jest złą osobą… Jest po prostu kimś, kto za bardzo pogrążył się w swojej życiowej idei i przez to zatracił się na długie lata.
Widzę jednak u niego jakieś światełko w tunelu… Być może kiedyś zrozumie…
- No tak, łza rozjaśniająca mrok… mam nadzieję, że niczego nie przekręciłem.
- Nawet nie.
- … nawet ?!
- heh…

Wasza rozmowa trwała jeszcze przez dobrą chwilę i dowiedziałeś się, że Izzy pozwala Sapphire uczęszczać na grób jej dawnego życia i w zasadzie nie widzi w tym niczego złego. Rozmyślałeś nad tym chwilę i po jakimś czasie uznałeś, że faktycznie nie jest z niego aż taka bestia z piekła rodem, jaką malują go wszyscy z The Rex Tales… no… prawie wszyscy.
Francisowi nie udało się podbić serca Emmy, ale na pewno zyskał w niej dobrą sojuszniczkę i wywalczył u niej to, aby od teraz podchodziła do Ciebie z nieco większą wyrozumiałością


Od tego wydarzenia minęło już kilka miesięcy. Kończył się październik, roku 1016. Przez ten czas spotkałeś się ze smoczą łowczynią zaledwie kilka razy, gdyż oboje byliście zajęci swoimi sprawami. Tego dnia siedziałeś w Lyonhall i narzekałeś na to, że zostawił Cię Twój najwierniejszy (no prawie) kompan – Dove Golly i prawdopodobnie w samotności udał się na jakąś ryzykowną misję. Siedziałeś przy stoliku z Ei, Virginią i Elisą. Tematem waszej rozmowy był niedawny konflikt The Rex Tales z gildią mrocznego maga wiatrów – Eusebina. Kotka z wadą wymowy zaproponowała, ażeby skompletować mocniejszy team i w jego szeregach ruszyć na siedzibę Death Scythe.

Co by tu zrobić?

a) Zgadzam się.
b) Nie zgadzam się. To na pewno zbyt trudna misja i nie dam sobie rady.
c) Próbuję poruszyć wątek Golly’ego. Co tam, że nie należy zupełnie do mojej ścieżki fabularnej.
d) Pomagam zebrać nowy dream team, który z pewnością sprosta nadciągającemu zadaniu.
e) Robię coś innego. Napisz co.

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Pt, 24 lut 2017, 22:21
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Let The Story Inspire - Rozgrykwa II Rozdziału
Na początek mała prośba: Prosiłbym nie odpisywać, do czasu, aż nie pojawi się wszystkie 10 rozgrywek.
Pojawią się już na dniach.

Obrazek
Theta Sigma- Hmm, zdrowo się odżywiałam, nie jadłam niczego z glutenem, sporo ćwiczyłam, oswajałam smoki… - stwierdziła, drapiąc się za uchem.
- Zawsze mówię znajomym, że gluten to morderca a oni mi nie wierzą… - odparła Patricia.
- Rozumiem, że to o czym powiedziałaś, to cały sekret nieśmiertelności? – spróbowałeś połączyć wątki.
- W zasadzie to tak, plus kilka ważniejszych elementów, których nie mogę wam zdradzić.
- Dlaczego? Znaczy…
- Thet, nie nalegaj.
- Ale ja tylko jestem ciekawy… - starałeś się wybronić.
Esteria pokręciła głową i spokojnym tempem zaczęła przechadzać się po pomieszczeniu.
- Skoro już odkryliście jeden z moich sekretów… w zasadzie moglibyście poznać całą prawdę, ale… - tu niespodziewanie stanęła i w krótkim czasie odwróciła się do was. Spojrzała wam prosto w oczy i powiedziała znacznie bardziej gorzko niż wcześniej.
- To może was złamać. Całą prawdę znają tylko mistrzowie tej gildii, którym naprawdę ciężko żyć z tym ciężarem. Gregor…
- Jaki Gregor? – zdziwił się Theta.
- Gregor Dervill, jeden z założycieli gildii, po śmierci Esterii, drugi mistrz gildii… Thet, załamujesz mnie… To podstawowe rzeczy z historii Eldshire, a Ty…
- Znaczy ja wiedziałem, ale wolałem się upewnić…
- Tak… Gregor… Im dłużej obserwuję jego los, tym większe mam wyrzuty sumienia. Mam wrażenie, że to przez moją śmierć pogrążył się w mroku…
- Nie smuć się! – zaleciła Patricia. - Jesteś jedyną osobą w tym… nie zawaham się użyć tego sformułowania… „ wszechświecie”, która w pojedynkę była w stanie stawić czoła i Zefrainowi i Eclipse Delicowi…
- Zefrain…
- Pamięć o Twojej osobie jest już nieśmiertelna! Przetrwa przez kolejne setki, a może nawet i tysiące lat! Twoje czyny będą wiecznie żywe!
- No tak, potwierdzam! – stwierdziłeś, chcąc jakoś wspomóc Patricię w komplementowaniu założycielki gildii. Esteria tylko nieznacznie się uśmiechnęła.
- Co jest, mam coś na twarzy? – pragnąłeś poznać powód jej zmiany nastroju.
- Na pewno jakąś kosmiczną czapkę, której pochodzenia nigdy nie zrozumiem… - odparła Patricia.
- Nic z tych rzeczy. Po prostu, kiedy na was patrzę, jestem w stanie przypomnieć sobie całe to rodzinne ciepło gildii, tą samą wiarę w magiczną rodzinę, tą samą przyjacielską zgryzotę… to wszystko, co czyniło The Friends Tales tak kochanym miejscem… - rozczuliła się.
- Dziękuję wam, przyjaciele… Macie w sobie taką siłę, nawet w obliczu tego co już wkrótce nadejdzie… - Esteria w jednym momencie zatrzymała się w wypowiadanych przez siebie słowach. Miała wrażenie, że powiedziała trochę więcej niż powinna. Harfa, tworząca sielankową muzykę w waszej konwersacji, w jednym momencie rozprysła na dziesiątki małych kawałków. Nastała głucha cisza, bliska tym momentom, kiedy dzieje się coś naprawdę tragicznego.
- Co… masz na myśli? – spytałeś.
- Zanim odpowiecie, zastanówcie się dobrze… Czy oby na pewno chcecie poznać swoją przyszłość? – powiedziała śmiertelnie poważnym głosem. Misterność morderczej ciszy trwała nieprzerwalnie i z każdą kolejną sekundą pogłębiała się w stronę jeszcze niższych dźwiękowych poziomów. W pewnym momencie miałeś nawet wrażenie, że jesteś w stanie usłyszeć bicie dwojga serc, które w dziwny, praktycznie niewytłumaczalny sposób, biły jednolicie, w ten sam sposób, jakby właśnie połączyła je powaga sytuacji przed którą stanęły ich dusze.
- Swój los… będziemy mogli zmienić tylko w tym przypadku. – stwierdziłeś.
- Nie będziecie mogli. – Odpowiedziała pewnie, bez ani chwili zawahania.
- Kres dni tego świata, jest naprawdę bliski. Coraz więcej w nim zła, a jedyne osoby, które obecnie mogą stanąć do pojedynku o jego wolność, stoją po niewłaściwej stronie mocy.
- Masz na myśli czarne gildie?
- Mam na myśli kogoś znacznie potężniejszego, kto z inicjatywy własnej miłości i uczuć… przeklął się na wieki, kto już nigdy nie będzie w stanie powrócić do normalności…
- Brzmi poważnie…
- Esterio, kim jest ta osoba? – spytała Patricia.
- To za jej sprawą ciągle tutaj jestem… przeciw temu, co wszystkim opowiada Van Sloth… to… - tu przerwała. Dziewczyna w jednym momencie pobladła i zaczęła rozglądać się na boki. Kompletnie nic nie rozumiałeś i.. choć starałeś się bardzo wpaść na jakiś poprawny tok myśli, zupełnie nie byłeś w stanie tego zrobić.
Nim połączyłeś wszystkie wątki i zdarzenia, które miały miejsce do tej pory, wasza rozmówczyni jak gdyby nigdy nic – zniknęła… razem z magicznym pokojem, kwiatkami i wszystkimi znajdującymi się tu meblami.
Ty i Patricia byliście już na wyższym piętrze, gdzie wcześniej udało się wam znaleźć zemdlonego Creswella.
Apostoł antygrawitacji już powoli dochodził do siebie.
- Co się stało? - spytał.
- Długa historia, a w zasadzie to krótka. – stwierdziła Patricia.
- Było ciemno, a Ty potknąłeś się o kamień i prawdopodobnie rozbiłeś sobie głowę. – dopowiedziałeś w sposób szyderczy, wciąż starając się zrozumieć to, co właśnie miało miejsce jakąś chwilę temu. Ethan skrzywił się i zaczął nieśmiało dotykać się po głowie. Starał się znaleźć ranę, o której mu powiedziałeś, ale nie było to takie proste. Wciąż bowiem było zbyt ciemno, by odróżnić w pomieszczeniu cokolwiek innego od niewyraźnych kształtów i sylwetek postaci.
- A czy przypadkiem.. – zaczął zastanawiać się Cresswell. Miałeś wrażenie, że powoli zaczyna sobie o wszystkim przypominać. Lekko spanikowany, starałeś się jakoś odwieść go od myśli o nieudanej zabawie, która spowodowała jego omdlenie.
- Na górnym piętrze… - zacząłeś… - jest straszny potwór.
- Naprawdę? Jak to? – zdziwił się apostoł.
- Przerażający, naprawdę! Chciał nas zjeść! Groził nam, mówił po niemiecku…. – dopowiedziała Patricia. Współpraca z tą dziewczyną była dla Ciebie wielkim wybawieniem. Rozumieliście się jak dwa łyse konie, a wasze dusze żyły już z sobą w jakiejś dziwnej, praktycznie łamiącej wszelkie stereotypy, symbiozie.
- Mhm, dzięki, dzieciaki. To naprawdę ciekawe, mam wrażenie, że słyszałem jego głos… Jak bardzo jest straszny?
- Jest bardzo duży!
- i… gruby….
- Kiedy chodzi, słychać jakby trzęsło się całe piętro…
- Hmm to dziwne… - zauważył Ethan. – Byłem przekonany, że ten głos należał do kobiety…
- Demony potrafią mówić wieloma różnymi językami.
- Taaak! To prawda.
- Mhmm… A skąd wy do jasnej ciasnej wiecie, czym są demony?
- Panie, moja koleżanka zna na pamięć cały scenariusz Endlessness. Wygrała wszystkie lokalne olimp…
- Kolega chciał powiedzieć bestiariusz. Rzeczywiście, interesuję się wszystkim, co nas otacza.
- Skoro to demon, wszyscy jesteście w wielkim niebezpieczeństwie. – powiedział, jakby udając prawdziwą troskę.
- Dlatego… uciekliśmy na niższe piętro i tu Pana znaleźliśmy…
- Tak, tak było. Naprawdę.
- Wierzę wam dzieciaki. Proponuję, abyście jednak tu zostały, a ja sprawdzę co dzieje się na górze… - zaproponował. Oboje przytaknęliście na jego słowa.

Udało wam się wybrnąć z niekomfortowej sytuacji. Mieliście niebywałe szczęście, gdyż wasz rozmówca nie wyglądał raczej na osobę o poziomie inteligencji adekwatnym do wysokości swojej magii. Wcisnęliście mu kit, że pradawną siłą, która mieszka w podziemiach biblioteki jest opętany kogut, leżący na stole i o dziwo… apostoł ten haczyk połknął. W dodatku – jeśli wierzyć lokalnym plotkom, to właśnie jego uznał za głównego winowajcę przybycia międzygalaktycznych bestii, które zaatakowały całe Eldshire.
Do dziś nie wiadomo, jaki los czekał biednego nieszczęśnika, na którego zdecydowaliście zwalić całą winę, ale nie zamierzaliście się nim nie wiadomo jak przejmować. Nie widzieliście go wcześniej na mieście i co najważniejsze – nie usłyszeliście później o jego zaginięciu.
Tragizm sytuacji miał jednak drugie, zdecydowanie głębsze dno. Słowa Esterii o zbliżającym się końcu świata, były dość przerażające. Sprawiły, że od tego dnia zaczęliście patrzeć na wszystko inaczej, bardziej podejrzliwie. Założycielka gildii już nigdy się nie pojawiła. Prawdopodobnie zniknęła. Nie chciałeś pytać o to Van Slotha, gdyż wiedziałeś, że nie przyniesie to zapewne niczego dobrego.

