Michelle Fang: - Obawiam się, że nie mamy innego wyjścia. Wszyscy mają swoje zobowiązania, wszyscy mają jakieś cele w życiu, które blokuje opętańczy pakt z siłami zła. Closed Sacrament ma nas w garści, a my nie możemy zrobić kompletnie nic. - Kim są ofiary z listy? - Ten pierwszy to Santino Brasi. Zatwardzialec cholerny, smoczy mag wszystkiego co żelazne i twarde. Mało na tym świecie istot, które byłyby w stanie się z nim zmierzyć. O ile mi jednak wiadomo, wyruszył teraz na jakąś misję w dalekie terytoria i ciężko będzie z jego znalezieniem. Myślę, że Izzy nie wiedział o tym, że Brasi wraz ze swoją grupą znajduje się teraz w terenie, stąd wydał ten ciężki do wykonania wyrok. O ile w pierwszym przypadku ogranicza nas bariera kilometrów, to w tym drugim… cóż… chyba chodzi o nasze możliwości moralne. Faust Moonster to syn najporządniejszych mieszkańców Eldshire, wręcz pokoleniowej rodziny, walczącej o wolność naszego kraju… Nie wiem, czy ma chociaż 10 lat… To przykre… i niesprawiedliwe, ale tak już niestety wygląda przynależenie do czarnej gildii. Czasem się zastanawiam, Michelle, dlaczego to robisz… Dlaczego jesteś jedną z nas… Dlaczego tak ulegle oddałaś się siłom mroku. Z Twojego serca bije potężne światło… Nie pasujesz tutaj. - To miłe, co mówisz, kapitanie… - Naprawdę, jeszcze raz zastanów się nad swoim życiem. Jeśli nie masz jakichś zobowiązań, odejdź i dołącz do The Rex Tales. Być może wtedy będziesz mogła mnie powstrzymać przed zatraceniem swojej duszy na wieczność. Błagam, nie popełnij takiego błędu jaki popełniłem ja. – prosił, a z jego oczu wciąż sączyły się łzy. W pewnym momencie ktoś zapukał do drzwi. Jeden z marynarzy zapowiedział przybycie wielkiego gościa. Olivierre przetarł nerwowo oczy i spytał o jego tożsamość. - To Artur Jeremy Blizzard. Ma do pana jakąś sprawę.Co by tu zrobić? Casius Team - Co tu dużo mówić... I tak dobrze, że mamy jakiś trop. Diesel załatwił nam go tak trochę... na lewo. Według statutu CCS, Apostołowie nie mogą za bardzo wspomagać swoich gildii, jeśli już takowe posiadają. - To by wyjaśniało, dlaczego tylko Eneash i nasz mistrz mają jakąś gildię... - Rheeście się najwyrhrhraźniej niee opłaca... - A no... - stwierdził Casius, stwarzając pozory bycia włączonym w rozmowę. - Dowiedział się pan czegoś jeszcze? Wiadomo coś o gildii Devil Scythe i ich siedzibie, członkach? Gdzie mogą przetrzymywać Sandlera? Cokolwiek przydatnego? - Nie wiemy za wiele o członkach ich gildii, ale zakładamy, że mogą mieć jakiś związek z kreaturami, które zamieszkują Ascadię. Wiesz, pająki, zmiennokształtni.... KONIE.... - Ihaa... - stwierdził Vudix, pojmując, że przyszedł czas na jego 5 minut w rozmowie. - Czemu ci wszyscy psychopaci muszą zaszywać się w miejscach, gdzie są pająki... - Pająki... nie są aż takie straszne - stwierdziła Elisa. - Podobno Elisa zjada pająki na drugie śniadanie... - z przerażeniem w oczach wyszeptał Francis, mając nadzieję, że usłyszy go tylko jego przybrany rodzic. - Małe słodkie kotki... też czasami... - zripostowała panna Rose, tym samym tonem głosu. - Dobra dobra... - przełknął nerwowo ślinę Casius. A co z siedzibą i resztą? Sandler... no te sprawy? - Wiele nie wiemy. Punktem wyjścia będzie przede wszystkim Lastwind. Lokalizacja Eusebina wg CCS nie zmieniła się od dobrych paru tygodni, co oznaczałoby, że dziad ewidentnie tam czegoś szuka. Idąc tym tokiem rozumowania - miejscowi z pewnością musieli coś widzieć. - A jak się z nimi dogadamy? - zapytała Ei. - Nie powinno być tak źle. Z Ascadyjczykami idzie się jeszcze dogadać, gdyż mieszkają w niej ci, z którymi mamy do czynienia w naszym państwie. - Ihaa... - I nie tylko. W krainie lasów deszczowych roi się od emigrantów. - Legalnych... mamy rozumieć? - Tak i nie... To dłuższa historia... - mhm... - Lastwind, jako miasto, nie jest dużo większe od Eldshire. Sęk jednak w tym, że otaczają je nieprzebyte lasy... - No tak... w końcu krotodrony... heheheh, Casius? - .... To nie jest śmieszne, Elisa. - Nieprzebyte do tego stopnia... - kontynuował swoją opowieść Moonster... że tworzą nieprzeciętnej jakości mur, który odcina stolicę od innych dystryktów w państwie. W praktyce do Lastwind można trafić tylko poprzez teleportację, gdyż bogowie jedni tylko wiedzą, co kryje się w jego lasach... - Całkiem sympatycznie... - podsumowała Ei, obserwując zachowanie załamanego kolegi. - Oj tam, Casius, nie smutaj. Pojawią się pajączki, weźmiemy i spalimy, a jeśli będzie trzeba, to nawet podpalimy cały las deszczowy. - stwierdziła Virginia. - Przynajmniej szybko zgaśnie... i nie trzeba będzie znowu rekompensować strat... heh... - zaśmiała się panna Rose. - Powiedział Pan, że można tam tylko trafić poprzez teleportację... - przypomniał sobie Casius. - Owszem. - Iii co z tym teleportem? - Cóż... - To nie zapowiada się dobrze.... - wymamrotała Ei. - W zasadzie jest to wykonalne, ale póki co... tylko w jedną stronę. - TYLKO W JEDNĄ STRONĘ?! - rozbrzmiało równocześnie kilka głosów (...) Rozmowa z Moonsterem trwała jeszcze przez jakiś czas. Doradca mistrza gildii, jak się później okazało, posiadał zwój teleportacji do Ascadii. Jego jednostronność uwarunkowana była jak sam stwierdził - "brakiem indywidualnych funduszy". John wytłumaczył wam, na jakiej zasadzie działa używanie zwojów teleportacji. Z jego lekcji wyciągnęliście tyle, że z przenoszeniem się pomiędzy innymi państwami, krajami i generalnie na większą odległość jest tak, że mogą robić to jedynie osoby, które znają się na specyficznej magii teleportacji, jak słynny apostoł, którego teraz w CCS zastąpił Diesel. Innym osobom pozostają właśnie drogocenne zwoje, które pochłaniają zbyt wiele życiowej i magicznej energii. Moonster postanowił się więc poświęcić i dać wam szanse na grupowe wykazanie się w innym państwie. Koniec końców trafiliście do stolicy Ascadii - Lastwind. John Moonster nie kłamał. Rzeczywiście - było to małe miasteczko, w którym wszystko zdawało się być dziwnie symetryczne i przypominające Eldshire. Ulice wypełnione były różnorakimi rzeźbami, wspominającymi pamięć o minionych latach. Spośród budynków i zieleni wyróżniał je ogromny rzeczny pas, przepływający przez miasto. Czystość wody była godna uwagi, gdyż była tak nieskazitelna, że dało się w niej dostrzec nawet własne odbicie. - Dzień Dobry. - zabrzmiał donośny, męski głos. Znajdowaliście się teraz na małym teleportacyjnym placu, otoczonym dokładnie siedmioma błękitnymi kolumnami. Szybko pojęliście, gdzie przywiódł was czar