Był Październik, roku 1016. Minęło już kilka miesięcy, a Twoja relacja z Patricią przybrała już inny, poważniejszy tor. Nie był to wprawdzie oficjalny związek, ale jedno i drugie miało wrażenie, że nie jest już w stanie żyć bez swojej drugiej połówki. Na dniach zamierzałeś przełamać całą przedzwiązkową nieśmiałość i wyznać jej wszystkie swoje uczucia, gdyż byłeś pewien, że odczuwa to samo. Dzisiaj jednak przechadzałeś się z Patricią w okolicach Archikatedry Nieskończoności. Prastara budowla Pierwszych wprawiała Cię w jakieś dziwne rozważania. W głowie wciąż miałeś tą nieprzeciętną wizję z Eldshire sprzed kilkuset lat, w której widziałeś tajemniczego maga w czarnym stroju. Wydawało Ci się nawet, że mógłbyś połączyć jego wątek z wątkiem założycielki gildii, ale na chwilę obecną nie miałeś ku temu wystarczających dowodów.
- O czym myślisz? – spytała Patricia.
- Jak zawsze, o wielu psychicznych i troszkę mniej psychicznych rzeczach.
- Co, też miałeś tą wizję? – zamarłeś. Twoje serce zaczęło bić kilka razy szybciej. Uświadomiłeś sobie szybko, że choć rzeczywiście – mówiłeś o swoim widzeniu paru przypadkowym osobom w gildii, to tak naprawdę – nie powiedziałeś o tym Patricii.
- Jaką wizję?
- Tą, w której jesteśmy już starzy i jak każdego dnia o tej porze, przechadzamy się po mieście. Thet, mam wrażenie, że nasza przyjaźń będzie trwać wiecznie, tak samo jak pamięć o wielkiej wojowniczce, pogromczyni smoków i czarnych magów – Esterii Lyonhall. – stwierdziła. Lekko odetchnąłeś na duchu i zrobiło Ci się bardzo przyjemnie. Słowa dziewczyny były tak ciepłe, tak słodkie i tak kochane, że byłeś niemal pewien, że mogłyby wzruszyć nawet Samsona i wywołać u niego jakieś uczucia.
Nie zastanawiając się długo nad odpowiedzią, postanowiłeś przytulić Patricię do siebie. Wiedziałeś, że jest to ta odpowiednia osoba, z którą w rzeczy samej – mógłbyś spędzić całą resztę swoich dni.
W jej ramionach czułeś się jak ktoś spełniony, ktoś kto nie potrzebuje setek lat nauki i przejrzenia dziesiątek tysięcy książek, aby wreszcie odszukać receptę na życiowe szczęście. To ona była Twoim szczęściem.
- Theto, możemy pogadać? – rozbrzmiał w tej chwili znajomy głos. Usłyszawszy go, razem z Patricią, lekko zawstydzeni powróciliście do pierwotnego stanu. Waszym oczom ukazała się grupka osób, na czele z Dove’m Golly’m.
- Dove, jełopie. – stwierdziłeś z uśmiechem na twarzy. Kogut jednak tym razem się nie uśmiechnął. Wyraźnie go coś trapiło.
- Pozwól, że wyjaśnię. – Odparł Theon. – Kolega Dove jest smutny i potrzebuje Twojej pomocy.
- Musi stawić czoła swojej przeszłości. – odparli niemal jednogłośnie Luke Sharp i Ava Starlight.
- Pewnie, że pomożemy. – odpowiedziała Patricia.
- W czym rzecz? – spytałeś, zgadzając się z przyjaciółką.
- Coldian powrócił. Rzucił mi wyzwanie, którego nie mogę odrzucić. – stwierdził Dove w ten sam, ponury sposób.

Co by tu zrobić?

a) Mówię, że jednak mu nie pomogę, no bo po co.
b) Pytam o więcej szczegółów.
c) Pytam o coś w stylu „wtf, kto to Coldian”.
d) Pytam na co mu tak wielki team.
e) Pytam, czemu nie zagada do Casiusa i spółki
f) Robię coś innego, napisz co.

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


So, 25 lut 2017, 14:37
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Let The Story Inspire - Rozgrykwa II Rozdziału
Na początek mała prośba: Prosiłbym nie odpisywać, do czasu, aż nie pojawi się wszystkie 10 rozgrywek.
Pojawią się już na dniach.

Obrazek
Santino BrasiPrzed Twoimi oczyma rozpościerał się mrok. Nie miałeś zielonego pojęcia, co robić dalej. Każda z możliwych dróg wyboru wiązała się z koniecznością podjęcia wręcz katastrofalnych decyzji.
- Panie Izzy, jeszcze inna sprawa…
- Marnujesz mój czas, Santino. Wiedz o tym.
- Rozumiem, ale to naprawdę poważne.
Spoglądający na Ciebie do tej pory z dystansem Izzy, w jednym momencie spoważniał i zajrzał prosto w Twe oczy.
- Zatem słucham. – zaciekawił się.
- Gdy dotarłem do Angelheim, zostałem zaatakowany przez tajemniczego przybysza w fioletowym garniturze.
Szef gildii, usłyszawszy Twoje słowa, delikatnie zmrużył oczy. Z jego twarzy dało się wyczytać, iż był wyjątkowo zniesmaczony.
- I tą błahostką zawracasz mi głowę? Santino, jesteśmy czarną gildią. Czasem zdarzy się sytuacja, kiedy jakiś misiek wyjdzie z matecznika. W takich chwilach nie możesz panikować. Musisz walczyć, jak przystało na lojalnego członka Closed Sacrament. – zaczął swoją słowną reprymendę. Miałeś świadomość, że nie skończy się to dobrze. Zabieranie czasu Izzy’emu, było zazwyczaj nagradzane karami cielesnymi. Tym razem jednak, wszystko miało potoczyć się inaczej.
- Zaraz, zaraz… powiedziałeś fioletowy garnitur? – dostał nagłego olśnienia. – To mi o czymś przypomina… Ach tak, noo tak…
- Znasz tego gościa?
- Nie jest to istotne. – odparł ponuro. – Musisz powiedzieć mi coś więcej o waszym spotkaniu. Gdzie Cię zaatakował, w jaki sposób i co było powodem tego ataku…
- Zostałem zaatakowany przed wejściem do budynku. W jednym momencie, nawet nie wiem konkretnie kiedy, pojawiły się biegnące, fioletowe pioruny, które z czasem przybrały postać jakiegoś gościa.
- Jak był ubrany?
- Miał fiolet…
- Więcej…
- Miał dziwną, czerwoną czapkę z piórkami… Yhm… Miał na twarzy maskę, jakby ukrywał się przed czymś…
- Czego chciał?
- Twierdził, że coś zaburzyło cały dotychczasowy ład, że nic nie jest już takie jak wcześniej. Mówił do mnie per „Art.”. Chyba chciał mnie obrazić…
- Czyli wie…
- Postawił przede mną ultimatum, że albo zabiję mistrza swojej gildii, albo sam poniosę śmierć.
- Ach… bo uwierzyłeś… Spokojnie, Santino, nie grozi Ci śmierć z ręki tego faceta. – rzekł cichym, ojcowskim tonem Izzy.
- Śmierć grozi Ci jedynie za to, że już wiesz za dużo. – odparł znacznie mroczniejszym, przeszywającym wszystkie Twoje myśli głosem.
- Ja napr…
- Cóż, później to omówimy. – przerwał Ci, nim tylko zdołałeś wydukać z siebie niecałe dwa słowa.
Izzy podrapał się nerwowo po szyi, zrobił kilka kroków po pokoju i momentalnie uśmiechnął się złowieszczo.
- Tu nie chodzi o Ciebie, Brasi. Tajemniczy przybysz chciał wywabić właśnie mnie. Nie podjąłby się ataku na terytorium wroga, gdyby nie miał żadnego planu. Z pewnością – bardzo długo Cię obserwował i poznał Twoją lojalność w stosunku do gildii. Wiedział, że nie podejmiesz się żadnego z radykalnych kroków, jakie przed Tobą postawił.
- Zatem chce dopaść Ciebie?
- Dawno nie walczyłem, ale to odpowiedni moment, by rozprostować kości. Nie ugnę się. Na pewno nie przed gildią The Rex Tales.
- Skąd wiesz, że jest z The Rex Tales?
- Zapewne wysłał go mój ojciec. Podejrzewam, że on również widział prawdę.
- Czym jest prawda?
- Już ją poznałeś i właśnie przez nią zastanawiam się nad Twoim losem.
- Szefie, będę jola… jola… loja... – ze stresu plątałeś się w słowach, będących jednocześnie częścią językowego łamańca. – lojalny!!!
- Mam pomysł na to, jak będziesz mógł tę lojalność udowodnić, ale o tym później. Muszę przygotować się do walki. – stwierdził.
- Ty Santino, nie ruszaj się z pokoju. Wbrew wszystkiemu, nie możesz kusić losu, ani… dawać mi do zrozumienia, że pragniesz natychmiastowo opuścić Angelheim… Nawet w obliczu tego, co powiedziałem.
- Mhm… Tak jest, szefie.