teleportacji i w równie podobnym tempie zorientowaliście się kim jest osobnik, który się z wami przywitał. Był to podstarzały kot w czarnym kapturze. Miał długą, siwą brodę, która zwisała mu niemalże do kolan. - Witaj... - instynktownie odparła Elisa. - Kim jesteście, przybysze? Pragniecie podróżniczych doznań, niebagatelnych towarów, a może i spotkania z królem...? - Właściwie poszukujemy takiego jednego... - zaczął Casius, ale w jednym momencie został powstrzymany przez czerwonowłosą panią arcymag. - Nie w szczepionkę... - wyszeptał, nie pojmując do końca, co właśnie się zdarzyło. - Jesteśmy podróżnikami. Przybywamy do Lastwind w ramach gildyjnego urlopu. - odparła z uśmiechem na twarzy. - A wasz kolega... - Miał na myśli hotel, nie musi być nie wiadomo jak wielce wygodny, ważne żeby dało się w nim mieszkać. - Rozumiem. - Macie w swojej ofercie jakieś wycieczkowe plany? Ascadia to doprawdy bardzo malownicza kraina. Chcielibyśmy zaznać jej wszelkich dóbr i zacząć najlepiej od stolicy. (...) Rozmowa Elisy z pracownikiem kręgu teleportacyjnego zmierzała ku końcowi. Stary kot porozumiał się ze swoimi znajomymi, zajmującymi się w mieście sprawami turystycznymi. Właśnie przedstawiał pannie Rose najlepsze z ofert. - Mhm... Ta oferta wydaje się całkiem na miejscu. Nie wspomniał pan jednak o cenie... - 50.000 za pobyt miesięczny... - tu przerwał. Nastała niezręczna cisza. Prawie wszyscy członkowie grupy spojrzeli na siebie z niemałym zdumieniem, przerażeniem, a może i nawet pierwszymi oznakami paniki. - Pewnie, bierzemy. - stwierdziła Elisa, przerywając zespołową chwilę kontemplacji. - Zatem świetnie. Proszę udać się do lokalnego banku i uregulować swój rachunek. Traficie tam idąc wzdłuż przecznicy Brunatnego Światła. - Bhhruunatneego światła? - Tak, to ta na której się znajdujemy. Musicie iść do końca w prawo, aż w końcu traficie na budynek w kształcie kropli deszczu. Jest charakterystyczny... (...) W końcu trafiliście do celu. Budynek emanował pięknym, niebieskawym światłem. Był bardzo nowoczesny, wbrew temu co mówi się o miastach położonych w głębi deszczowych lasów. - Czy my na pewno tego chcemy? - spytała Ei. - Mam pewne wątpliwości... - dodał za chwilę Vudix... - To niby 50 tysięcy, ale czy.... ile to będzie właściwie po podzieleniu na naszą szóstkę? - Nie martwcie się, dzieciaki. Pokrywam całą kwotę. - rozwiała wszelkie wątpliwości Elisa. Dziewczyna ze zlekceważeniem podrzuciła trzymaną do tej pory w rękach sakiewką, jak gdyby nie była niczym ważnym. - Misje dla arcymagów to zupełnie inna planeta, w porównaniu do tych, które mogą zostać przyjęte przez zwyczajnych magów. - Dzieci w Lecrei głodują, a Ty jak gdyby nigdy nic tak szastasz pieniędzmi... - oburzył się Casius. - Jeśli o to chodzi, wpieram dobroczynnie kilka okolicznych krain... naprawdę musimy dalej ciągnąć ten temat? - Nie. - stwierdził Vudix. - Naprawdę, nie lubię się przechwalać... - powiedziała, szczerząc się delikatnie pod nosem. W końcu postanowiliście wejść do nieprzeciętnej budowli. W środku wyglądała ona może i mniej okazale, lecz mimo to stwarzała pozory bogactwa i kunsztowności. Od początku jednak było tam coś nie tak... Niemalże wszyscy biegali dookoła i krzyczeli... - jak oszaleli, albo zwyczajniej przerażeni. Pojawiały się pierwsze szlochy i modlitwy. - Co się tu... - nie mógł pojąć Casius. Biały lis nie zamierzał czekać na dalszy rozwój sytuacji i nie zastanawiając się długo, zatrzymał jednego z wystraszonych koni. - Panie, czy ja naprawdę jestem taki straszny? - spytał. Koń przestał chwilowo panikować i w jednym momencie przebadał oczami swojego rozmówcę. Gdy już skończył, wrzasnął niemiłosiernie głośno i zemdlony padł na ziemię. Casius przez jakiś czas nie mógł pojąć, co tak właściwie się stało. Sytuacja zmieniła się jednak, gdy odwrócił się i za swoimi plecami ujrzał zniecierpliwioną Elisę. - Pszeephhraaszaam? - zagadała nieco spokojniej Virginia. - Jesteśmyyy podhhróóznikami, chcieliśmy dokonać przelewu w banku... ale jak widać.. coś tu jest nie tak... Mógłby ktoś być tak miły i wyjaśnić mi, co się dzieje? - NADESZEDŁ KONIEC ŚWIATA!!!! - ARMAGEDON… - APOKALIPSAAAA.. - ECLIPSEE DELIIC… - TYŚ WIDZIAŁ ECLIPSE DELICA... - padały różne słowa. - Naprawdę, chcemy wam pomóc. Jesteśmy magami... - zaproponowała Ei, czym udało się jej na jakiś czas uspokoić tłum. Po kilku chwilach wyłoniła się z niego nastoletnia dziewczyna, lekko zirytowana otaczającą ją rzeczywistością. - Jesteście magami, tak? - spytała. - no... - stwierdził Vudix. - Przepraszam za bałagan, ale naprawdę - wszyscy mamy powody do paniki. Wybaczcie im, gdyż zachowują się przynajmniej nieroztropnie, ale jednak... tu chodzi o pamięć o przeszłości. - Co masz na myśli? - zaciekawiła się Elisa. - Nasza historia jest dość krwawa i ma pewien powtarzający się motyw. Otóż... no właśnie, potwory mieszkające w lesie często wzniecają bunty, które jeszcze częściej zbierają żniwa niewinnych istnień mieszkańców Lastwind... - Chcesz więc powiedzieć, że coś szturmuje miasto? - spytał Casius. - Miło, że się rozumiemy... - Taak... - Jestem córką tutejszego dowódcy straży. Kilka minut temu dostałam raport, że do tej pory przez nasze mury przedarło się 12 krotodronów. - Ja mam rodzinę i dzieci!!!! - rozbrzmiał z daleka jakiś kobiecy głos. - APOKALIIIPSAAAA. - WSZYSCY UMRZEMY.... - Nie umrzecie. - zapewniła Elisa. - Jak widać przyszedł czas, w którym The Rex Tales zawalczy o wolność kolejnego państwa... - Kolejnego? - zdziwił się Vudix. - Innym razem, Kapiszonie...Co by tu zrobić? Wild Psycho Dove Team Nie trzeba było czekać długo na waszą reakcję. Theon Cheeses White momentalnie przemienił się w jakąś potężną zrogowaciałą bestię z kolcami, Dove przemyślał strategię swojej walki i miał w zanadrzu kilka, albo i nawet kilkanaście lodowych czarów, a grupowi snajperzy zdążyli wpakować się na najwyższe drzewa, by w odpowiednim momencie wystrzelić huczny armatni koncert ze swoich strzelb. Theta i Patricia zaopiekowali się zemdloną kotką. Kret polecił koleżance, aby ta wyczarowała świetlną flarę. Ta niestety odmówiła. Stwierdziła, że to zbyt dużo na jej możliwości, ale zaproponowała nieco inne rozwiązanie. Wszyscy w gotowości czekali na wyczarowaną smugę światła, która miała być swojego rodzaju sygnałem do rozpoczęcia poszukiwań. Los jednak chciał, że panna McFlower miała niemałe problemy z użyciem planowanego zaklęcia. Dziewczyna plątała się w słowach i robiła to na tyle nieudolnie, że można było stwierdzić, że próbuje użyć zaklęcia, którego nie opanowała jeszcze do końca. Theta widząc jej bezradność, postanowił ją pocieszyć. - Nie przejmuj się. Rozumiem, że to zbyt dużo dla Ciebie… - stwierdził, podając jej po przyjacielsku dłoń. - No nic, trudno. – wymamrotał szeptem Theon, starając się, aby jego potworny głos nie wzbudził niczyjej uwagi. – Macie może jakiś pomysł na zwierzę, które świeci w ciemnościach? – spytał. - Świeeetliiiik! – zaproponował Luke, wciąż stojący przy koronie jednego z najwyższych okolicznych drzew. - Czasem żałuje, że nie wzięliśmy ze sobą Lamara… On przynajmniej ma mózg… - odparł z pogardą w głosie. - Co, Cheeses, nie odpowiada Ci zmiana w gigantycznego świetlika? – ciągnął temat Theta. - Sigma, pamiętaj, ja jestem większy i wystarczy jeden ruch nogi, ażeby odesłać Cię tam, gdzie wreszcie mógłbyś pojąć definicję nieskończoności. - Chłopcy, nie kłóćcie się… - próbowała pogodzić wszystkich Patricia. - Może ja coś zaproponuję… - zaczął Dove. – Pamiętam jak szef gildii mówił do wnuczka, że świecą mu się oczy… Może zamieniłbyś się w wielkiego kota z wielkimi oczami? - Może od razu w Deadriela… jełopie. - To nie było miłe. - Nie miało być… Sytuacja nie była zbyt ciekawa. Przewrażliwiony Theon, przybrawszy formę bestii, powoli lecz jednak konsekwentnie pogarszał morale drużyny. Niesnaski trwały jeszcze przez jakiś czas, a wszystko zmieniło się dopiero w momencie, gdy Luke, szukając Avy, zleciał z drzewa i zupełnym przypadkiem wymusił na Golly’m szczegółowe badanie leśnej fauny i flory. Myślicie, że już nie mogło być gorzej? A właśnie, że mogło... Los nie zamierzał oszczędzać naszych bohaterów. Theta, Dove, Luke i Theon już wkrótce mieli się dowiedzieć o zniknięciu Patricii i Avy. Nie było ich nigdzie – ani na żadnym z drzew, ani w okolicach obozowiska. Wiedząc, że sprawy znacznie się skomplikowały, czwórka młodzieńców postanowiła wreszcie wziąć się w garść. Cheeses, koniec końców, zmienił się w wielkiego kocura z reflektorami w oczach. Choć nieprawdopodobnie tego żałował, to jednak musiał uznać to za kwestię życia i śmierci. Był gildyjną duszą towarzystwa i nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby coś stało się z jego ulubionymi koleżankami. Grupa poruszała się dość chaotycznie – przede wszystkim ze względu na to, że nie miała za bardzo pomysłu – dokąd i którędy powinna zmierzać. Po 10 minutach poszukiwań rozpoczęło się panikowanie. Obozowy ogień powoli zanikał w mrocznych otchłaniach lasu, a z czasem nie był już kompletnie widoczny. Wciąż nieprzytomną kotką zajmował się Theta, który trzymał ją na rękach już od samego momentu opuszczenia bezpiecznego bastionu. Nie mogliście się uspokoić. Każda kolejna sekunda zbliżała was do szaleństwa. Niezależnie od wielkości i kształtów – wszyscy stawaliście się kłębkami nerwów. W pewnym momencie jednak, stało się coś kompletnie dziwnego. Przez las przeszedł przeszywający krzyk młodej dziewczyny, któremu kilka chwil później zawtórowała niecodzienna aura okolicy. Ciemne i ponure dotąd niebo, jakby pod wpływem jakiegoś impulsu, zapłonęło śnieżnobiałym, iskrzącym się strumieniem świetlnej energii. - Ożesz Ty w mordę… - nie dowierzał Theon. Znajdujący się na przeciwnym końcu lasu, potężny słup magicznych wyładowań zdawał się rozjaśniać wszystko, co do tej pory w tym miejscu przerażało i wzmagało inne negatywne emocje. Czwórka magów, spostrzegłszy, że znajduje się w kompletnie innym miejscu jak planowała, posmutniała nieznacznie, lecz nie zamierzała też dłużej kalkulować. Wszyscy udali się do źródła jaśniejącej energii. W końcu, po kilku wpadkach i nieprzewidzianych zderzeniach z drzewami, udało wam się trafić do wyznaczonego miejsca. Była to pusta przestrzeń, wyglądająca mniej więcej tak, jakby po przejściu kilku burz z piorunami. - Ava, Patricia!! – wykrzyczeli niemal równocześnie panowie. Theta i Luke, jakby przeczuwając śmierć swoich najbliższych momentalnie doskoczyli do nich i praktycznie ze łzami w oczach dziękowali losowi za to, że umożliwił im kolejne spotkanie. Dove i Theon podchodzili do sprawy nieco bardziej wymownie. Oboje całą sytuacją byli raczej zażenowani. Najwięcej do powiedzenia w tej kwestii miał Theon, który wciąż będąc dziwnym, groteskowym kocurem, w pewnym momencie wypalił… - no… już już… gołąbki… - Czy Ty powiedziałeś gołąbki? – zdziwił się Dove. - no… - a’k. Na otwartej przestrzeni znajdował się jednak ktoś jeszcze. Była to niewyraźna istota, skupiająca na sobie nowopowstały świetlny ogrom, jaśniejący od kilku dobrych chwil w całej okolicy. Pod jej stopami znajdowały się kamienne strzępy i pazury, sugerujące, że całkiem niedawno rozegrała się tu jakaś solidna walka. - Nie chciałbym być na ich miejscu… - stwierdził Theta. Tajemnicza postać nie była zbyt wysoka, a swoimi kształtami przypominała młodą, niepozorną dziewczynę. - A ta pani to kto? –zaciekawił się Dove. - Właśnie… miałyśmy o tym powiedzieć. – w porę zorientowała się Patricia. - Emma? Czy to Ty? – odparła niewyraźna istota ze zdumieniem. – Znaleźliście moją małą księżniczkę… Dziękuję wam!!!! – dodała chwilę później nieco bardziej żywiołowo. Jej światło przygasło i stało się przyjemniejsze dla oczu. Dziewczyna instynktownie wyrwała białą kotkę z ramion Thety i wtuliła ją w swoje ramiona. Teraz już można było się jej bliżej przyjrzeć. Była to kilkunastoletnia biała lisica, z bujnymi jasnobłękitnymi włosami. Nosiła długą, sięgającą kostek różową suknię, a z jej twarzy promieniowały wręcz emocje i troski. - Chyba powinnam wam podziękować. – odparła. - Cała przyjemność po naszej stronie, stwierdził Luke. Dziewczyna zareagowała na to szczerym uśmiechem. - Jestem Sapphire , miło mi. – podała rękę swojemu rozmówcy. - Luke Sharp, wyborowy strzelec… niestety zajęty… - NIESTETY?! – nie dowierzała Ava. - Spokojnie, rozumiem, że to taki żart… - A i owszem. Wybranka mojego serca bywa czasami przewrażliwiona… - No mało powiedziane… - heheheh… żenujące… - nie owijał w bawełnę Theon. - Z paniami już się poznałam… Pana wyborowego strzelca również zapamiętam… A kim jest ten, który uratował moją Emmę? - Theta Sigma, zawsze niekonwencjonalny, zwarty i gotowy do nieprzeciętnych działań. - Ciekawa broda… - stwierdziła Sapphire, podając dłoń swojemu rozmówcy. - A dziękuję, dziękuję. - To chyba pora na mnie. Jestem Dove Golly i lubię chodzić bez płaszcza… - Nieprzeciętne zainteresowania, panie Golly… - Żeby tylko bez płaszcza… - zakpił ze swojego przyjaciela Theon. - A ten szyderczy