Nastała kolejna noc. Siedziałeś w gildyjnej hali, razem z kilkoma innymi arcymagami Closed Sacrament. Byli to wojownicy, z którymi miałeś tutaj najczęściej do czynienia. Izzy uprzedził was wcześniej, ażeby mieć się na baczności. Twierdził, że zawsze istnieje margines ryzyka, a nieprzewidywalność walki, w każdej chwili może sprawić, że losy zwycięstwa odwrócą się na szalę przeciwnika. Nie panikował, ale wbrew wszystkiemu starał się zachować ewentualne wsparcie, by przekraczając przysłowiowy rubikon, być przygotowanym na wszelkie niedogodności.
Ceres, kilkumetrowy olbrzym, ledwo mieszczący się w gildii, jeden z potężniejszych magów ziemi na kontynencie, zerkał na Ciebie z wielką nieufnością. Miał tu jeden z wyższych poziomów, czym szczycił się do tego stopnia, że podobnie jak Izzy, gardził wszystkim słabszym.
Uspokajała go Madelaine, czarodziejka wiatrów. Była to młoda, niespełna 19-letnia lisica z szarymi włosami. Najłatwiej było ją rozpoznać po pirackiej opasce na oku. Nie miałeś pewności, czy to z powodu mody, czy połowicznej ślepoty, ale nie był to na tyle poważny problem, że chciałoby Ci się nad nim zgłębiać myśli. Dominowała w zaklęciach wietrznych, huraganowych, a także tych, związanych z manipulacją pogody.
Najbardziej zniecierpliwiony wydawał się być Emperror, zwany potocznie – Imperatorkiem. Był wredny, przez co dawał się wszystkim we znaki. Nie znałeś jego właściwego imienia, gdyż nikomu go nie śmiał przedstawić. Zapytany o nie, zarzekał się niejaką „anonimowością w sieci”, czego kompletnie nie potrafiłeś wyjaśnić. Miał może 12 lat i ledwo co odrastał od ziemi. Tytuł nabył jednak poprzez mistrzostwo w planowaniu, genialne strategie i wielkie umiejętności w alchemii. Nie wyglądał groźnie, ale jeśli wierzyć pogłoskom, był znacznie potężniejszy od Ceresa. Czyżby moc intelektu kolejny raz miała przewyższać mięśnie i masę? – fakt faktem, myślałeś nad tym chwile i doszedłeś do wniosku, że może być w tym coś na rzeczy, szczególnie, że to właśnie umysły otwarte na wiedze, bardziej ochoczo wstępowały do naukowej nieskończoności, opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenie i lokalnych legend. Imperatorek, ponadto, często irytował członków gildii swoimi politycznymi poglądami. Mówiło się nawet, że zdarzało mu się krzyczeć przez sen hasła „rewolucja”, albo „najpierw świat, potem wszechświat i wszechwszechwszech…” – w tym momencie przerywał, gdyż zazwyczaj przewracał się na drugi bok, czym blokował słyszalność swoich wyimaginowanych okrzyków.
Piątym i ostatnim z arcymagów był niejaki Dante. O nim nie słyszałeś właściwie niczego. Niby dziwne, ale jednak… nie do końca. Miałeś wrażenie, że o jego poczynaniach słyszał tylko mistrz gildii. Dante nie irytował nikogo. Był cichym, wychudzonym kretem bez nosa, który podobno z własnej inicjatywy postanowił zaszyć swoje usta. Zazwyczaj milczał i większość członków Closed Sacrament uważało go za niemowę, albo i zwyczajnie kogoś niewartego traktowania w sposób szczególny.
Po jakimś czasie, cała wasza piątka odeszła od swojego stolika i zerknęła przez okno z widokiem na dach lokalnej, niewysokiej katedry.
Stał na nim Izzy, który przez cały ten czas przygotowywał się do pojedynku z tajemniczym przybyszem. Wznosił ręce ku niebiosom, przyzywając jakieś potężne siły, wykraczające ponad jakiekolwiek pojęcie o świecie widzialnym. Mroczne, ponure niebo, przyodziało się w aureole grzmiących iskier i błyskawic. Ich niewytłumaczalny huk, bombardował seriami bardzo głośnych dźwięków, wszystkich, którzy do tej pory przebywali w Angelheim.
- Byleby tylko efektowność przerzuciła się na efektywność – wybełkotał Ceres.
- To Izzy Van Sloth, mistrz naszej gildii. Musi mu się udać. – zarażała optymizmem Madeleine. Dante patrzył na wszystko z pogardą, jakby czuł się wyższy od tego wszystkiego, potężniejszy… Sam nie wiedziałeś w zasadzie jak to określić, ale takie właśnie miałeś wrażenie.
Sytuacja Imperatorka prezentowała się znacznie inaczej. Jako że było już grubo po 23, młody chłopak postanowił pójść spać. Nie widział w tym niczego dziwnego, gdyż kolejnego dnia miał ważny sprawdzian w szkole. Nie rozumiałeś jego podejścia, ale podejrzewałeś, ze uczęszcza tam tylko po to, żeby się dowartościować swoją wyższością nad innymi, w jego wieku.
Zamyślony nad całą okolicą, w pewnym momencie usłyszałeś ciche szepty Madeleine. Wszyscy, którzy zdążyli już odpłynąć, pochłonięci swoimi rozterkami, w jednym momencie ponownie doskoczyli do okna.
- Przybył… - stwierdziła czarodziejka wiatru.
Lekko zmrużyłeś oczy i byłeś już w stanie dostrzec migotającą wśród deszczu kreację fioletowych błyskawic.
- A więc to ten słynny, Hurricane. – stwierdził Ceres. – Wygląda na potężnego rywala…
- Hurricane? – zaciekawiłeś się.
- Ci, którzy się z nim spotkali, nazywają go „posłańcem zmierzchu”. Jest to podejście zabarwione zdecydowaną ironią… Ten mag to jeden z niewielu, pozostających przy życiu rycerzy, którzy wypowiedzieli wojnę niesprawiedliwości tego wszechświata. – kontynuował swoją opowieść.
- Co ona tu robi?! – przerwała mu niemal natychmiast jedyna w waszym gronie niewiasta. W jednym momencie zamarłeś. W ogniu… póki co rozmowy dwóch wielkich magów, znajdowała się nieduża osóbka o błękitnych włosach.
- Sapphire… A co ją tu przygnało… - zaciekawiłeś się.
Van Sloth stał za smoczą czarodziejką i dotykał jej barków. Zdawało Ci się, że zrobił z niej jakiegoś rodzaju obiekt przetargowy. Taki, a nie inny rozwój sytuacji, rozpalił w tajemniczym przybyszu potężne uczucia, które swoją mocą przerastały zwykłą wściekłość i gniew. W mgnieniu oka wykonał potężną szarżę błyskających iluminacji i ruszył w stronę Sapphire.
Izzy przewidział jednak jego ruch. Zaśmiał się złowieszczo i nim Hurricane zdążył do niego dobiec, odstawił lekko dziewczynę na bok, po czym pochyliwszy się do kolan, wbił swoje rękawice w dach budowli, na której zresztą stał. To, co stało się później, było czymś więcej jak magicznym zaklęciem. Wszystkie, stworzone przez smoczego maga grzmoty, jak jeden mąż, rozbrzmiały w jednym, tym samym momencie. Zajaśniała również aria błyskawic, która z nieprawdopodobną prędkością zamieniła nocne niebo Angelheim w dzień.
W okno uderzyła potężna fala światła, która zdołała oślepić was wszystkich na dobre kilka sekund. Przetarłszy oczy i dokonawszy wszelkich starań, prowadzących do przywrócenia się do poprzedniego stanu, w końcu dostrzegliście wynik zaklęcia Izzy’ego.
Burza jaskrawych iluminacji, wciąż górowała nad całym miastem, jakby kontynuowała swoją ekspansję na mrocznej, czarnej przestrzeni chmur. Wciąż było nieprawdopodobnie jasno.
Sapphire leżała pod Izzy’m na tym, co zostało z dotychczasowego dachu.
Van Sloth natomiast, miał wyciągniętą przed siebie rękę, którą jakimś dziwnym, niewytłumaczalnym sposobem, zdołał zawiesić Hurricane’a w miejscu.
Cały ten widok wywołał w waszych szeregach jedną, wielką euforię. Czując zbliżające zwycięstwo i wyrażając swoją radość, niestety, w pewnym momencie udało wam się zbudzić Imperatorka.
- Chłopak niemało się zdenerwował i zagroził, że już wkrótce wszyscy umrzecie w potwornych męczarniach i zagroził, że jeśli się nie uspokoicie, to stanie się to szybciej niż jesteście to sobie w stanie wyobrazić.
Lekko szydząc z najmłodszego członka gildii, ale i także szanując jego sen i sprawy dnia kolejnego, zdecydowaliście się złamać zalecenia mistrza i oglądanie reszty walki, kontynuować już z zewnątrz.
Madeleine ulokowała was na innym, pobliskim dachu. Był to poniekąd dobry ruch, gdyż wreszcie byliście w stanie usłyszeć to, o czym rozmawiała dwójka wielkich rywali.
- Zaskoczony? – zaczął szydzić Izzy. – Panie Sheeridan, bo tak zwraca się do pana ta, oto mała, zdradziecka pchełka… - tu wskazał na półprzytomną Sapphire.
- Nie powinniśmy jej pomóc? – zaproponowała czarodziejka wiatrów.
- Nie. – odparł chłodno Ceres. – Mistrz powiedział, że nas zdradziła. Dla takich osób nigdy nie będzie już miejsca w naszej gildii.
- Smutek…
- Ale taka jest rzeczywistość, moja kochana. – dodał chwilę później. Zajęty swoją walką Izzy, wciąż nie zdołał was dostrzec. Dokonawszy pomyślnej blokady zaklęć, kontynuował swoje słowa.
- Słyszał pan może o ostatecznym zaklęciu smoczych magów?
- Byłbym głupcem, gdybym nie wiedział, że każdy smoczy mag, osiągnąwszy maksimum swojej mocy, jest w stanie stanąć w wir dragonifikacji.
- Kolega widzę wyedukowany.
- Uczyłem się od najlepszych. – odparł z prześmiewczym spojrzeniem.
- Jak myślisz, co teraz się stanie?
- No nie wiem, zapewne umrę, a może i nawet już nigdy nie będę mógł zbanować Arta…
- Dlaczego miałbyś go banować?
- Sam nie wiem, ale w świecie, z którego pochodzę, wszyscy chcą to robić. Myślę, że zapisało się to już w filarach naszej kultury, w filarach miejsca, które nazywam domem…
- Proponowałbym się poddać. W przeciwnym razie zam… tu momentalnie przerwał. Hurricane ku zdziwieniu wszystkich, przełamał misterną sztuczkę Izzy’ego i zasadził mu w okolicę brzucha serię potężnych, nokautujących ciosów.
Van Sloth złapał się za ochronę swoich wnętrzności i zaryczał tak głośno, jak rozbrzmiewały jego elektryczne wyładowania.
Posłaniec zmierzchu nie zamierzał ustępować. Kolejny raz zmienił się w fioletową smugę, zabrał ze sobą Sapphire, po czym kilka sekund później powrócił, chichotając przy tym z Izzy’ego który próbował otrząsnąć się po serii zadanych mu ciosów.
- Dobra – stwierdził. – Bo widzę, że nie wyraziłem się zbyt jasno. – Hurricane szarpnął Izzy’ego i z dziecięcą łatwością uniósł go jedną ręką w górę.
- Van Sloth, cholerny dziadu. To koniec. Rozkazuje Ci w tempie natychmiastowym zaprzestać wszystkich usług, jakie świadczysz czterem jeźdźcom apokalipsy. Ich ekspansja w zdobywaniu małych, pomocniczych gildii, musi już teraz dobiec końca. Jeśli nie dostosujesz się do moich wym… - tu przerwał. Tym razem moment nieuwagi postanowił wykorzystać mag błyskawic. W jednej chwili odzyskał wszystkie swoje siły i zdobył się na kolejne uderzenie, rzucając swoim rozmówcą o okna pobliskiego budynku. Izzy przetarł brodę, poprawił swój frak i szybko przeanalizował swoje dotychczasowe otoczenie. W pewnym momencie zerknął w waszą stronę. Nie kalkulując nawet tego, co miało miejsce, postanowiliście schować się za kominem, ale nie przyniosło to jednak upragnionego efektu.
- Ceres, widzę Cię. Złamałeś moje rozkazy, kiedy już skończę, policzymy się… - stwierdził rozirytowany. Sytuacja była dość komiczna i uwydatniała głupotę olbrzyma, który w kryzysowej sytuacji, zachował się znacznie poniżej oczekiwań.
Izzy ledwo co dokończył swoje słowa, a już moment później, dopadła go fioletowa szarża iskier. Hurricane ponownie zdecydował się na błyskawiczny, nokautujący atak, ale jego przeciwnik nie miał zamiaru tym razem ustępować. Miał nieprawdopodobny refleks i nie tylko wybraniał większość zadawanych przez swojego rywala obrażeń, ale i również był w stanie pokusić się na kilka kontr. Fioletowo-żółta wymiana magicznych ciosów, czyniła całe widowisko znacznie ciekawszym.
- Nudzę się. – odparł Hurricane. – Co powiesz na to, że użyję zaklęcia, którego jeszcze nigdy nie używałem w starciu z robalami tego świata?
- Śmiało, też się tylko rozkręcam. – odparł Izzy z lekceważeniem. Miałeś wrażenie jednak, że już wkrótce zaczął żałować swoich słów. Posłaniec zmierzchu w jednym momencie zmaterializował kilka, bądź nawet kilkanaście... swoich kopii, które razem z nim, w jednoczesnym tempie, zaczęły bombardować maga błyskawic potężnymi ciosami. Izzy, nie będąc w stanie odróżnić tego, kto jest kim, w jednym momencie przykucnął, zasłaniając się swymi potężnymi ramionami. Mimo nieprawdopodobnego bólu, był w stanie wydobyć z siebie ostatni strumień energii. W dodatku – tak potężny, że zniszczył wszystkie sobowtóry rywala, a jego samego odrzucił na kilka dobrych metrów.
Izzy nie zamierzał czekać na dalszy rozwój sytuacji i w jednym momencie owinął swoje ciało płaszczem jaśniejących wiązek elektryczności. Słup wyładowań, jakie wytworzył i cała towarzysząca temu aura, zdawały się zaburzać nawet i czas i przestrzeń. Wszyscy mieliście wrażenie, że wasze serca w jednym momencie zaczęły bić znacznie wolniej, a cała rzeczywistość bałamucona była przez jakieś misterne, opóźniające wszechświat byty.
Sam Van Sloth, jak gdyby zaburzając efekt wytworzonego zaklęcia, w naturalnym dla siebie tempie, zrzucił z siebie frak. Jego ręce zamieniły się w szpony, a blada, poparzona i tak skóra, zaczęła przypominać łuski. Zaczynałeś już wszystko pojmować. Mistrz waszej gildii, zdecydował się wykonać ostateczne zaklęcie smoczej magii i poddał się potędze czaru dragonifikacji.
Izzy, w mgnieniu oka urósł do niebotycznych rozmiarów i wzbił się w powietrze. Nie przypominał już tego samego, mrocznego kocura z długimi włosami. Był teraz potężnym, latającym smoczym gigantem, którego trzepot skrzydeł, był w stanie zmiażdżyć nawet i setki istot żywych.
Hurricane ewidentnie nie przewidział takiego obrotu wydarzeń. Prawdopodobnie pierwszy raz w swojej karierze niszczyciela zła, coś było w stanie dorównać mu swoją potęgą.
- To Twój koniec, posłańcze. – rozbrzmiał gromowładny ryk Izzy’ego, który jakieś 2 sekundy później przerodził się w falę uderzeniową o tak wielkiej potędze, która, gdyby musiała zostać opisana przez jakiegoś poetę, z pewnością dorównywałaby swoim kunsztem małym jeziorom, a może nawet i górom.
Izzy miażdżył swoje miasto, nie widząc w zasadzie w tym niczego głupiego, dziwnego i nieodpowiedniego. Hurricane miał wielkie problemy z unikaniem jego ataków, albo i… starał się, aby w ten sposób to wyglądało. Wiedziałeś, że zamiana w tak potężną bestię, musi mieć jakieś efekty uboczne i właśnie ich zacząłeś dopatrywać się w bezmyślnym zachowaniu Van Slotha.
Posłaniec zmierzchu, aby przeżyć, był zmuszony włączyć swoją maksymalną prędkość, a przynajmniej twój zmysł obserwatora był w stanie tak to określić. Wszystkie drogi i aleje, które byłeś w stanie teraz dostrzec, z Twojej perspektywy były już niczym innym, jak morzem fioletu. Prędkość Hurricane’a musiała być tak potwornie wielka, ze nawet nie byłeś w stanie dostrzec momentu, w którym przebiegał on przez kolejne, rujnowane dzielnice miasta.
- JUTRO JEST SPRAWDZIAN Z PRZYRKI! DO CHOLERY! CO TU SIĘ DZIEJE! REWOL?… - rozbrzmiał w tym momencie potężny głos… bez mutacji. Niewysoka istota z niemałym zdenerwowaniem otworzyła okno swojego pokoju i w jednym momencie przerwała swoje pretensje…
- Ach, szkoły już nie ma… - załkał z niedowierzaniem. Po chwili rozejrzał się bardziej po apokalipsie, roztaczającej swoje plagi nad całym Angelheim. – Czy ja dobrze widzę? To… smok? Czy one przypadkiem nie powinny… zniknąć?! – nie mógł pojąć nowej sytuacji. Nikt nie odpowiedział na jego pytania, bo po fioletowy wąż, pochłaniający kolejne przestrzenie mieszkalne, właśnie przebiegł po jego oknie, czym chwilę później wprawił w szał swojego rywala. Smok wydobył z siebie potężny ryk, którym zmiażdżył połowę zamku gildii zamkniętego sakramentu.
W ostatniej chwili, Madeleine zdecydowała się przyzwać do siebie wszystkich członków gildii i przeteleportować ich w znacznie bezpieczniejsze przestrzenie, a samego Imperatorka, wyrzucić w nie do końca losowym miejscu, jakim był grzbiet smoka czarnych piorunów.
Początkowo przerażony dzieciak, w końcu zrozumiał swoje powołanie i zabrał się do pracy. Wiedział, że Izzy nie jest jeszcze w stanie opanować potęgi swojego zaklęcia i jeśli tak dalej pójdzie, to już wkrótce będzie w stanie zniszczyć połowę państwa… Emperror wykrztusił z siebie kilka, a może nawet kilkanaście kompletnie niezrozumiałych słów i wbrew poważnym turbulencjom, związanym ze średnią umiejętnością ujeżdżania latających bestii, zdołał zakreślić w powietrzu przeciętnej wielkości alchemiczny krąg. Wyczarowawszy praktycznie z kieszeni kilka koniecznych składników, rozmieścił je wszystkie w odpowiednich miejscach, a po chwili użył zaklęcia zasklepiającego. Kiedy skończył skontrował swoje pięści naprzeciw siebie i uderzył nimi w grzbiet smoczego mistrza.
Izzy zaczął powoli wracać do normalności, z sekundy na sekundę pomniejszał się, aż w końcu znacznie poobijany, runął jak długi w gruzy zniszczonych przez siebie budynków.
Nim wszyscy arcymagowie zdążyli do niego dobiec, stał już nad nim Hurricane.
Wszyscy, w jednym momencie wykonaliście jeden, wspólny i potężny atak, ale nie drasnął on nawet posłańca zmierzchu.
- I ze smokiem ‘m wojował… - zakpił ze swoich rywali, a po chwili, jak gdyby miażdżąc wszelkie zasady tego świata, niewzruszony, w niewytłumaczalny sposób ignorujący całą energię, jaką z siebie wydobył, zdecydował się na kolejny atak, o którym zresztą mógł świadczyć jego pseudonim.
Zostawiwszy Angelheim w ruinach, zadrwił z tutejszego powietrza i przemienił je w niebagatelnej wielkości huragan. Mimo wszelkich starań, nie byliście w stanie oprzeć sie jego potędze. Nie wiedząc nawet kiedy, wszyscy, podobnie jak Izzy – zaczęliście zatracać się w mrocznej krainie czasoprzestrzennej nicości, zwanej…. SNEM.
Nim jednak oddałeś się w przymusowe objęcia Morfeusza, kątem oka dostrzegłeś niewyraźną mroczną sylwetkę, z długimi, brązowymi włosami. Przybyła do Angelheim w płomieniach i spowodowała nieoczekiwaną ucieczkę fioletowej, niszczycielskiej smugi.