kocur? - Pfff… Ja Ci dam szyderczego kocura… - oburzył się Cheesees, po czym powrócił do swojej właściwej formy. - Nie sądziłam, że macki wyrastają na twarzy, ale wygląda pan z nimi całkiem ładnie. – stwierdziła Sapphire. - Bo się zarumienię.... - Nie wątpię. - Theon jestem… i jestem zażenowany tym wszystkim. - Miotają nami przeróżne emocje… takie już życie. - Tak więc już się poznaliśmy… - postanowiła odezwać się Patricia. - Sapphire, może teraz opowiesz nam, co sprowadza Cię do tak niebezpiecznego miejsca? - Ładnie to tak zaczynać od historii nieznajomych? – odparł niegrzecznie Theon. - Tak się składa, Theonie, że dziewczyny wtajemniczyły mnie w cel waszej misji. – odparła, kryjąc w sobie zmęczenie uwagami rozmówcy. Theta i Patricia, widząc, że świetlne zaklęcie zaczyna wygasać, postanowili wyczarować kolejne ognisko. Niecałe kilka chwil później powstał drugi obóz, który od Luke’a otrzymał miano Campingu Nowej Znajomości. Niebieskowłosa dziewczyna ułożyła swoją bielutką partnerkę do snu i rozpoczęła swoją opowieść. - Polują na mnie… Oni są źli… nie mają uczuć… - Jak statystycznie wszyscy stereotypowi „oni” – stwierdził Theta. - Mhm… O kim mówisz? – zaciekawił się Dove. - Moja… nasza była gildia… Closed Sacrament. - A’k. to nie znam. - Obawiam się, że powinieneś. Przynajmniej po tym co stało się ostatnio… - A co stało się ostatnio? – zaciekawił się Luke. - Angelheim… nasze miasto… - A, to o tym akurat słyszałem. – odpowiedział wilk. – Wielkie trzęsienie ziemi, wywołane ruchem płyt tektonicznych zatopiło miasto w morzu gruzów i biedy…. Naprawdę przykra sprawa. - Heeeh… no tak, nie macie prawa wiedzieć, co stało się naprawdę, bo z osobami wyższej klasy rozmawiacie raz na ruski rok. – zakpił ponownie z rozmówców Theon. – Rozumiem, że chodzi o powód, dla którego musiałem pocieszać moją małą siostrzyczkę przez dobre kilka dni… - Holy znowu płakała? – zdziwił się Dove. - Taaak, żeby tylko płakała. Wpadła raczej w panikę, a wszystko przez tego śmieszka, który dla zabawy postanowił zadrzeć z gildią Izzy’ego i zniszczyć mu miasto. - O kim mowa? – spytał Theta. - Nazywamy go Hurricane. Cholera wie kim on jest, ale ma wyraźne problemy ze sobą. Mówi, że ma jakąś wielką misję do odbycia, ale nikomu za bardzo nie chce powiedzieć jaką. Chcemy do niego dotrzeć, ale jest to bardzo trudne. Obstawiam, że jest w stanie go zrozumieć tylko mistrz gildii, ale ten jak widać ma nas w głębokim poważaniu. - Czekaj, moment… czy ja dobrze zrozumiałem? Izzy Van Sloth… TEEEN IZZY VAN SLOTH dowodzi czarną gildią Closed Sacrament? – nie mógł pojąć Theta. - I Diesel o tym wiedział?! – próbowała zrozumieć Ava. - Wiedział, wiedział i to jak bardzo wiedział… Nawet sobie nie wyobrażacie jak bardzo rozwinięta jest szajka naszych szpiegów… Rzecz jednak w tym, że… sami rozumiecie, to jego syn, ten pierworodny, ten, który przypomina mu o zmarłej przed laty Justine… - A CCS? – spytała Patricia. - No CCS… Co oni mogą, jeśli nie dostaną od nikogo żadnych informacji? Ich trzeba wezwać, złożyć jakiś donos, żeby czymś się zajęli. Siedzą sobie w wygodnych pokojach na drugim końcu świata i mają doprawdy w nosie, to co dzieje się w miejscu, któremu przysięgli walkę do końca swoich dni…. - No, a inne gildie? Sam nie wiem… rodzina królewska z Ilyon Serin? – szukał innych rozwiązań Dove. - Izzy skutecznie maskował swoją tożsamość i robił to na tyle konsekwentnie, że ten trupowaty wariat, Drake, przestał w końcu o nim myśleć. Wiecie, przybył Eclipse Delic, pojawiły się zapowiedzi końca świata, wszystko zaczęło się kolokwialnie mówiąc – solić. Pojawiły się inne że tak powiem priorytety. Inne gildie… cóż… może i wiedzą, ale co im tak właściwie do tego? Nie chcą się narzucać, nie chcą narobić sobie wrogów. Póki nie są atakowani, wszystko jest w należytym porządku… - Mhm… rozumiem. – stwierdził Theta. - Dlaczego opuściłaś Closed Sacrament? Czego te dranie od Ciebie chcą, Sapphire? – zadała kolejne pytanie Ava. - Byłam niepotrzebna… miałam nieodpowiednie znajomości. Tak się składa, że znam dobrze Sheridaana… - Sheridaana? - To ten „Hurricane” z waszych opowieści, a przynajmniej tak mi się przedstawiał… Dove… prawda? – zerknęła w tym momencie w kierunku zmęczonego koguta. - Tak, to ja. - Ja również mam nieprzyjemne doświadczenia z Deadrielem. - Skąd znasz jego imię? - On również spalił moją wioskę. Gdyby nie członek waszej gildii, byłoby już najpewniej po mnie. To Sheridaan stoczył z nim pojedynek i odesłał go w zupełnie inne miejsce. - Dał radę? Nie sprostała mu nawet Grace… Nigdy nie widziałem jeszcze tak potężnej czarodziejki… Już nawet nasz Artur to przy niej nowicjusz… Deadriel… nie trawię dziada. Pozbawił mnie w życiu wszystkiego, co do tej pory najbardziej kochałem, szanowałem… Zabrał mi rodziców… zabrał mistrzynię, skłócił z przyrodnim bratem… - Przepraszam Dove… mam wrażenie, że to moja wina… - Dlaczego tak uważasz? - Deadriel wg Sheridaana został odesłany do mroźnych rejonów Zeasiss. Obawiam się… że gdyby chłopiec z gwiazd nie uratował mojego życia… Ty mógłbyś… - Żyć długo i szczęśliwie z rodzicami? - Tak… - załkała Sapphire ze łzami w oczach. - Oj, już się nie rozczulajmy. Życie to nieustanna walka. Taka, a nie inna sytuacja przynajmniej pokazuje mi, że jestem w stanie zmieniać swój los, a nie przez całe dni siedzieć w jednym pokoju i skupiać się na rzeczach, które mi się nigdy nie przydadzą… - Heheheh.. – zaśmiał się szyderczo Theon, ale przerwał, gdy zrozumiał, że jego przejaw radości był troszeńkę nie na miejscu. - Sheridaan zmiażdżył Angelheim, ale musiał się oddalić, kiedy do miasta przybył jeden z Czterech Jeźdźców Apokalipsy… - No i świetnie… Kolejna mafia do odstrzelenia… - stwierdził Luke ze znudzeniem. - Im dłużej was jełopy słucham… tym większe mam wrażenie, że nie wiecie niczego o tym świecie. – odparł z lekkim zażenowaniem Cheeses. – Jeźdźcy Apokalipsy to słynna czwórka mrocznego stowarzyszenia The Dominators. Wszyscy z nich dążą do przywrócenia mroku, którym Endlessness emanowało za panowania czarnego cesarza – Zefraina. Wszyscy są psychiczni, mają nierówno pod sufitem i choć o tym się nie mówi, wśród nich jest jeden z nas… - Czy Ty oby na pewno nie zdradzasz nam kolejnego z arcyważnych sekretów gildii? – próbowała zrozumieć Patricia. - Przecież nie wyjawiłem tożsamości tej osoby. Heeeh. – zaśmiał się złowieszczo. Sapphire, czując się niezręcznie, po niedawnej konfrontacji z Gollym, postanowiła kontynuować swoją wypowiedź. - Nigdy nie stałam po złej stronie mocy. Po prostu Sheridaan poprosił mnie o to, bym dołączyła do gildii Izzy’ego. Powiedział, że pewnego dnia stanę na czele wszelkich smoczych wojowników i będę w stanie zbawić ten świat. Zabrzmiało głęboko… Mój przyjaciel podjął się jakiejś dziwnej misji, której sama nigdy nie zrozumiem, ale chce uczynić to wszystko jakimś lepszym… Uznał, że naprawienie serca Izzy’ego to jedno z kluczowych elementów jego planu, więc zgodziłam się w nim uczestniczyć… Van Sloth odkrył jednak naszą relację i spuścił mi porządny łomot… W porę jednak pojawił się wasz Hurricane ii… ponownie uratował mi życie, po czym stoczył szaleńczy pojedynek z Izzym, którego skutki już znacie. Closed Sacrament śledzi każdy mój krok. Chcą mnie dopaść, by ponownie mieć jakąś kartę przetargową… do walki z wami… - Poważna sprawa, Sapphire. – stwierdził Theta, po czym podrapał się po brodzie. – Powiedziałaś, że pewnego dnia masz stanąć na czele… - Smoczych wojowników i zbawić świat… tak.. - To by wyjaśniało ten krzyk. Zajęczałaś tak jak Casius, kiedy mówi, że przesadziłem i jest gotowy spalić mnie żywcem. – uśmiechnął się Dove, po czym zanucił sobie znaną tylko jemu melodię: „Dovahkiin Dovahkiin… Naal ok zin los vahriin” - Casius Nathaniel Silver… no tak… już prawie o nim zapomniałam… Lis o kilku imieniach… ech… miał jeszcze jakieś trzecie, ale chyba już wypadło mi z głowy… - Znacie się? – spytała Patricia - Strasznie sympatyczny chłopak – stwierdziła Sapphire. – Jego kociak chyba poczuł coś do mojej Emmy… - Franek się zakochał… Ohohoh… - znowu lekko zagalopował się Theon. - No kto by pomyślał… - nie dowierzał Theta. - Nie śmiejcie się. Miłoość jest wszędzie, nawet tam gdzie jej nie dostrzegamy. – skwitowała posiadaczka białej kotki. (…) Sapphire i Emma dołączyły do waszej drużyny. Po kilku dniach, już jako dobrzy znajomi, trafiliście przed mury Alphadorei. Były tak wysokie i grube, że Theon zasugerował, że pewnie niedługo spotkacie się z jakąś czarną strażą. Zdziwiły was jego przemyślenia, gdyż najwyraźniej tylko on był w stanie je zrozumieć. O dziwo, brama, prowadząca do miasta, była otwarta. Nie namyślając się długo, postanowiliście poprosić Emmę, by ta wzbiła się w powietrzę i szybko przeanalizowała sytuację, znajdującą się w miejscu. Po kilku chwilach, kotka powróciła na ziemię. Była wyraźnie skrzywiona. - Chyba sami musicie to zobaczyć… - odparła. Cała ósemka przeszła chwilę później przez zapraszającą do środka bramę i w krótkim czasie pojęła, co tak bardzo strapiło najmniejszą członkinię waszej grupy. W Alphadorei roiło się wręcz od gruzów mieszkalnych budynków, a kluczowym elementem nowego zapewne wystroju miasta był wielki na kilkadziesiąt metrów portal, który zdawał się zasysać całą otaczającą was przestrzeń. Przypominał coś w stylu portalu do innego świata, który pewnego dnia wyczarowała Julia, ale wydawał się być znacznie potężniejszy i zdecydowanie bardziej dopracowany. - No tak, w końcu wspominał, że zna alchemię… - stwierdził Luke.Co by tu zrobić? Hank Team - Jak to wojna? Ja nie chcę wojny… Nieee… wojna niesie ze sobą krew, choroby i w ogóle jest chora… nieee chce… - Nasza walka toczy się o znacznie inne ideały. Musimy sprostać czemuś, co przerażało świat, nim narodziliśmy się my… - odparła Julia. - Sugerujesz, że… - spróbowała wyciągnąć jakiś wniosek Zei. - Nic nie sugeruję, nic nie wiem. Po prostu głośno myślę… Julia nie mogła się skupić na wypowiadanych przez siebie słowach. Po jej głowie krążyły różnorakie myśli, związane ze znajomością swojej magii i zakazanych przestworzy, w których tak wiele razy już bywała. Freya, widząc zachowanie nowych przyjaciół, nie mogła wyjść z podziwu. Ich odwaga, oddanie i męstwo były dla niej czymś zupełnie niepojętym. Choć nie okazywała tego w jakiś szczególny sposób, z jej oczu łatwo można było wyczytać, że wiele zawdzięcza magom z The Rex Tales. - W takim układzie proponowałbym zrozumieć z kim… - zaczął Hank. Lis zatrzymał się w pół słowa, gdyż w kącie pomieszczenia udało mu się dostrzec coś bardzo nietypowego. - Tak, Hank? – spróbowała zrozumieć go Freya. Lis przypatrywał się nerwowo jakiemuś punktowi w pokoju, czym wprawiał znajdujących się w nim magów w niemałe konsternacje. - Też ją widzicie? – spytał. - No świetnie. No świetnie! Hank oszalał i widzi teraz jakieś niewidzialne rzeczy. Jaaa chcę do mamy… - zapłakał ent. - Spokojnie, Sorrow. – odparła Julia, po czym po przyjacielsku poklepała go po jednej z kończyn, do której była w stanie dosięgnąć. Ze wzrokiem wciąż w pełni skoncentrowanym, rzuciła w Hanka serią specjalistycznych pytań. - Widzisz coś, czego nie widzimy my… Hmm, mógłbyś to jakoś opisać? - No ok. - Zatem? - Stoi w rogu, obok So…. znaczy jednego z nas… - Łeee… - Spokojnie no! Hank się przejęzyczył… - Jasneee… - Kontynuuj Hank. - To jakaś pani z długimi jasnymi włosami. Hmm… chyba nie ma na sobie ubrań. - NIE MA NA SOBIE UBRAŃ?! – nie wytrzymała Zei. – Przecież tak się nie godzi… - Zatem chcesz powiedzieć, Hanku, że widzisz panie bez ubrań, których nie dostrzegają inni? - Jest odwrócona do nas plecami… podejrzewam, że ma też długie paznokcie, bo obdrapuje nimi ścianę… - Hmm… - Ojej, i chyba płaczę… słyszę jej głos… Ej… co? Powtarza moje imię… - Zadajesz się z takimi na co dzień, tak? – nie kryła zazdrości Zei. - Cóż… nie… naprawdę… ja… - Powinniśmy natychmiast opuścić to pomieszczenie. – zareagowała nerwowo Julia. Wbrew kwitnącym zalążkom potencjalnej kłótni, prośba panny Hari została jednak wysłuchana. Piątka osób, znajdująca się wcześniej w sali tronowej Frei, udała się ponownie na główny hol budynku. Grupka nie chciała stwarzać niepotrzebnego zainteresowania, toteż powstrzymywała przerażonego Sorrowa przed płaczem i po cichu udała się w kierunku Sali obrad, z kilkoma większymi stołami i odpowiednią do nich ilością krzeseł. Rozmowy wznowiły się dopiero w momencie, gdy wszyscy ulokowali się na swoich miejscach. - Często widzisz gołe panie z długimi jasnymi włosami, Hanku? – ponownie spytała Zei. - To nie taak… - Spokojnie, Zei. To nie wina Hanka… - Rozumiem, to, że jest przystojny pochodzi najpewniej od innych czynników… ale nie możesz sugerować, że te kobiety to tak same na niego… - Nie, to też nie to. – uśmiechnęła się z wyrozumiałością Julia. – To jedna z tych słynnych demonicznych istot, które przez te wszystkie pokolenia zyskały miana „Banshee”. - Czym one są? - Cóż, pojawiają się przed tymi osobami, które już niedługo czeka śmierć. - Czy ja umrę? – nie