Nastał koniec października. Miasto było już praktycznie martwe. Panował w nim głód, a ulice dziesiątkowała zaraza. W Angelheim pozostały tylko nieliczne budynki, które i tak nie przypominały już tych z przeszłości.
Wyzwolicielem miasta okazał się Lucius, który jak twierdził mistrz Twojej gildii, był jednym ze słynnej czwórki Jeźdźców Apokalipsy. Lokalni ekonomowie starali się wycenić straty, które przyniósł dzień walki z Hurricane’m. Nie było to wdzięczne zadanie, gdyż niezadowolenie Izzy’ego sięgało już szczytów najwyższych gór tego świata, a wszelkie osoby, przynoszące mu sprzeczne, z jego bezpodstawnym optymizmem, wieści, zazwyczaj znikali w niewyjaśnionych okolicznościach.
Nikt już później nie widział tajemniczego posłańca zmierzchu, a sam mroczny bankier z Eldshire, zapewnił, że sam osobiście zajmie się teraz jego sprawą.
Izzy zatapiał się w bezkresnych przestrzeniach swojego szaleństwa i dla rozrywki zaczął przeprowadzać w mieście egzekucje. Jego obłęd pogłębiały wszystkie myśli o nie do końca udanym czarze dragonifikacji. Obecnie nie przebywałeś już w mieście, gdyż z rozkazu mistrza, razem z arcymagami Closed Sacrament – przyjęliście niesamowicie trudną misję. Przeciętny czytelnik, spotkawszy się z tym określeniem, mógłby stwierdzić, że narratora znowu ponosi w używaniu hiperboli, jednak – tym razem o dziwo… miał on jakąś słuszność. Wynagrodzenie za misję, wiązało się z milionami złota i równie ciekawymi artefaktami tych słynnych, starożytnych Pierwszych.

Znajdowałeś się teraz przed jakimś dziwnym zamkiem, na pustynnej przestrzeni i zastanawiałeś się, co tak właściwie tu robisz. Miałeś wrażenie, że kolejny raz dopadła Cię skleroza.
Obok Ciebie znajdowali się: Imperatorek, Madeleine, Ceres i Dante.

Co by tu zrobić?

a) Pytam o sens tej misji.
b) Pytam o coś jakiegoś członka gildii. Napisz o co.
c) Próbuję sobie przypomnieć, co tak właściwie tu robię. Bo nwm,
d) Rozglądam się po okolicy.
e) Wchodzę do zamku.
f) Robię coś innego. Napisz co.

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Pt, 3 mar 2017, 20:50
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Let The Story Inspire - Rozgrykwa II Rozdziału
MOŻNA ODPISYWAĆ


Obrazek
Dove GollyMisterność Banshee od wieków pozostawała jedną z wielu zagadek tego świata. Demoniczne, jasnowłose niewiasty, przybywały najczęściej w dobrych intencjach. Ostrzegały przed nadciągającą śmiercią, katastrofą, czymś co byłoby w stanie zaburzyć cały dotychczasowy porządek. Holy już wiele razy miała z nimi styczność, więc nie sposób nie zrozumieć, dlaczego zaczęła panikować, gdy dostrzegła, nad łożem mistrza, ich zwielokrotnioną ilość.
Czyżby miało to zwiastować niechybną śmierć Diesela Van Slotha? Wielką katastrofę w Eldshire? A może po prostu to, co miało miejsce tego, jakże długiego dnia?
Nie rozumiałeś podejścia kreatur z innej rzeczywistości, nie czułeś ich logiki, więc mogłeś tylko zgadywać.
Posiedziałeś jeszcze chwilę przy Holy, próbując ją pocieszyć. Chyba Ci się to udało, gdyż dziewczyna mimo złego nastawienia, była w stanie powstrzymać płacz i zacząć myśleć bardziej realnie.
- Holy, nawet jeśli znowu czeka nas coś strasznego, nie poddamy się. Niezależnie od tego, czy złe siły obrały za cel mistrza, czy całą gildię, będziemy walczyć. Jeśli nawet sytuacja stanie się fatalna i bez wyjścia, stawimy czoła przeznaczeniu. Jesteśmy rodziną i to jest naszą największą mocą. – stwierdziłeś, myśląc, że udało Ci się zabłysnąć swoim oratorstwem.
Jak się później okazało, miałeś rację. Holy cmoknęła Cię z zaskoczenia w policzek i przejawiając tym razem znacznie więcej emocji, uwydatnionych uśmiechem na twarzy, powiedziała, że musi wracać do pracy. Podziękowała Ci za to, że jesteś.

Nastał kolejny dzień. W okolicach południa zabiły dzwony Archikatedry Nieskończoności. Wybrzmiewający, pradawny kunszt cywilizacji Pierwszych, ogłaszał całemu miastu rozpoczęcie ostatniej drogi zmarłego karczmarza – Zenita Morgernsterna.
Skłonne do wywoływania udarów, lipcowe słońce rzucało wszystkie swoje promienie na ulice okrytego żałobą Eldshire. Było tak gorąco, że wszyscy bili się ze sobą o choćby najmniejszy skrawek miejsca w cieniu. Inni, o większej pomysłowości, prześladowali Artura, prosząc go, ażeby ten na kilka godzin.. spróbował zamrozić słońce. Arcymag The Rex Tales, wciąż paradujący w zimowym płaszczu, nie ukrywając zdziwienia na twarzy, wyjaśniał im wszystkim, iż nawet on nie jest aż tak potężny.
Glorian De Sanctis stał przed wejściem do archikatedry i żegnał zamordowanego Zenita.
- Życie… jest to pasmo wielu dróg bez wyjścia. Czasami zmusza nas do stateczności, przyzwyczajenia się do monotonii i automatyzmu dni codziennych, a czasami… rozkazuje wystąpić ponad przestrzenie, w których wszyscy mówią „tak” i boją się powiedzieć to magiczne… „nie”. Te właśnie osoby, gdy nadejdzie ich moment, stają na wysokości zadania, robią wszystko, co tylko w ich mocy, by walczyć, by ratować, by dbać o mniejszych, słabszych i potrzebujących. Stają się bohaterami…
Tego dnia, żegnamy wielkiego przyjaciela, kochanego męża, ojca o naprawdę szczerym sercu. – mówił arcykapłan.
Przed świątynią zebrało się właściwie całe miasto. Wszyscy, równie przejęci, smutni, łączyli się w bólu z całą rodziną zmarłego. Ty również odczuwałeś jakiś żal i niezrozumienie. Wiedziałeś, że Zenit opuścił ten świat zdecydowanie za wcześnie.
- To było złe. – stwierdził Hubertus. – definitywnie złe. – dodał chwilę później.
- Mógł jeszcze chwilę pożyć. Karczma Pod Czterolistną Koniczynką była doprawdy wyjątkowym miejscem... – wtrąciła się Milady.
- Tak… Eldshire bez Zenita, nie będzie już tym samym miastem… - stwierdziłeś.
Spora część osób, które mijałeś podczas pochodu pogrzebowego, wyrażała swoją niesprawiedliwość poprzez krótkie, lecz dobitne hasła, namawiające do spuszczenia Devil Scythe wspólnego, solidarnego łomotu i pomszczenie mistrza gildii.
Inni, bardziej radykalni w działaniach, już zbierali drużynę, która mogłaby pojmać i torturować Eusebina. Zimną krew starali się zachowywać tylko magowie z The Rex Tales, którzy byli najbardziej rozeznani w tym co trzeba i w tym, co na chwilę obecną, można zrobić.
Po kilkunastu minutach modlitw i urzeczywistnionych aktów rozpaczy, Clarence, wraz z kilkorgiem pomocników, wniósł trumnę karczmarza do lodowej, podziemnej krypty.
Miejskie katakumby były tak rozległe jak chłodne i zimne. Rozciągały się bowiem praktycznie pod całym miastem… a przynajmniej takie odniosłeś wrażenie. Zmieścili się tu wszyscy, chcący pożegnać zmarłego.
Zanim de Sanctis dokonał ostatniego poświęcenia, głos postanowił zabrać mistrz gildii – Diesel Van Sloth.
- Zenit był jednym z nas. Nie tylko był wielkim wojownikiem, ale i także ukochanym członkiem gildii The Rex Tales.
Mieszkańcy Eldshire, w tym momencie chciałbym wam wszystkim obiecać, że śmierć waszego przyjaciela nie pójdzie na marne, a moi magowie, dopełnią wszelkich starań, by Eusebin otrzymał karę za swój haniebny czyn.
W gildii, a także w całym mieście, przez cały tydzień będzie obowiązywać żałoba. Z jej racji, za porozumieniem Nestore Craziera, roztoczyliśmy nad Eldshire aurę, która zabrania wszystkim mieszkającym tu mężczyzną – golenia się.
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. W takich dniach wszyscy jesteśmy bohaterami, wszyscy jesteśmy Zenitem Morgernsternem, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego… - Van Sloth dokończywszy swoje słowa, oddalił się nieznacznie, dając de Sanctisowi znak odprawienia ostatnich czynności pogrzebowych.
Nastąpiła decydująca chwila ciszy, przeznaczona na modlitwę. Gdy minęła, trumnę złożono do miejsca jej destynacji, po czym zaczęto przysypywać ziemią. Całe Eldshire tego dnia, było w stanie się zmobilizować i połączyć w całość. Wszystkie domy w jednym momencie opustoszały, ulice pogrążyły się w niebycie i nie liczyło się już obecnie nic. Nie było niczego ważniejszego od karczmarza, to właśnie on był całym duchem tego miejsca. To on pochłaniał wszystkie wasze myśli, a także – jak to określił Diesel, on był wami wszystkimi i wy, byliście nim.
Ciszę i zadumę przerwał cichy, z lekka rozkojarzony głosik.
- Mamo, co oni robią z tatą?
- Synku…
- Dlaczego przysypują go ziemią?
- To…
- Tato! Wstawaj, już nie bawimy się w chowanego… wszyscy nas… - tu przerwał.
Nie wiedziałeś, co stało się dalej i nie miałeś szczególnej chęci, ażeby to sprawdzić. Był to dialog rozpaczy, wyrażający cały tragizm tej niecodziennej i przykrej chwili. Słysząc go, czułeś jakby jakaś dziwna, niewytłumaczalna siła, wbijała w Twoje serce zimny, mrożący sopel.
Nie czułeś już teraz wyłącznie współczucia. Przepełniała Cię za to od teraz chęć zemsty, chęć stawienia czoła temu, kto niesłusznie odesłał na drugą stronę jednego z was.


Minęło kilka miesięcy. Była chłodna, październikowa noc. Nie mogłeś spać. Przykryty ciepłą kołderką, myślałeś nad tym, jak kolejnego dnia napsuć Casiusowi nerwów.
- A gdyby tak znowu zalać mu pokój – zastanawiałeś się. Czarnowłosy lis łatwo się denerwował, a z racji bycia smoczym magiem ognia, nie przepadał szczególnie za zaklęciami z dziedziny przeciwnego żywiołu.
- Hmm, może po prostu porwę Francisa… - wpadłeś na inny, genialny pomysł. – albo może nie, bo dziad już wyrósł i ma ostre pazury… kirfe – stwierdziłeś chwilę później.
W pokoju panowała ciemność, a jedyne iskierki światła, wyróżniające kształty i kontury twoich mebli, jaśniały gdzieś za oknem, Były to najpewniej uliczne lampy, napędzane lokalnym bankiem energetycznych surowców – Sourceful.
Czułeś się w pewnym sensie samotny. Miałeś wrażenie, że w Twoim życiu już wystarczająco długo nie było żadnej niewiasty, kogoś, kto mógłby stać się inspiracją Twoich kolejnych dni. Chciałeś kogoś takiego znaleźć, ale najprawdopodobniej – nie wiedziałeś gdzie szukać. Kryłeś się ze swoimi emocjami, gdyż uważałeś je za zdecydowanie głupie. Nie chciałeś też zostać przez nie wyśmiany przez grupę Casiusa. Pogrążony w myślach, kłócących się z naturalnym porządkiem snu i zaśnięcia, w jednym momencie usłyszałeś dziwne skrzypienie.
- No świetnie. Julia znowu coś wypuściła z zaświatów. - rzekłeś, nie mając do końca świadomości, ze wcale nie wypowiedziałeś tego na głos. Wszystko bowiem, jakimś niewytłumaczalnym sposobem toczyło się w Twojej głowie.
- A nie, czej… Julia gdzieś poszła… pomóc temu bałamuciarzowi… w takim razie… - nie zamierzałeś ryzykować. Jednym, dynamicznym ruchem zeskoczyłeś z łóżka, po czym podszedłeś w stronę okna, by odsłonić zasłony i wyprowadzić z pokoju ten cały, panujący w nim mrok.
Nie zrobiłeś jednak tego w taki sposób, w jaki byś tego oczekiwał. W jednym momencie, nie wiedząc nawet kiedy, odbiłeś się od jakiejś grubej, stojącej naprzeciw Ciebie przeszkody.
- Kirfe, to koguty, a nie koty, powinny widzieć w ciemności. – stwierdziłeś, tym razem wprawiając powietrze w drganie.
Leżałeś na ziemi, przed czymś, co było znacznie większe od Ciebie i w jakiś niewytłumaczalny sposób – znalazło się w Twoim pokoju. Obstawiałeś, że to kolejny, nieśmieszny żart któregoś z Twoich przyjaciół; coraz częściej słyszało się w końcu o pranksterskich przemeblowaniach, ale tym razem jakoś… wszystko to wydawało się przynajmniej inne.
- Poddaj się, albo już wkrótce umrzesz. – usłyszałeś w tym momencie cichy, lecz misterny szept. Zamarłeś i zacząłeś spodziewać się najgorszego. Detektywistyczny zmysł rozkazywał Ci szukać w swoim pokoju osób pokroju tych najmroczniejszych, najstraszniejszych, owianych setkami przerażających legend. Wbrew niemu jednak, miałeś nadzieję, że nie odezwała się do Ciebie przed chwilą żadna z Banshee, ani sam, umarnięty zresztą – czarny nekromanta – Zefrain.
Nie mając niczego do stracenia wykonałeś szybką, lodową szarżę i o dziwo – udało Ci się nią trafić. Twój przeciwnik w jednym momencie osunął się na ziemię, ale zrobił to w sposób tak głośny i wymowny, że przewrócił się na jedną z kryształowych komód, które chyba najbardziej lubiłeś i szanowałeś w swoim pokoju. Ich struktura nie była zbyt trwała, lecz na tyle wieloskładnikowa, że kiedy przyszło jej się zmierzyć z całym, obszernym wzdłuż i wszerz, cielskiem Twojego przeciwnika, przy ogromnym huku, rozprysnęła się na miliony małych części.
- Dove, jełopie! Co Ty odwalasz. – W jednym momencie rozwarły się Twoje drzwi, ukazując zaspaną postać Theona, dzierżącego lampę nocną. W holu świeciło się już światło, które pozwalało Ci dostrzec jeszcze niemało zdezorientowanych całą sytuacją Luke’a Sharp’a i Avę Starlight.
- Co ja, to mnie atakujo… Mogłem umrzeć…
- Żenujące… - skwitował Cheeses.
Jako, że pokój stał się już nieco jaśniejszy, byłeś w stanie dostrzec cały potencjał swojego niedoszłego rywala. Leżał nieprzytomny na skrawkach dawnego piękna Twojej komody. Był grubym, czarnym lisem w fartuchu lodziarza. Wspólnie ze znajomymi z gildii, udało Ci się przewrócić go na drugi bok. Nie było to łatwe zadanie i wymagało siły zaklęć Theona, ale koniec końców – udało wam się dopiec swego.
- A niech mnie… - zdziwiłeś się.
- A niech Ciebie… - skomentował pan White.
Zatopiłeś swój wzrok na ręce niedoszłego napastnika. Widniał na niej tatuaż ziemniaka z anielskimi skrzydełkami.
- Taak, że tak uprzedzę Cię, Theonie, to naprawdę żenujące. – stwierdziła Ava Starlight.
- To mieszkaniec Alphadorei – dodał chwilę później Luke.
- To najbardziej mnie zastanawia. – odparłeś. – Gość pochodzi z gildii Delicate Saints, co oznacza, że… prawie na pewno ma coś wspólnego z kimś, kogo nie mogę zapomnieć. – widok przedziwnego tatuażu, wyzwolił w Tobie nieopisany ogrom emocji. W jednej chwili, przez wszystkie Twoje myśli przeszły wspomnienia o przykrej i pesymistycznej przeszłości, którą zdążyło pokarać Cię życie.
Urodziłeś się w zimowej wiosce, której nazwa została już pochłonięta w morzu niepamięci, a pozostać w świecie pisanym mogła już tylko w geograficznych księgach i podobnych adnotacjach. Gdybyś był kimś innym, zapewne próbowałbyś ją odszukać, lecz jednak nie było to zupełnie w Twoim stylu. Ponadto, wioskę zniszczył śmiercionośny demon, Deadriel. To właśnie on pozbawił życia Twoich rodziców. Przypomniałeś sobie chwilę, kiedy adoptowała Cię najpotężniejsza lodowa czarodziejka w historii tego świata – Grace Alpenwinds, a także wróciłeś do chwil, gdy zapoznała Cię z innym ze swoich uczniów – Coldianem. On również przeżył podobne katusze i swoim zachowaniem wyrażał podobny pesymizm do życia. Mentorka wychowała was na mroźnych magów, lecz pewnego dnia i na nią przyszedł czas. Deadriel powrócił, a ona, samotna wojowniczka, stanęła do walki z przerastającym wszystkich zagrożeniem. Wiedząc, że nie ma szans w walce z demonem, postanowiła poświęcić swoje życie i używając zaklęcia Frozen Sacrifice, zamknąć go na zawsze w nierozerwalnej lodowej skorupie. Coldian obwinił Cię za śmierć mistrzyni i wasze drogi się rozeszły. Kilka lat później, doszły Cię słuchy, że stanął na czele gildii w Alphadorei.
Nie zastanawiając się nie wiadomo jak długo, przypomniałeś swoją historię osobom, które znajdowały się przy Tobie.
- Czyli sądzisz, że wysłał go Coldian?
- Tak właśnie myślę. Dziwi mnie tylko to, że kontakt zamierzał nawiązać właśnie przez takiego rzeźnika…
- Niby lis, a jednak słoń w składzie porcelany… - stwierdził Luke.
- Weź Ty lepiej nic nie mów – zripostował Theon, czym w jednym zdaniu zgasił swojego rozmówcę.
Próbując połączyć wszystkie ostatnie wydarzenia, kątem oka dostrzegłeś skrawek białej koperty, wystający ze spodni tajemniczego przybysza. Sięgnąłeś po zagadkowy papier i odnalazłeś w jego wnętrznościach… jakiegoś rodzaju notatkę z wyraźnymi poleceniami.
„ – chce zająć miejsce Golly’ego.
- chce wskrzesić mistrzynię.
- zna alchemię.
- każe zakraść się po ciemku i użyć zaklęcia teleportacji
- każe uważać na meble
- każe być przekonywującym
- każe zagrozić i zapowiedzieć zemstę
- coś tam z Dearelem, czy jakoś tak”
Co tu dużo mówić – treść nieprzeciętnego znaleziska zmieszała was wszystkich. Przez chwilę staliście jak wryci, próbując wydusić z siebie jakiekolwiek słowo. Sytuacja miała też charakter komiczny i skłaniający do refleksji. Jak się bowiem okazało, tajemniczy przybysz, nie wywiązał się ze wszystkich swoich wytycznych.
Po wspólnej naradzie, zdecydowaliście się po cichu umieścić grubawego lisa w gildyjnych lochach, a następnego dnia ruszyć z pretensjami do Alphadorei. Przymknięcie przybysza z Delicate Saints było dobrym ruchem – szczególnie dlatego, że lochy Lyonhall miały to do siebie, że znajdowały się w nich cele, blokujące jakiekolwiek magiczne zaklęcia. Innymi słowy – wilk, przez jakiś czas, przez swoją głupotę, musiał pobyć sobie owcą.

Nastał kolejny dzień. Świtało, a wy znajdowaliście się już na mieście. Byliście gotowi do drogi. Erica zgodziła się nie mówić nikomu o nowym więźniu i dla pewności ulokowała go w jednej z najbardziej oddalonych celi. Zastanawiały Cię jego wytyczne. Wynikałoby z nich, że Coldian oszalał i chce zrobić coś potwornego, coś czego nie można wytłumaczyć w jakikolwiek logiczny sposób. Słyszałeś już o przypadkach wskrzeszania zmarłych i miałeś świadomość, że nie może się raczej to skończyć dobrze. Próbowałeś zrozumieć, dlaczego Coldian chce Cię zastąpić, jaki ma w tym cel i co ma do tego wszystkiego Deadriel. Niestety – w tym przypadku nie byłeś w stanie wyciągnąć choć jednego, odrobinę logicznego wniosku.
Pogrążony w myślach, dostrzegłeś obściskujących się Thetę Sigmę i Patricię. Zaproponowałeś im dołączenie do swojej drużyny.

Co by tu zrobić?

a) Wyjaśniam im genezę swojej małej krucjaty.
b) Szukam jeszcze kogoś do teamu
c) Pytam team, co o tym wszystkim myśli. Chcę rozkminić, o co w tym wszystkim chodzi.
d) Stwierdzam, że w sumie spoko będzie jeszcze pogadać sobie z grubawym lisem.
e) Robię coś innego, napisz co.

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


So, 4 mar 2017, 22:59
Zgłoś post
WWW
Mistrz Administracyjnej Magii
Avatar użytkownika

Dołączył(a): So, 24 sty 2009, 15:23
Posty: 1751
Lokalizacja: z Angmaru
Naklejki: 17
Post Re: Let The Story Inspire - Rozgrykwa II Rozdziału
a, d)
Casius spojrzał na Virginię i powoli pociągnął że stojącego przed nim kubka ("Francis, psik. To moja kawa, zrób sobie własną.")
-Sytuacja jest dosyć trudna... - zaczął powoli. - Chestershire, Golly, wszyscy magowie godni uwagi raczyli sobie pójść gdzieś indziej...
Popił jeszcze trochę w przeświadczeniu, że dzięki temu wygląda inteligentniej i bardziej godnie zaufania.
-Nie mówimy tu o byle jakim zadaniu. Death Scythe przetrzymuje naszego kompana i ma sposoby, by uczynić jego śmierć długą i bolesną... armia na nic się tu nie zda. Jedyną szansą powodzenia będzie zebranie małej grupy potężnych magów, którzy będą mogli zaskoczyć Eusebina.
Dopił kawę i popatrzył po swych towarzyszach.
-Kto prócz nas jest jeszcze w Eldshire? - spytał.

_________________
Obrazek
Głupcze! Żaden śmiertelny mąż nie jest w stanie mnie zabić! Teraz GIŃ!
Jeśli widzisz ten kolor, uważaj - administrator ma Cię na celowniku.
Spoiler:


N, 5 mar 2017, 01:43
Zgłoś post
Poznaniak Nieszczelny
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt, 24 lip 2012, 11:47
Posty: 2434
Lokalizacja: Poznań, Rzeczpospolita Polska
Naklejki: 17
Post Re: Let The Story Inspire - Rozgrykwa II Rozdziału
Hank nie mógł już znieść rozpaczy Freyi i jej złego stanu, więc postanowił zrobić wszystko co w jego mocy, by uratować jej synka. Ponadto poprosiwszy o pomoc Zeię, gdyż, jak wiemy, ona zna się na istotach niewidzialnych, zachęcił także Freyę, by wyłuszczyła więcej szczegółów, jak i co zrobić, by syn jej z mocy piekielnej na zawsze się uwolnił. Bez wątpienia jest ciężką i niebezpieczną misją sytuacja ta, ale nasz Chestershire nie znał strachu, a gdy niewiasta jest w potrzasku lub w niemocy - to dla niego bodziec do jej uratowania. Ot, honorowa postać i jakże nieugięta.
- Nie ma czasu, dziewczyny. Trzeba dzieciaka z mocy nieujawnionej i przepotężnej oswobodzić. - oznajmił Hank.