rozumiał nic Hank. - Haaaank! Nie umieraj! Jak zobaczysz ciemny tunel, to nie idź w stronę światła… Hank, cały świat przed Tobą… całe życie przed Tobą… Liczyłem na to, że będziemy mogli kiedyś wspólnie zagrać na skrzypcach… - Sorrowindzie, weź przestań. Śmierć to ja prędzej zaciągnę… - tu przerwał, przypominając sobie o wcześniejszych pretensjach Zei. – oczywiście do ciemnego dołu, ubiję i zakopię tak dokładnie, by nie raczyła sobie żartować. Nic mi nie grozi… - Cóż, a ja niestety mam przeciwne zdanie. – stwierdziła ze smutkiem czarodziejka zaświatów. – Przyszłość ewidentnie chce dać nam do zrozumienia, że już wkrótce zdarzy się coś piekielnie złego. W dodatku – zakłada, że jednak nie odpuścimy i będziemy mknąć ku swemu przeznaczeniu. - Tacy już jesteśmy… - A i owszem. - Jeśli wasza misja ma się skończyć krwawo… - spróbowała wydusić z siebie kilka słów Freya. – to naprawdę… nie bierzcie w niej udziału. Nie mogę narażać życia moich przyjaciół, nie mogę narażać niczyjego życia… Sama stawię czoła koszmarom, które męczą moją rodzinę… - W życiu, kobieto. – stwierdził z uśmiechem na twarzy Hank. – W życiu czasem trzeba powalczyć. Może nie każdy pojedynek kończy się zwycięstwem, ale każdy, nawet przegrany kończy się swojego rodzaju chwałą. Pomożemy Selimowi i udowodnimy, że The Rex Tales zasługuje na miejsce w waszej Valhalii. - Hank.. to takie piękne… - Nooo… piękne… Sam się wzruszyłem… Nie pamiętam już który raz… czemu to wszystko musi być aż tak kochane i wyciskające łzy z oczu… - nie mógł pojąć Sorrow. - Mam pewien pomysł i chyba wpadł na niego wcześniej Hank… - rozpoczęła nowy tok myślowy Julia. - Tak? Naprawdę? Ja miałem na myśli, żeby… - Żeby…? - No żeby dowiedzieć się, z kim lub czym mamy do czynienia. - Taaak… A jak możemy się tego dowiedzieć? No śmiało, powiedz wszystkim…. - Dzięki Twojej magii, Julio. - Zatem spróbujmy… - stwierdziła, po czym powstała od stołu i czekając jakby na chwilę oklasków, w końcu wykonała kilka kroków w stronę drzwi. Chwyciła dłońmi za drewnianą, lecz stabilną konstrukcję, czym sprawiła że przybrały one dziwną i na swój sposób złowieszczą barwę jaśniejącego fioletu. - Panie i panowie, a co powiecie, gdyby rzeczywiście udać się na minutkę do tej słynnej Valhalli? Wybadać, jak mają się sprawy zamierzchłego, heroicznego świata, gdzie zadomowił się ten słynny honor i efekty krwi przelanej w tak wielu walkach? - Czekaj… zaraz… po kolei… - pogubiła się Freya. W sumie – całkiem podobnie było z większością grupy. - yyyy… - stwierdził Hank. - Złe energie mają to do siebie, że zwykle przywiązują się do tych, którzy uczynili coś złego… - Ale ja… - Albo i do tych, których przodkowie wpadli w niełaski tworów cienia… Tym oto sposobem chciałabym zapytać przesiadujących tu zmarłych członków gildii o to, czy mają pojęcie z czym przyjdzie nam się mierzyć. - Więc… chcesz powiedzieć, że są tutaj jacyś zmarli? – nie wytrzymał Sorrow. Ent kolejny raz stracił przytomność i niczym zawodowy alkoholik, uderzył głową o stół. Nie ruszał się wprawdzie, ale też nikt nie miał zamiaru go budzić. Sytuacja była na tyle poważna, że nie było można pozwolić sobie na jakiekolwiek uchybienia w planie. Trzeba było wyłączyć swoją wrażliwość i stanąć naprzeciw tym, którzy jakiś czas temu zamieszkiwali lokalne ziemie Fayadwood. Julia wysłuchawszy zdań wszystkich przytomnych członków drużyny i skontrowawszy się z nimi, postanowiła otworzyć zaczarowane fioletowe drzwiczki. - Zanim wejdziecie, proponowałabym, abyśmy złapali się za ręce. Jeden moment nieuwagi, jedno nieprzewidziane potknięcie i wyniknie z tego możliwość zgubienia swojej duszy na wieczność… Przerabiałam to już nieraz z Casiusem, Dovem i Olexo… Dawna sprawa, nie wnikajcie… Wszyscy wysłuchali porad Julii i złapali się za ręce. Powstał czteroosobowy korowód, któremu przewodniczyła białowłosa pani arcymag. Nie minęło kilka chwil, a przekroczył on próg, prowadzący do zaświatów. Pomieszczenie bardzo przypominało to, w którym czwórka bohaterów znajdowała się dosłownie kilka chwil temu. Można więc spytać, co obydwa pokoje wyróżniało. Przeciętny obserwator zdarzeń, niemalże od razu i z dziecięcą łatwością mógłby odnaleźć w tym miejscu potężne opary mgły. Natomiast… ten bardziej uznający szczegóły, byłby w stanie dostrzec, że całe to pomieszczenie kreuje się w przestrzeni działającej na zasadzie lustrzanego odbicia. - A więc tak wygląda druga strona lustra… - zaciekawił się Hank. - Nie spodziewałam się, że trafię tu jeszcze za życia… hmm.. – nie dowierzała Freya. - Coraz ciekawiej… naprawdę… - Julio, a czym są te mgielne opary, jeśli można zapytać? - To tak zwane zmarzliki. Zabezpieczają one granice światów widzialnych i niewidzialnych i w sumie je wyznaczają. Czynią niewidzialne niewidzialnymi w świecie widzialnym… i takie tam. - Interesujące… - stwierdził Hank. Dopiero po kilku chwilach, grupie udało się dostrzec, że nie znajdują się w pomieszczeniu sami. - To zwykle chwile trwa. – odparła Julia. Wzrok musi przywyknąć do tutejszej aury. W pokoju roiło się wręcz od wielu potężnych wojowników, ubranych w różnokolorowe stroje. Ucztowali wszyscy, niezależnie od płci i wieku. Klimatowi tego miejsca towarzyszył wielki harmider, gdyż jednocześnie rozbrzmiewało nawet kilka historii o chwalebnych dziejach i przeszłych walkach. Niektórzy również śpiewali, zapowiadając przyjście smoczych dzieci, które pewnego dnia staną na czele armii żywych i stoczą bój z tymi, którzy już odeszli. - Niby sztywni, a jednak nie tacy do końca sztywni. – zaciekawił się Hank. Nie minęło kilka chwil, a osoby, bystrze nazwane wcześniej przez Hanka, również były w stanie dostrzec waszą czwórkę. Zmarli wojownicy Dark Vikings byli wyraźnie zszokowani. - Coraz piękniejsze te walkirie… - Raczej żniwiarze… - Emm.. żniwiarki powiedziałbym bardziej… - Oj chłopcy… - zarumieniła się nieznacznie Julia. – Nie jesteśmy martwi. Po prostu przybywamy z prośbą o pomoc. - Nie wiem czy wiesz… - zaczął jeden z mrocznych wikingów. Wyglądał na szefa lokalnej społeczności. Był tak samo szeroki jak wysoki. Miał długie czarne włosy, które niemal perfekcyjnie komponowały się z jego rozległą, ciemną brodą. – ale.. żywi nigdy nie powinni przekraczać granicy życia i śmierci… To niebezpieczne! Naprawdę! Nie kłamię! - Phi… Serio? No co pan nie powie… - zaśmiała się Julia z lekka szyderczo. Hank i Zei mieli ten sam wyraz twarzy. Ewidentnie, już kilka dobrych chwil temu przestali kontaktować i rozumieć, to, co właściwie działo się