_________________
Co ja będę się rozpisywał, zapraszam:
"Reksio i Kretes: "Skarb Umuritu" [KOMIKS] - czyli, dlaczego Kretes zasłania dymkiem innych kolegów oraz gdzie znajduje się skarb Umuritu.
Ten kolor należy do Administratora dbającego o czystość i walczącego ze złem. Lepiej zacznij się zastanawiać nad sobą, kiedy ujrzysz ten kolor w swoim poście :)


N, 5 mar 2017, 15:27
Zgłoś post
YIM WWW
Online
Bezpieczeństwo Forum
Avatar użytkownika

Dołączył(a): So, 7 lis 2009, 14:12
Posty: 2168
Lokalizacja: Koło komputera xD
Naklejki: 7
Post Re: Let The Story Inspire - Rozgrykwa II Rozdziału
a)/c)/d)/e? "Wreszcie perspektywa interesującej wyprawy, pełnej niebezpieczeństw, przygód i przyjaźni... Taką mam przynajmniej nadzieję", myślę. Co prawda całą ta sytuacja wydaje się dość... specyficzna, biorąc pod uwagę zarówno zamiary Coldiana, jak i napotkane z jego strony... zagrożenie? Czemu kazał uważać na meble? Myślę, że czas zrobić parę rzeczy... Myślę, że do drużyny nie ma już po co zgarniać dodatkowych osób. Teoretycznie to mój problem i TEORETYCZNIE sam powinienem sobie z nim poradzić, ale każdy czuje się lepiej, gdy ma przyjaciół u boku, prawda? Poza tym, Coldian dysponuje teraz całą gildią. Wziąłbym jeszcze Lamara, ale nie jestem pewien jego doświadczenia w takich wyprawach i boję się o jego życie. W sumie mogę się skonsultować pod tym kątem z drużyną, co niezwłocznie czynię.

Aaaaale wpierw...
"W sumie ciężko określić mój problem. Jak wiesz, Do... Theto, Coldian to mój przyrodni brat, który strzelił focha w kryzysowej sytuacji śmierci naszej przyrodniej matki-mistrzyni, która to poświęciła się w walce, co zmroziło pewną dae... pewnego demona tak, że zresublimowała się wokół niego gruba warstwa pary wodnej. Teraz próbuje ją wskrzesić (mistrzynię znaczy), a ze mną chce... coś zrobić, nawet nie wiem, co. Myślę, że najlepszą opcją będzie zatem bezpośrednia konfrontacja. Mam nadzieję, że przyłączycie się do naszej drużyny i weźmiecie udział w mrożącej krew w żyłach (#justfrostmagethings heheh) lub beznadziejnie nudnej (w sumie nie wiem) przygodzie" - wygłaszam tandetny monolog w kierunku Thety i jego towarzyszki.

Po tym konsultuję się z drużyną (powiększoną lub nie) na temat wypytania mrocznego lisa o jakiekolwiek szczegóły, a potem przedstawiam propozycję zgarnięcia Lamara.

_________________
Przejrzyj moje okołoreksiowe projekty na GitHubie!
Pozdrawiam wielu nieaktywnych użytkowników, wszystkich wciąż wchodzących oraz Playboiia, bo zawsze się żali, że go nie ma w moim podpisie.
Obrazek III miejsce w konkursie halloweenowym 2011, I miejsce w konkursie rocznicowym 2015
Tym kolorem moderuję.


So, 11 mar 2017, 18:27
Zgłoś post
WWW
Żaba
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pt, 23 kwi 2010, 17:40
Posty: 1641
Lokalizacja: student
Naklejki: 5
Post Re: Let The Story Inspire - Rozgrykwa II Rozdziału
f) Santino Brasi zwrócił się do Emperrora.
- Słuchaj młody, ta twoja rewolucja to nie jest zły pomysł. Szczególnie teraz, kiedy miasto jest pełne biedy i zniszczone. Podburzmy lud, zorganizujmy zamieszki, nwm (czyt. nywym) sam przeciw czemu albo komu. Zawsze to jakaś rozrywka, może Izzy się ucieszy. Chyba że będą chcieli go obalić, ale to nieistotny szczegół.
Nie czekając na odpowiedź dwunastolatka, kret poszedł znaleźć jakiś czerwony materiał na flagę. Maszerował zrujnowanymi ulicami, nucąc "Na barykady, ludu roboczy".

_________________
– Dostojewski umarł – powiedziała obywatelka, ale jakoś niezbyt pewnie.
– Protestuję! – gorąco zawołał Behemot. – Dostojewski jest nieśmiertelny!


Mistrz i Małgorzata
<3

Moderuję na pąsowo bo mogę.


So, 11 mar 2017, 20:46
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Let The Story Inspire - Rozgrywka II Rozdziału
Obrazek
Casius TeamW pewnym momencie dosiadł się do was Vudix Xix, który uważał, że bardzo żałuje zostawienia Sandlera na pastwę losu. Twierdził, że ma wyrzuty sumienia i chciałby jakoś pomóc w misji, która ruszy chłopakowi z odsieczą.
Słysząc słowa młodzieńca, spojrzeliście wszyscy na siebie wymownie, po czym nastała kilkudziesięciosekundowa cisza.
- Mhm… - zaczął Casius. – Jesteśmy mu w sumie to winni. Każdy zasługuje na drugą szansę.
- Pewnie, że tak, Vudix. Możesz iść z nami. Potrzebujemy odpowiedniego teamu. Jestem niemal pewna, że przyda nam się Twoja magia prędkości. – odparła Virginia.
- Naprawdę Cieszę się, że…
- Nie ciesz się. Będę mieć na Ciebie oko. – stwierdziła ponuro Elisa.
- I ja… - dołączyła się Ei, wypowiadając się tak samo nieufnie jak jej poprzedniczka.
Zaczęliście zastanawiać się nad planem odbicia Sandlera, ale nic konkretnego nie przychodziło wam do głowy. Głównym tego powodem było zapewne to, że nie mieliście żadnego tropu, gdzie mogłaby znajdować się obecnie Devil Scythe. Ta niewiedza was wręcz dobijała. Sporadycznie pojawiały się propozycje znalezienia odpowiednich magów, czy to czasu, przestrzeni, a nawet tych, potrafiących zlokalizować wszystko i wszystkich, ale i tego nie dało się przełożyć na grunt praktyczny.
Gdy zaczęło się już wydawać, że cały plan trafił szlag, stało się coś, czego raczej nikt nie mógłby oczekiwać. W jednym momencie rozwarły się zamkowe drzwi, prowadzące do głównego holu. Odsłoniły krajobraz Eldshire, zmagającego się z nieprzeciętnej jakości ulewą. Rzęsiste krople deszczu, niczym ładunki wybuchowe, bombardowały z nieba całą przestrzeń widzialną. W samym centrum tego koszmaru stał tajemniczy przybysz, zasłaniający swoją twarz kapturem.
Nie wyglądał zbyt ciekawie, był poobijany, a wnioskując po stanie jego odzienia wierzchniego, najpewniej przeżył wiele traumatycznych przygód.
Niemal natychmiast zerwaliście się z siedzeń i zbliżyliście się w stronę nieznajomego. Przygotowani do walki, czekaliście na jego reakcję. Niecodzienny gość postanowił w tym momencie ściągnąć swój kaptur, czym sprawił, że w krótkim czasie wszyscy się uspokoili. Był to nie kto inny jak John Moonster.
- O, pan John! – zaciekawiła się Virginia.
- Witam serdecznie… – zaczął Moonster. - … kochani… - zmrużył nerwowo oczy, kiedy pojął, ze zwrócił się tak również do Vudixa. – Nie owijając w bawełnę, wywiązałem się ze swojej obietnicy zlokalizowania Sandlera. Pomógł szef, za sprawą swoich znajomości w Alphatown.
- Zatem ruszajmy. – stwierdził Vudix.
- Czekaj, zaraz… Daj mu skończyć… - zripostował Casius. – Pomijasz najważniejszą, fabularną część tej historii! – odparł chwilę później, łamiąc przy tym bezczelnie kilkanaście czwartych ścian.
- Sprawa nie jest jednak tak prosta… jak mogłoby się to wydawać. Devil Scythe ukryło się bardzo, ale to bardzo daleko.
- Niech zgadnę, znowu Texaria, znowu walka z bazyliszkami i tymi wrednymi piaskowymi golemami? – spytała Elisa.
- Gorzej. – odparł John.
- Zatem… Eusebin zaszył się w górach i szuka pomocy u innych czarnych gildii? – zaproponował swoją teorię Casius.
- Gorzej.
- Może być w ogóle gorzej?!
- Trop prowadzi do owianej wielu legendami i mitami krainy wiecznego deszczu… Ascadii, a konkretniej do jej stolicy, znajdującej się w Lastwind.
- Ałć. Thhrrochę daleko. – stwierdziła Virginia.

Co by tu zrobić?




Obrazek
Closed Sacrament TeamSantino oszalał. Zaczął zachowywać się jak ktoś niespełna rozumu. Krocząc po pustyni, szukał czerwonej flagi, wykrzykując przy tym rewolucyjne hasła.
- Jak można tak hańbić rewolucję. No to jest jakaś kpina. Gdy już dojdę do władzy i zrobię zadanie domowe, to pozamykam w więzieniach, albo wsadzę do koryta i... no sam nie wiem, to mnie upokorzyło...
- Imperatorku... - powiedziała łagodnym tonem Madeleine. - Santino po prostu przeżywa wszystkie ostatnie wydarzenia. Jakiś czas temu mierzył się z Sheeridanem, wcześniej znowu widział całe to piekło, jakie roztaczał przed sobą jeden z Czterech Jeźdźców... Powinieneś go zrozumieć.
- Tego typu osób nie da się zrozumieć! Zaburzają funkcjonowanie naszego społeczeństwa! Powinnaś to wiedzieć!!!
- Dobra, a ta przyroda to odrobiona, czy jeszcze nie? - nie wytrzymał Ceres.
- NIE MÓW MI NIC O PRZYRODZIE! NAUCZYCIELE SIĘ NA MNIE UWZIĘLI. GDY JUŻ DOJDĘ DO WŁADZY...
- Właśnie. Gdy już dojdziesz do władzy... Na razie jesteś małym, śmiesznym szczeniakiem, który nie powinien podskakiwać mojemu majestatowi.
- Ohohoh, no teraz to już przegiąłeś...
- Panowie... Naprawdę prosiłabym..
- Nie wtrącaj się. - krzyknęli niemal jednogłośnie Imperatorek i Ceres, czym wprawili czarodziejkę wiatrów w niemałe zdezorientowanie.
Santino wciąż paradował po pustyni i krzyczał bez większego sensu rewolucyjne hasła. Grupa przypominała obecnie bardziej jakiś dom wariatów, niż mroczną, ponurą i bezuczuciową czarną gildię.
Do walki postanowił wkroczyć Dante. Tajemniczy mężczyzna wzniósł skrzyżowane ręce w niebiosa, czym niemal natychmiastowo przyzwał wszystkich arcymagów CS do siebie.
Spojrzał na wszystkich groźnie i tak wymownie, że nie musiał więcej niczego tłumaczyć... szczególnie, że gdyby musiał, sprawiłoby mu to pewnie niemałe trudności...
W jednym momencie głos zabrał Ceres.
- Ten bunkier przed nami, kryje w sobie jakieś potężne moce - stwierdził. - Dla niektórych jest to miejsce legendarne, gdyż nie ma go na żadnych mapach, a wszelka droga prowadzi przez nieprzeciętnej jakości aleję piaskowych burz.
- Dziękuję, Dante. - stwierdziła Madeleine. Szkieletor nawet na to nie zareagował. Wciąż miał ten sam, bezinteresowny wyraz twarzy.
- Tak, tak... Dokładnie. Jeśli wierzyć podaniom, właśnie w ruinach tej lokalizacji odkryto pierwszą recepturę na nieśmiertelność. To doprawdy bardzo interesujące, szkoda, że nie pytają mnie o to na przyrodzie...
Alchemia nie wie zbyt wiele o nieśmiertelności... odkrycie tutaj tego i owego, zapewne przybliżyłoby nas znacznie do ostatecznego zwycięstwa, uniezależnienia się od The Dominators... rozbicia ich w drobny mak... REE WOO LUUU CJAAA.
- Chyba wraca mi pamięć... - stwierdził Santino. - To przez te cholerne burze piaskowe, jakieś robactwo tam musi mieszkać, które pierze mózgi... albo i gorzej. Może mi ktoś przypomnieć o celu misji i o nagrodzie?
- Tak, chętnie. - powiedziała ochoczo Madeleine. - Musimy wykopać pradawny artefakt, należący niegdyś do Pierwszych. The Dominators fundują wszelkie koszty i to właśnie z ich pomocą finansową, będziemy w stanie przywrócić miasto do pierwotnego stanu.
Chłopcy, weźmy się do roboty. Oni wszyscy... na nas liczą.

Co by tu zrobić?



Obrazek
Wild Psycho Dove TeamDrużyna wstępnie zgodziła się na przyłączenie Lamara Errorsona do teamu, ale jak się później okazało – nie było go w ogóle w Lyonhall. Zapytawszy Holy, dowiedzieliście się, że jakiś czas temu udał się on w rodzinne strony, ażeby pomóc w przygotowaniu jakiejś imprezy. Jako, że było jeszcze wcześnie rano, nikomu nie chciało się jeszcze wychylać ze swojej sypialni. Drużyna odradziła pukanie do innych drzwi pokojów mieszkalnych, gdyż zważając na taką, a nie inną porę, uznała to przynajmniej za dziwne zachowanie. Stwierdziliście więc, że grupa sześciu osób wystarczy, ażeby zwojować team jednego kurczaka ze zwyczajnie przerośniętym ego.
Mając przed sobą taką, a nie inną sytuację, postanowiliście skierować się do gildyjnych lochów. Po kilku chwilach jednak, znowu mieliście niemałe powody do narzekań. Główne drzwi, prowadzące do ów miejsca – były zamknięte. Właścicielką klucza była Erica Hotjuice, która podobnie jak inni członkowie gildii – w tym momencie spała.
- Widocznie idąc spać, przypadkiem zatrzasnęła bramkę… heee , ale to żenujące.
- To żaden problem. – stwierdził Luke, po czym wyciągnął zza pasa swój pistolet. Mimo niemałych protestów przyjaciół z gildii, wilk zdecydował się na realizację swojego planu. Zachował zimną krew i wystrzelił bezdźwięczny pocisk, który w nieco mniej niż sekundę, przełamał wszystkie blokady prowadzące do magicznego więzienia.
- Mhm… i jak Ty masz zamiar naprawić zamek?! – nie wytrzymał Theon.
- W zasadzie… mogę pomóc. – zaproponowała Patricia, przypominając wszystkim o swojej magii. Cheeses, usłyszawszy jej słowa, skrzywił się nieznacznie i ostatecznie odpuścił.
Niepostrzeżenie i szybko, skierowaliście się do celi tajemniczego agresora. Droga nie była zbyt skomplikowana, gdyż wystarczyło przejść jedynie przez kilka ciemnych korytarzy. Złożyło się tak, że po jakiejś minucie drogi byliście już na miejscu.
- Wtf… - stwierdził Theta. I poniekąd – miał rację. Cela świeciła pustką i nie znajdował się w niej żaden, żywy ani żaden martwy osobnik.
Do krat przylepiona była jedynie kartka, z małym, niewyraźnym zapiskiem. Dove wyszarpał ją bez ani chwili zawahania i zaczął czytać.
- „Słabo, Dove. Wszystko idzie zgodnie z moimi oczekiwaniami. Jesteś słaby, a ja silniejszy. Każde zabezpieczenie można złamać. Pozdrawiam. C.” – zdenerwowany kogut, mając już dość podłości swojego przyrodniego brata, a także jego niemiłosiernych kropek, stawianych praktycznie na wzór telegramu, w akcie desperacji zdecydował się na podarcie kartki z wiadomością… na setki drobnych fragmentów.
- Ale jak to możliwe? – zdziwiła się Patricia. – Byłam przekonana, że kraty, które blokują naszych więźniów… blokują również od wewnątrz wszelkie rodzaje magii.
- Może ktoś zrobił podkop? – zaciekawił się Theta.
- Nic z tych rzeczy. Pomieszczenie wydaje się raczej nietknięte. – stwierdził Luke.
- Zatem musi być niewidzialny…. – wydedukowała bystrze Ava.
- Da się to sprawdzić… - odparł Dove, po czym skuł lodem całą więzienną celę. Ku jego nieszczęściu, zaklęcie nie wyodrębniło żadnej sylwetki postaci, która powinna się tam znajdować.

Koniec końców – postanowiliście odpuścić, a o wyruszeniu na misję poinformowaliście jedynie Holy. Dziewczyna również była w niemałym szoku, gdy dowiedziała się o zniknięciu tajemniczego więźnia. Powiedziała, że postara się w wolnej chwili zbadać tę sprawę.

Wasza droga do Alphadorei trwała już kilka dobrych godzin.
- Czyli ten Coldian, jemu też coś spaliło wioskę i zabiło rodziców? – zaciekawił się Theon.
- Tak. – odparł Dove. – Ten sam demon, według Grace – stworzony przez Zefraina.
- Nieciekawa sytuacja.
- Dlaczego w ogóle Zefrain miałby tworzyć takie szkarady? – zaciekawiła się Ava.
- Kto wie… Może czuł się samotny… - wymamrotał Theta, zerkając ukradkiem w oczy Patricii.
- Dla mnie ta cała sytuacja nie ma większego sensu… - stwierdził Luke.
- Miałeś się nie wypowiadać. – skontrował Theon.
- Nie mów mi jak mam żyć.
- Hee… Dobra, dobra. Mów dalej, wilczku. – zaproponował ostatecznie.
- Coldian chce zastąpić Dove’a… wskrzesić mistrzynię, ale tak właściwie wciąż nie wiemy dlaczego. Nie wiem jak Wy, ale wydaje mi się, że coś tu nie gra…
- Cóż za kosmiczny poziom dedukcji.
- Słuchajcie, nie dogryzajmy sobie. – poleciła Patricia.
- Właśnie. Jesteśmy drużyną. Nie można tak. – dołączył się do jej prośby Theta.
- Może i Luke nie powiedział niczego konkretnego, ale i mnie tutaj coś nie pasuje. Wszystko jest zbyt dziwne… Coldian milczał przez tyle lat, a odezwać się postanowił dopiero teraz… Dlaczego tak nagle? – nie mógł pojąć Dove.
(…)
Zatrzymaliście się z czasem na granicy Snowville i Ghostbay. Podróżowaliście już któryś dzień z rzędu, przy zdecydowanie nieadekwatnej liczbie godzin, poświęconych na odpoczynek.
- Musimy się tu zatrzymać. – stwierdził Theon, drapiąc się po głowie. Jest już ciemno…
- Wszystko jedno… - stwierdził Dove, lekko zniesmaczony.
Nie dopisywały warunki. Było w granicach 10 stopni na minusie. Nie byłoby to aż tak bardzo odczuwalne, gdyby nie zimny wiatr, który dodawał całości ogromne liczby frustrujących czynników.
W krótkim czasie wykonaliście nieprzeciętnej jakości obozowisko, a z drewna, znajdującego się w lesie, stworzyliście niebagatelną kompozycję, przypominającą ognisko. Theon, który dostał sygnał do działań, w odpowiednim momencie zmienił się w ognistego żywiołaka i wypełnił ciepłem całą zaprojektowaną wcześniej przestrzeń.
- No i gitara. – stwierdził po fakcie.
Stworzona wspólnymi siłami Patricii i Thety – zabudowa obozowiska, razem z ogniskiem, czyniła je tak przytulnym, że uznaliście, że można spędzić w nim noc.
Pojawiło się kilka ustaleń wstępnych, próby wytypowania listy wartowników, a także określenie czasu, który można byłoby przeznaczyć na sen.
Na dobranoc postanowiliście, w ramach zbliżającego się Creepalionu, poopowiadać sobie straszne historie przy ognisku.
Wymiana mrożącymi krew w żyłach opowieściami, trwała przez jakiś czas, rozróżniając te lepsze straszaki i te gorsze, ale i tak sprawiała wam nie lada frajdę.
- Krwawy Uśmieszek dopadnie was wszystkich. Jest straszny i przerażający… - kończył swoją opowieść Theon.
- Jeśli wierzyć prastarym podaniom, zaszył się właśnie w tym lesie… w tym samym przerażającym lesie… i został tutaj aż do dzisiejszego dnia.
- Krwawy uśmieszek… Tak średnio przekonywujące… powiedziałbym.
- A gdyby w pewnym momencie taki jeden podszedł do Ciebie, to moim zdaniem byś… heee… wziął i umarł.
- Tak, na pewno. To takie logiczne…
Theon i Luke jak zwykle sobie dogryzali, komentując każdą, nawet najzwyklejszą wypowiedź swojego rozmówcy. Przeciętny obserwator tego widowiska mógłby stwierdzić, że są to śmiertelni wrogowie, ale oni właśnie w ten sposób okazywali swoją przyjaźń. Theta i Patricia siedzieli na skraju drewnianej ławki i patrzyli sobie prosto w oczy. Nie mówili nic, a raczej starali się żyć chwilą, momentem, który właśnie trwał. Ich relacja była na swój sposób piękna, bo pokazywała, że uczucia można wyrażać nie tylko poprzez słowa, gesty, ale także przez przebywanie w jednym miejscu i cieszenie się sobą.
Ava natomiast już dawno usnęła, pod wpływem ogromu wszystkich, rzekomo strasznych i przerażających opowieści. Jedynym członkiem teamu, który póki co starał się zachowywać rozsądek i spokój, był już tylko Dove. Kogut, udając, że słucha swoich rozmówców, w rzeczywistości bił się z myślami na temat słuszności podejmowanych przez siebie decyzji.
W pewnym momencie, w obozowisku rozbrzmiał niezwykle głośny pisk. Wszyscy w jednej chwili zerwali się na nogi i zaczęli rozglądać się po okolicy.
- Taki z Ciebie facet, a tak jęczysz… - nie dowierzał Theon, kwitując zachowanie swojego sparingpartnera od kłótni.
- To krwawy uśmieszek! Przyszedł się z nami spotkać! Przyszedł się z nami spotkać!!!!!! – zaczął panikować Luke.
Nikt w zasadzie nie mógł pojąć co takiego się z nim dzieje. Doskoczyła nawet do niego Ava, wyraźnie zaniepokojona jego zachowaniem. Wilk jednak trząsł się ze strachu. Swojej ukochanej wyżalił się, że w pobliskich krzakach usłyszał jakieś ciche pojękiwania i przede wszystkim znacznie głośniejsze kroki.
- Banda jełopów… No banda jełopów… - nie wytrzymywał Dove. – Nie wiem co sobie wyobrażacie, ale… - tu przerwał. W jednym momencie poczuł na swoim udzie dotyk małej, lecz bardzo zimnej dłoni.
Przerażony, w dosłownie kilka chwil zrozumiał podejście Luke’a Sharpa i podobnie jak on – zaczął krzyczeć, a może nawet i piać wniebogłosy.
Nie obyło się od podskoków i ogólnej epidemii paniki, z przestrachu wariował nawet i Theon, który do tej pory zdawał się zachowywać wręcz stoicki spokój. Jedyną osobą, która zachowywała w tej sytuacji zimną krew, był już chyba tylko Theta.
Kret zmrużył oczy, a po chwili jak przystało na dżentelmena, zakaszlał porozumiewawczo z gracją.
- Nie żeby coś, ale gdyby to był Krwawy Uśmieszek, to ja wiedziałbym o tym najlepiej.
- Co? Jak to? Niemożliwe! Wszyscy umrzemy… Przyszedł po… - padały różne hasła.
Theta odciągnął Patricię, która zupełnym przypadkiem wplątała się w epicentrum całego zamieszania i czuła się w nim przynajmniej bezradnie.
- To żaden potwór, tylko mały słodki kotek… - stwierdził ze spokojem.
- Khem… I do tego taki bielutki… - zauważyła Patricia, nie mogąc wyjść z podziwu.
Theon szybko otrząsnął się i spojrzał na otoczenie tym razem trzeźwo. Skrytykował znowu zachowanie Luke’a, po czym zrozumiawszy sytuację, był w stanie poczuć się już znacznie bezpieczniej.
Podobnie reszta… Oni również mogli odetchnąć z ulgą.
- Naprawdę… miłe przywitanie… - odezwała się mała, biała istotka. Była posiadaczką młodego, lecz strapionego obecnie głosu.
- Masz jakieś imię? – zagadała Patricia.
- I NA PEWNO NIE JESTEŚ KRWAWYM UŚMIESZKIEM? – wciąż nie mógł zrozumieć Luke.
- Potrzebuję pomocy… moja pani… w tym lesie… dopadły ją… - kotka robiła się coraz to słabsza, wraz z każdym kolejnym wypowiedzianym słowem. Stałość tej czynności sprawiła, że w pewnym momencie straciła przytomność.
- No to mamy problem… - stwierdził Theon. – Najpewniej nie idą po nas żadne krwawe uśmieszki, ale coś gorszego…
- Musimy wziąć się w garść i sprawdzić, cóż za szkarady kryją się w tych lasach. – dodał chwilę później.

Co by tu zrobić?