dookoła. - Wyrażaj się panienko, gdyż w przeciwnym razie użyję swojego topora. - Ojej przepraszam… Po prostu, czasami mam takie dziwne fetysze... Lubię rozmawiać i kłócić się ze zmarłymi. - W jakim celu tu jesteście? Czekam na natychmiastową odpowiedź. - Król Roderyk czeka na natychmiastową odpowiedź – odezwał się wtem niewysoki, chuderlawy mężczyzna, który był najpewniej jakiegoś rodzaju sekretarzem tutejszego władcy. - Król Roderyk? Ten król Roderyk?! Roderyk Ciemnobrody? Ten sam, od którego zrodziła się nazwa naszej gildii? – odparła Freya z ekscytacją. Król wikingów, usłyszawszy serię komplementów od nieprzeciętnej urody czerwonowłosej niewiasty, poczuł się doceniony i przestał reagować tak radykalnie na propozycje nowoprzybyłych gości. - Może panienka mi powie, kim jest wasza czwórka… - Tak, z wielką chęcią. – uśmiechnęła się Freya, po czym zaczęła wymieniać zasługi i imiona wszystkich członków swojej drużyny. - … To Hank Chestershire, wielki wojownik, mag destrukcji, zadrżała przed nim niejedna potężna bestia. Oficer i arcymag gildii The Rex Tales… - W rzeczy samej, wygląda na wielkiego woja, ale pewnie nie byłby w stanie udźwignąć mojego topora. - Heheh… - zaśmiała się Zei, ujrzawszy pełne niezrozumienia spojrzenie Hanka. - A ta śmieszka z wężami zamiast włosów? To jakaś nowa moda, tak? Za moiich czasów węże się jadło na drugie śniadanie… - Pragnę nadmienić, że robił to tylko król Roderyk. – odparł sekretarz z powagą. - To Zei Lorelei. Była księżniczka Chefreindale. - Rodzina Lorelei? A niech mnie… Kojarzę, kojarzę! To byli bardzo dobrzy przyjaciele. Troszkę skorumpowani, ale przyjaciele. - Znał ich pan? - Nie osobiście, ale wiele słyszałem o ich czynach. Podobno walczyli z terrorem tych.. jak im tam… wrednych… - Pierwszych? - Noo, włacha! Pierwszych! - To zaszczyt panią poznać, księżniczko. - Dla mnie również, Królu Roderyku. - No dobra, a ta blada, niedożywiona dziewoja? - Julia Aurelia Hari, córka Dzielnego Psa Reksia i równie dzielnej wybranki jego serca – Kari Maty Hari. Lubię zaświaty, sztywnych przyjaciół i często słyszę głosy. - Obłąkana jakaś… Pavilisie, może dałbyś jej coś do jedzenia? Jeszcze bardziej nam zmarnieje… - zwrócił się do swojego niższego podopiecznego. Mężczyzna niemal natychmiast przyjął rozkaz przełożonego i skierował się w stronę Julii. - Nie, naprawdę nie trzeba. Dbam o dietę. - O dietę w Valhalii… Ty chyba żartujesz… - Nie nalegajmy. – odparła Freya. - O właśnie, a Ty to kto? Chyba jedyna z nich wszystkich mówisz w miarę rozsądnie. - Freya Cravenwing… wygląda na to, że jest pan moim pradziadkiem… - Dynastię przejęła kobieta? A niech mnie… Tego to nawet ten ślepy mędrzec bez oczu by nie przewidział. Mam nadzieję, że tyrasz tych wszystkich niedorobionych chłopów… - Rządzę gildią, miastem i całymi otaczającymi je wioskami… - Z ekspansją dość słabo. Nie myślałaś, ażeby rozprzestrzenić ją na większą skalę? Nie mówię od razu żeby przejmować cały kontynent, ale na przykład kraj…? - Dziadk… Pradziadku… Naprawdę, są poważniejsze rzeczy. - Zatem zamieniam się w słuch. – stwierdził, lekko wybity z rytmu Roderyk. - Rządzę rodowitą ziemią sama, dlatego, że słońce mojego życia… pewnego dnia zgasło. - Ahm, Twój kochaś…? - Król dystryktu Fayadwood, wielki i mężny wojownik… Airam Wspaniały. - Ahm, może. Jeszcze nie miałem przyjemności. To przykre jak tak… - Wydałam na świat jednak jego potomka… ma na imię Selim. Ma już trzy latka. To naprawdę mądry i inteligentny chłopiec. Wyczuwam w nim duszę wielkiego wojownika… - Och, rozumiem. Żałuję, że go nie przyprowadziłaś, przytuliłbym, uściskałbym, pogłaskał… - Dobrze, nie wnikajmy. Selim jest w niebezpieczeństwie, a Julia uważa że zagraża mu coś, co trapi nasz ród od pokoleń. – powiedziała nieco szybciej Freya. - Coś, co trapi ród od pokoleń… Albinoska, coś Ty znowu wymyśliła… Nic naszego rodu od pokoleń nie… - tutaj przerwał. – Oj… - dodał chwilę później. - Nie, to na pewno nie to. – kłócił się sam ze sobą. – Problem jest już zażegnany… Nie istnieje… - Najwyraźniej istnieje i ma dziwną zażyłość do przepalania białek ocznych i mózgowych zwojów… - zakpiła ze swojego rozmówcy Julia. - Dobra, dzieciaczki. Pozwólcie, że opowiem wam pewną historię. Wybaczcie, ze patrzę na was z góry, ale pochodzicie z zupełnie nowych czasów i nie macie bladego pojęcia o tym, co działo się wtedy, kiedy ja i mój topór walczyliśmy z przeznaczeniem i bólem tego świata. Usiądźcie sobie wygodnie, gdyż nasza opowieść będzie długa. – stwierdził. Dostosowaliście się do zaleceń wielkiego wodza i usiedliście w kółku, ażeby wysłuchać jego opowieści. - Julio, a tak z ciekawości, mogłabyś porozumieć się ze swoimi rodzicami? – spytał w tym momencie Hank. - … - Czy to takie trudne? - Gruby, nie nalegaj. Nie męcz białaski i słuchaj mojej opowieści. Bo Cię piorunem trzepnę, albo czymś gorszym… - Przepraszam Hank, nie chcę o tym mówić… - Rozumiem… - No i dobrze… Nie mów, teraz ja mówię. Dzieciaczki, słuchać mnie, bo po coś tu w końcu przyszliście. - Na początku był chaos… - Hmm… brzmi całkiem znajomo – stwierdziła Zei. - A z chaosu wyłonili się Alpha i Omega. Obie cholery stworzyły swoje wszechświaty. Jeden pełen elizejskich pól, valhalii, innych takich, no nie wiem, szczęścia, a drugi – ciemności, pokusy i niestety bólu. Oboje dali początek dwóm kreaturom… - odpowiednio bogom i demonom, po czym udali się nikt nie wie gdzie, ażeby obserwować która ze stron okaże się silniejsza, która zwycięży… Tak więc no, o panowanie nad światem walczyli dziedzice Alphy i Omegi, czyli bogowie i demony. Żeby było ciekawiej, i one miały swoich podopiecznych. No co? Za bardzo skomplikowane?! Za dużo podziałów… - Niee, skądże… - stwierdził Hank. - To po co robisz dziwne uśmieszki… - Przepraszam no… - Bogowie mieli feniksy, a demony te noo… smoki. Wszyscy toczyli ze sobą bój, wybijali się boleśnie i niemiłosiernie przez setki, a może nawet i miliony lat. Co z tego, że ta metafora ma tak wielki przeskok w czasie. Wojnę zakończyło dopiero pojawienie się owocu miłości tych dwojga. - Smoków i feniksów? – próbowała połączyć wątki Zei. - No gdzie, bogów i demonów raczej… Nazywane było Delilah. Była dobra, ale i zła, a jej zadaniem stało się pogodzenie dwóch przeciwnych światów. Moc Alphy zaczęła wygrywać walkę o przeznaczenie i przyszły rozwój wszechkreacji. Stworzyła ona tych słynnych Pierwszych. Oddała im władzę, po czym umarła. - Smutne… - odparła Julia. - Czy ja wiem, nie znałem, to się nie wypowiem. Pierwsi