Obrazek
Hank Team- Freya potrzebuje mojej pomocy, tak? – spytała Zei, z niemałym zdziwieniem.
- Tak, tylko Ty jesteś w stanie pomóc Selimowi. Zagraża mu potworne niebezpieczeństwo, jego duszę próbuje zdobyć jakaś niewytłumaczalna, piekielna moc…
- TO TAKIE PRZYKRE I SMUTNE!!! TO TAKIE NIESPRAWIEDLIWE!!! AAA!!!!
- No już, już… Sorrow… Takie rzeczy się zdarzają, a szczególnie wtedy gdy jesteś osobą na wysokim stanowisku. Nie płacz, wszystko będzie dobrze. – próbowała pocieszyć enta.
- Obawiam się, Hank, że nie mam takich możliwości. Może i byłam kiedyś księżniczką Chefreindale, ale naprawdę, nie pamiętam już niczego z tamtych czasów. Nawet jeśli, to nie sądzę że potrafiłabym… no wiesz… rozwiązywać te problemy, dziejące się w innych, mroczniejszych światach i wymiarach…
- Zatem Selim ma cierpieć? – załkał Sorrow.
- Nie, nie uważam tak. Pamiętasz, Hank, jak opowiadałeś nam o członkach swojej gildii? Myślę, że dobrym pomysłem będzie powiadomienie Julii.
- Julii mówisz? Hmm… może to rzeczywiście dobry pomysł. – stwierdził Hank.
Po niedługiej wymianie zdań, Chestershire postanowił zaalarmować swoją koleżankę z gildii – Julię Aurelię Hari, o tym, że potrzebuje jej pomocy. Zaklęcie Guild Call, jakiego użył, przełamało potężną barierę kilometrów i umożliwiło rozmowę dwójki gildyjnych arcymagów. Julia nie dała się długo przekonywać i zgodziła się pomóc. Po trzech dniach pojawiła się w Fayadwood, wraz z orszakiem szkieletorów, które pomogły jej przebić się przez okoliczne lasy, nawiedzone przez różne wodne dziwactwa.
Niemal natychmiastowo wywołała panikę w stolicy okolicznych terenów. Mieszkańcy hrabstwa lasów deszczowych drżeli przed panią arcymag, sporadycznie nazywając ją „Apokalipsą”, albo „cholerną wiedźmą”. Dziewczyna przywykła już do wielu dziwnych, nietypowych i różnorodnych przede wszystkim określeń, więc nie zamierzała się nimi przejmować.
Tego dnia przyszło jej się spotkać z nowymi kompanami Hanka i Freyą.
- Zei, tak? – zaciekawiła się Julia. – Naprawdę byłaś księżniczką miasteczka, w którym rządzili Pierwsi?
- Podobno tak… Sęk w tym, że straciłam pamięć.
- Nie takie rzeczy się robiło… Kiedyś nad tym popracujemy. – stwierdziła z uśmiechem i przytuliła swoją rozmówczynię. Julii wybitnie spodobały się włosy nowej znajomej i stwierdziła, że gdyby miała okazje, to chętnie zrobiłaby sobie podobne.
Sorrow nie był skory do nowej znajomości. Był przerażony wyglądem pani arcymag. Wydawała mu się straszna i ewidentnie wyczuwał w niej jakieś zło.
- A Ty jesteś Sorrow? Prawda? – spytała, czym wprawiła enta w stan niepohamowanych konwulsji.
- Spokojnie. Ja nie gryzę… - kontynuowała przyjacielskim tonem.
- A dusze… nie zjadasz ich?
- Raczej ratuję, odprowadzam na drugą stronę… Nie jestem nikim złym, po prostu walczę ze złem, jak każdy mag na tym świecie…
- To takieee piękne! – wybuchnął niekontrolowanym atakiem płaczu.
- Miło Cię poznać, Sorrowindzie Tree. – wciąż nie opuszczał jej uśmiech.
Po kilkunastu minutach rozmów o wszystkim i o niczym, w końcu przyszedł moment na konfrontację z Freyą.
Czerwonowłosa pogromczyni feniksów, jak każdego dnia, siedziała na swoim kunsztownym tronie. Kiedy jednak spostrzegła, że otworzyły się drzwi, prowadzące do jej komnaty, natychmiast powstała i zbliżyła się w stronę nowoprzybyłych gości.
Powitała po przyjacielsku Hanka, Zei i Sorrowa, a po chwili zatrzymała się przed Julią. Białowłosa dziewczyna pokłoniła się mistrzyni gildii Dark Vikings i powitała ją szczerym uśmiechem. Widząc to, Freya, podobnie jak wcześniej Sorrow, nie mogła powstrzymać płaczu.
- Julio, błagam Cię, musisz mi pomóc.
- Po to tu jestem. Jak wygląda sprawa?
Freya była w kompletnym rozbiciu. Nie docierała do niej większość słów. Była zbyt czujna, rozpraszał ją nawet najzwyklejszy krok w sąsiednim pokoju. Była matką, która chciała zatroszczyć się o los swojego syna, ale najwyraźniej nie potrafiła.
- Spokojnie, na pewno pomożemy. The Rex Tales rozwiązywało już nie takie problemy.
- Na pewno damy radę. Jesteśmy jedną wielką rodziną, która za przyjaciół jest w stanie skoczyć nawet i w piekielny ogień – stwierdził Hank, zyskując swoją wypowiedzią w oczach trzech niewiast, znajdujących się w pomieszczeniu.
- Selim od jakiegoś czasu słyszy głosy, które zapraszają go do krainy cieni. Jego oczy w zupełnie niespodziewanych momentach obciekają krwią. Często w nocy budzi się z krzykiem i wykrzykuje słowa w zupełnie niezrozumiałym języku.
- Niepokojące.
- Gdzie obecnie się znajduje? W moim prywatnym bunkrze, chronią go najsilniejsi arcymagowie gildii. Może i odsłaniam się na ataki z zewnątrz, ale mam to w szczerym poważaniu. Liczy się tylko dla mnie mój mały królewicz… Jest dla mnie całym światem…
- Rozumiem. Zatem, Freyo, czy mogłabym prosić o jakąś rzecz, należącą do Twojego syna? – spytała.
Freya, ukazując na twarzy lekkie, lecz szczere niezrozumienie, bez słowa wyciągnęła z okolicznej szafki niedużą, pasiastą koszulę w czarnobiałych barwach. Po chwili też podała ją Julii.
Panna Hari nie zamierzała przeciągać swoich planów i od razu wzięła się do roboty. Położyła swoje dwie mizerne ręce na otrzymanym ubraniu, czym sprawiła, że jej oczy zajaśniały dziwną, niezrozumiałą barwą, różniącą się znacznie od głównych, pochodzących z tęczowej palety świetlnych iluminacji.
Aby pogłębić stan swojego transu, wypowiedziała kilkanaście dziwnych i niezrozumiałych słów, zdających się formować w jakieś pradawne zaklęcie, wykraczające ponad bariery zwykłej, śmiertelnej magii.
Widząc to, Sorrow, zemdlał z przerażenia i runął jak długi przed wejściem do pomieszczenia. Tylko dzięki nieprzeciętnemu refleksowi Hanka, nie udało mu się poddać niczego stanowi zupełnej destrukcji.
Julia powtarzała swoje zaklęcia coraz to szybciej, aż w pewnym momencie nie byliście nawet w stanie usłyszeć między nimi przerw. Głos dziewczyny zaczął rozbrzmiewać nawet w waszych umysłach, przestawał być zwyczajnym drganiem powietrza.
Roztrzęsiona Freya nie wiedziała co robić. Z jednej strony cieszyła się z tego, że ktoś postanowił jej pomóc, ale z drugiej – chyba miała również świadomość tego, jak przed wielkim i skomplikowanym zadaniem postawiła niewinną czarodziejkę zaświatów.
Julia w pewnym momencie zaczęła przeraźliwie krzyczeć.
- Czym jesteś… czego chcesz… nie powinnaś istnieć… arghh…
Dziewczyna ewidentnie przeliczyła się ze swoimi umiejętnościami. Zwyczajne zaklęcie naprowadzające, przeradzało się powoli w piekielne męki.
- OCZY… ocz..y…
Wszyscy w jednym momencie spojrzeli na twarz białowłosej czarodziejki, na jej płonące oczodoły.
Julia nie wierzyła, w to, co właśnie się działo. Jakaś niewiarygodna siła, zaczęła wykręcać jej ciało w nieprawdopodobnych, groteskowych kształtach. Byłoby już pewnie po niej, gdyby nie jej przyjaciele, którzy niemal natychmiast ruszyli z pomocą. Hank był już gotowy rozsadzić cały budynek, ale w odpowiednim momencie powstrzymała go Zei, która cudem wyrwała Julii z rąk przeklęty przedmiot.
Wycieńczona dziewczyna, skulona upadła na ziemię.
- To wykracza ponad wszystko, co do tej pory widziałam… - załkała przerażona. W głosie Julii dało się teraz wyczuć zupełnie niepasującą do niej bezradność.
- Przepraszam… to wszystko moja wina… - rzekła oszołomiona Freya.
- Nie, to nie Twoja wina. – zaprotestowała Julia. – To coś… wyczuwam w tym tak ogromny gniew… taką nieprawdopodobną ciemność… Ona przerasta moc bogów i demonów…
- Więc może być coś silniejszego od nich? – niedowierzał Hank.
- Najwyraźniej… tak.
- Przez całe życie tkwiłem w przekonaniu, że przerasta ich tylko Eclipse Delic…
- Nie wiem, czym jest to cholerstwo, ale na pewno nie mam zamiaru się poddać. – stwierdziła Julia, z wielkimi trudami podnosząc się z ziemi.
- C..coo.. się stało? – w tym momencie Sorrow odzyskał przytomność. Zdezorientowany próbował przypomnieć sobie wszystkie ostatnie zdarzenia.
- To wojna, Sorrowindzie. – odparł Hank. To prawdziwa wojna, w której może wygrać tylko nasze The Rex Tales. – dodał chwilę później.

Co by tu zrobić?

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Pt, 17 mar 2017, 21:03
Zgłoś post
WWW
Mistrz Administracyjnej Magii
Avatar użytkownika

Dołączył(a): So, 24 sty 2009, 15:23
Posty: 1751
Lokalizacja: z Angmaru
Naklejki: 17
Post Re: Let The Story Inspire - Rozgrywka II Rozdziału
Casius wstał i udał się do swojego pokoju. Po chwili wrócił z mapą kontynentu, którą rozłożył na stole.
Spoiler:

-Dobra, jesteśmy tu... - wskazał Zeasiss. - ...A chcemy być tu... - wskazał Ascadię. - Wszystko, co wiem o tym kraju, to to, że kręci się tam pełno ephisterów i krotodronów. Powinniśmy być przygotowani na wszystko. I przede wszystkim... powinniśmy mieć przygotowany porządny ekwipunek.
Spojrzał jeszcze na Johna.
-Dowiedział się pan czegoś jeszcze? Wiadomo coś o gildii Devil Scythe i ich siedzibie, członkach? Gdzie mogą przetrzymywać Sandlera? Cokolwiek przydatnego?

_________________
Obrazek
Głupcze! Żaden śmiertelny mąż nie jest w stanie mnie zabić! Teraz GIŃ!
Jeśli widzisz ten kolor, uważaj - administrator ma Cię na celowniku.
Spoiler:


Pt, 17 mar 2017, 21:21
Zgłoś post
Poznaniak Nieszczelny
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt, 24 lip 2012, 11:47
Posty: 2434
Lokalizacja: Poznań, Rzeczpospolita Polska
Naklejki: 17
Post Re: Let The Story Inspire - Rozgrywka II Rozdziału
Wyjątkowo przejęty zaistniałą sytuacją Hank pierwszy raz nie wiedział, co ma począć. Z jednej strony mógłby pójść walczyć z tymi mocami, aliści byłoby to samobójstwo. Z drugiej zaś, w mniemaniu Chestershire'a brak działania równałby się tchórzostwu, czego rzeczony bohater nie lubi.
- A może by tak rozegrać to strategicznie? - oznajmił do swoich interlokutorów ojciec nieślubnych dzieci. - Nie możemy siedzieć z założonymi rękami, ale nie możemy także dać się zniszczyć. Tu potrzeba głębszej strategii.
Hank pomyślał, że paradoksalnie Eclipse Delic byłby w stanie zniszczyć te moce, ale i tu jest problem - on nie jest po stronie dobra, a ponadto tak jakby się rozpłynął.
- Trzeba znaleźć kogoś, kto powie nam coś więcej o tym przedmiocie i o tym, jak zło zniszczyć złem. Pamiętajcie minus razy minus daje zawsze plus. Może tu też się uda. - zakończył Hank i rychło wezwał swoich sojuszników do poszukania odpowiedzi na nurtujące ich pytania oraz jakiegoś osobnika, który wyjaśni raz na zawsze całą sytuację.

_________________
Co ja będę się rozpisywał, zapraszam:
"Reksio i Kretes: "Skarb Umuritu" [KOMIKS] - czyli, dlaczego Kretes zasłania dymkiem innych kolegów oraz gdzie znajduje się skarb Umuritu.
Ten kolor należy do Administratora dbającego o czystość i walczącego ze złem. Lepiej zacznij się zastanawiać nad sobą, kiedy ujrzysz ten kolor w swoim poście :)


N, 19 mar 2017, 19:56
Zgłoś post
YIM WWW
Online
Bezpieczeństwo Forum
Avatar użytkownika

Dołączył(a): So, 7 lis 2009, 14:12
Posty: 2168
Lokalizacja: Koło komputera xD
Naklejki: 7
Post Re: Let The Story Inspire - Rozgrywka II Rozdziału
- Wyśmienicie się składa, że owa kotka straciła przytomność akurat, gdy miała nam powiedzieć, co się stało, komu i gdzie -
mówię z ironią w głosie i zwracam się do Patricii z prośba o wyczarowanie jakiejś wody kolońskiej, ewentualnie poję po prostu kotkę średnią miksturą życia. Gdy żadna z metod nie zadziała, próbuję delikatnej lodowej pięści 3.
Po uzyskaniu informacji, postępujemy zgodnie z planem Thety - parę osób zostaje, żeby pełnić rolę obronnej latarni morskiej (proponuję Cisza i Patricię), reszta idzie w ustalonym kierunku z ocuconą biedaczką.
Gdy jednak kotka będzie z uporem pozostawać nieprzytomną, realizujemy dokładny plan Sigmy.
Mogę udać się na południe, wcześniej wyczarowując sobie jakąś lodową tarczę (lodowa twórczość 2), tak dla zasady.

_________________
Przejrzyj moje okołoreksiowe projekty na GitHubie!
Pozdrawiam wielu nieaktywnych użytkowników, wszystkich wciąż wchodzących oraz Playboiia, bo zawsze się żali, że go nie ma w moim podpisie.
Obrazek III miejsce w konkursie halloweenowym 2011, I miejsce w konkursie rocznicowym 2015
Tym kolorem moderuję.


N, 19 mar 2017, 22:00
Zgłoś post
WWW
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Odpowiedz w wątku   [ Posty: 43 ]  Przejdź na stronę 1, 2, 3  Następna strona

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 1 gość


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Skocz do:  
cron
No nie wierzę, forum działa dzięki phpBB! © 2000, 2002, 2005, 2007, 2010, 2013, 2019 phpBB Group.
Designed forum urobiony przez STSoftware dla PTF.
Tłumaczenie skryptu od phpBB3.PL