jednak pewnego dnia zniknęli i postanowili (umyślnie bądź nie do końca umyślnie) przekazać tą przysłowiową pałeczkę władania nad światem wszystkim bytom żyjącym. No i zniknęły cholery prawie wszystkie, bo z wyjątkiem jednej potwornej mendy. Nie zniknęła, bo rozpamiętywała grzechy jednych i drugich, wzięła i oszalała, po czym zaczęła mordować wszystkich, którzy stanęli na jej drodze. - miała jakieś imię? – zaciekawił się Hank. - kto? - no, ta cholera. - aaa… czemu ją obrażasz? - Ja nie…Po prostu pan tak… - No żartuję sobie przecież, jeju… hahahahah. - heheh… - zawtórowała Julia, wyraźnie zażenowana zachowaniem swojego rozmówcy. - Toteż pewnego dnia jedna z pierwszych gildii w Zeasiss, Dark Vikings, próbowała stawić jej czoła. Walczyłem ja, walczył mój syn i córka, walczył też jakiś ciemnoskóry kret, który potem założył jakąś dziwną organizację, strzeżącą pokoju we wszechświecie… czy coś. Sam nie wiem. Dziwak z niego był. - Malcolm Drake? Szef CCS? – spytała białowłosa czarodziejka. - No, możliwe. Niezły wariat z niego był. Silny też cholernie. - Tak się składa, że jego syn jest w naszej gildii – uśmiechnął się Hank. - A, to w sumie fajnie macie. - Przekażemy komplementy… - AAAAa i nie tylko oni ze mną walczyli. Była jeszcze jakaś taka dwójka kochasiów. To właśnie oni w większej części przyczynili się do zamknięcia tej całej Persephone w ostatnim z piekielnych kręgów. Nie, nie pomagajcie. Ja sobie przypomnę te imiona… - zagroził Roderyk, po czym sprawiając pozory myślenia, zaczął przygryzać jeden ze swoich wielkich paluchów. – Dziewczyna była niziutka i miała przepiękne, słoneczne włosy, pamiętam, że miała kilkoro warkoczy… - Ooo… - zaciekawiła się Julia. - Co, bladaczka, znasz ją? - Kojarzę… - No to przypomnij, ja stary jestem i w sumie nie żyję. Mam prawo nie pamiętać. - Mówi pan zapewne o mistrzyni i założycielce naszej gildii…. O słynnej wojowniczce z siedmioma warkoczykami… Esterii Lyonhall. - A niech mnie, faktycznie… Chyba już kojarzę. Wiem, bo zachwycali się nią wszyscy ci tutaj sztywni panowie, wielu z nich próbowało się jej nawet oświadczyć, a ta cały czas jedno i to samo… „Magnus i Magnus…” Ech… te wspomnienia. - Magnus… MAGNUS LEOLINE? TEN MAGNUS LEOLINE?! – nie wytrzymała Julia. – Oni ze sobą?! No kto by… pomyślał… ej… ale w sumie… niezła z niego sztuka… toteż się nie dziwię. - Dobra, dobra… Przestań się rozmarzać. Nie skończyłem jeszcze swojej opowieści. - No okej. - Persephone to naprawdę potężna szkarada. Walczyły z nią wszystkie magiczne szychy naszych czasów. Własnoręcznie cholera wybiła połowę największych czarowników tych lat… Jeśli uciekła, a prawa nie miała uciec, to macie wszyscy szczerze przewalone. - Nie chcę nic sugerować, ale… - No, co tam białaska? - Wszyscy alchemicy są zgodni, co do tego, że pojawienie się Czarnego Smoka Armagedonu – Eclipse Delica wywołało potężne zaburzenia wymiarów. Król pożeraczy światów sprawia, ze wszystko ulega zupełnym zmianom… Być może wraz z jego pojawieniem przerwała się jakaś granica łącząca świat żywych i umarłych? - Eclipse Delic… O tej cholerze też słyszałem całkiem sporo… Ale może o nim innym razem. Powiedz mi Freyo, skarbeńku, co takiego dzieje się z moim następcą? - Słyszy głosy, uważa, że jakaś blada pani zaprasza go do swojej krainy cieni… - Jesteś pewna, ze to nie ta bladaczka? - Roderyku, daruj już sobie tą zgryźliwość. Sprawa jest naprawdę poważna. - Powiedz coś więcej o tych wizjach. - Selim widzi omeny śmierci. Uważa je za normalną rzeczywistość, ale tak nie jest. Mówi, że często widzi się z jakąś cierniową królową… - Ożesz… - Czyli to prawda? - Na to wychodzi. Nie przejmuj się skarbie, zrobimy wszystko, żeby ponownie zamknąć tą cholerę tam, skąd przybyła. – odparł honorowo Roderyk. – Moi bracia, synowie i córki! Przed nami kolejna bitwa… Weźmiemy się w garść jak za dawnych czasów i damy radę… - Panowie, ja naprawdę doceniam, że chcecie nam pomóc… - zaczęła Julia – ale nie mogę przywrócić nikogo z zaświatów. Chcąc to zrobić wywołałabym niejeden paradoks czasu, zmieniła rzeczywistość o jakieś 174 stopnie i… prawdopodobnie sama umarła. - Tak, dziękujemy za radę. – stwierdził Hank Chestershire. - Dziękujemy? W zasadzie dalej niczego nie wiemy. Nie mamy pojęcia jak zatrzymać to cholerstwo – spojrzała na sprawę bardziej trzeźwo Zei. - Kurcze, bladaczka ma rację… Nie możemy pomóc. To już nie nasza walka. – odparł ze smutkiem Roderyk. – Najwyraźniej musimy wierzyć w potomnych. Do Valhalii można trafić tylko raz, to jedna z niekwestionowanych zasad… - tłumaczył nieżyjący wiking. Problem, początkowo błahy, możliwy do rozwiązania w kilka sekund, przerodził się teraz w coś naprawdę okropnego. Przeciwniczką tej przygody nie okazała się żadna bestia, możliwa do pokonania na jedno, czy dwa zaklęcia. W waszych głowach zarysowała się krwawa przyszłość, wyróżniająca jeden, ponury element – walki z kreaturą przerastającą wszelkich bogów i demony, z którą cudem wygrali najpotężniejsi czarodzieje minionych lat, która… teraz wróciła, by siać większy i bardziej niszczący przestrach. Walka Persephone przyjęła inny tor, tor gnębienia i wywoływania rozpaczy, a w jej zasięgu nie znaleźli się jedynie członkowie gildii Dark Vikings. Powrót upadłej Pierwszej zagroził nie tylko całemu Fayadwood, ale i również wszystkim członkom The Rex Tales… Widzenie z bohaterami Valhalii w pewnym momencie zyskało dziwne zakłócenia. Słowa Roderyka z sekundy na sekundę stawały się cichsze, a on sam, wraz ze swoimi przyjaciółmi miecza, zatracał się w zaświatowych mgłach. Coś ewidentnie było nie tak, ale nie wiedzieliście jeszcze co. Wyjaśnienia zaczęły przychodzić wraz z momentem, kiedy jakaś siła wyrzuciła was z drugiej strony lustra i ponownie ulokowała symetrycznym doń pokoju ze stołami. Przerażony Sorrow wreszcie się zbudził. Z jego twarzy dało się wyczytać wyraźne przejęcie. Ent w pewnym momencie skierował swoją gałązkę w stronę sufitu. Nakierowani radą swojego przyjaciela, w końcu spojrzeliście w górę. Waszym oczom ukazała się Julia. Przyszpilona do sufitu dziewczyna nie mogła nawet wydobyć z siebie najzwyklejszego, niewinnego krzyku. Ewidentnie, znowu jakaś potworna siła próbowała przejąć kontrolę nad jej ciałem. Wokół arcymag zaświatów rozpościerał się potężny pas cienistych macek, przewiercających na wskroś wszystkie ze ścian pomieszczenia. Julia nie potrafiła wydusić z siebie żadnego słowa, ale jej wzrok wyraźnie wskazywał na to, że potrzebuje waszej pomocy.Co by tu zrobić?