Teraz jest Cz, 18 kwi 2024, 19:31



Odpowiedz w wątku  [ Posty: 18 ]  Przejdź na stronę 1, 2  Następna strona
Rozgrywka III rozdziału 
Autor Wiadomość
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Rozgrywka III rozdziału
Obrazek
Hank ChestershireHank sprawiał wrażenie zagubionego. Uczestniczył w przedziwnej wizji, w której nie widział ani żadnej logiki, ani jakiegokolwiek sensu. Roztaczała się przed nim ponadczasowa panorama tego co było, tego co mogło być, bądź nawet i tego, co nigdy nie istniało.
- Tak właściwie, to gdzie my jesteśmy? – spytał Chestershire.
- W miejscu, gdzie wszystko to się zaczęło. Reksio został uprowadzony, a dzielny kret, zwany dalej Kretesem, ruszył mu na ratunek. Khem… - tutaj zakaszlał. – Właściwie to w tym momencie rusza na ratunek.
- Czy te wizje… One są na pewno bezpieczne? Swojego czasu uczestniczyłem w kilku i… niby się nic nie stało, ale...
- Hank, Ty mi nie ufasz… - odparł z lekkim niezrozumieniem.
- Tak jakby mam powody. Mojej… naszej gildii zagraża wielkie niebezpieczeństwo, a Ty zapraszasz mnie w podróż po przeszłości. Moglibyśmy pomóc The Rex Tales, moglibyśmy w dwie osoby zmiażdżyć całe Closed Sacrament, ale…
- Nie, nie moglibyśmy.
- Mówisz tak, bo boisz się ponieść odpowiedzialności za swoje czyny… - nie spuszczał z tonu Hank - To Ty wywołałeś wojnę z Angelheim. To Ty odpowiadasz za to wszystko...
- Nic nie rozumiesz…
- A właśnie, że wszystko rozumiem… Straciłem przyjaciół, którzy byli dla mnie wszystkim, straciłem jakąś część siebie, bardzo, ale to bardzo cierpiałem, ale Ciebie tak naprawdę to nie obchodzi. Twoim zdaniem były to zwyczajne pionki w grze zwanej czasem i przestrzenią.
- Ja również straciłem kogoś ważnego w moim życiu i wszystko, co robię, przekłada się na dobro ogółu, a nie na dobro jednostek. To wojna, Hanku Chestershire, wielka wojna. Nie da się uratować wszystkich.
- Mimo to jednak coraz częściej słyszy się pozytywne hasła o tym, że możemy zmieniać własne przeznaczenie. Dlaczego więc nie próbować?
- Przeznaczenia nie da się zmienić. Musisz mi zaufać. Widzę wszystko, widzę to, czego nie dostrzegają inni. Widzę przeszłość, teraźniejszość i przyszłość – w jednym momencie i jako jedyny z waszej gildii wiem jak bardzo mamy przechlapane!
- Zatem wtajemnicz mnie! Chcę w końcu znać prawdę!
- Chciałbym, ale nie mogę.
- Nawet nie wiem, kim tak naprawdę jesteś.
- Gdybyś wiedział, mógłbyś interweniować. Wiedziałem, że nie będziesz chciał wyjść na gorszego w oczach Julii i zaczniesz udawać, że również zrozumiałeś z kim masz do czynienia.
- …
- Postąpiłem zgodnie z moim planem. Odesłałem ją do Eldshire, a Ciebie powstrzymałem przed popełnieniem największego błędu w swoim życiu.
- Czego znowu?
- W Eldshire walczy Twoja córka, która wie o Twoim istnieniu, a Lucius… on jakimś niewytłumaczalnym sposobem również widzi wszystko i bardzo łatwo łączy fakty.
- Moja córka?! Jak to?! Lucius?! A co ma do tego wszystkiego ten chędożony bankier?!
- Powoli.
- Żadne powoli. Chcę odpowiedzi! Teraz! Natychmiast!
- Bankier z Eldshire to naturalny następca Zefraina w szerzeniu zła i przemocy w Endlessness. Takich jak on jest jeszcze trójka. To tak zwani The Dominators, Czterej Jeźdźcy Apokalipsy, którzy okrzyknęli się spadkobiercami jego złości i wszechpotężnego zła. To właśnie oni odpowiadają za obecny chaos we wszechświecie i każdy z nich ma dar tak zwanego wszechwidzenia. Swoimi działaniami pokazałem Luciusowi, że się go obawiam, gdyż w pewnym sensie tak trochę jest, ale… nie aż tak bardzo… Mam na myśli, że w bezpośredniej rywalizacji mógłbym stawić mu czoła, ale musiałbym liczyć na jakiś mały zbieg okoliczności, na jakąś małą pomoc losu… cóż…
- Czyli chcesz powiedzieć, że Twoja ucieczka z Angelheim była celowa?
- Miała mnie ukazać w troszkę bardziej niechlubnym świetle, jako tchórza, międzyczasowego degenerata… Nieistotne. Nie zobaczy nas w Eldshire, więc nie będzie mógł połączyć wątków i nie będzie mógł nas zastraszyć. Obecnie – jakby to ująć… zniknęliśmy z jego radarów, zniknęliśmy z czasu i przestrzeni, a on ma znacznie poważniejsze problemy na głowie.
- To wciąż ucieczka. Zostawiliśmy naszych przyjaciół na pastwę losu…
- To akurat kłamstwo, zaufaj mi, miasto ma innego anioła stróża, a nawet jeśli… w decydującym momencie do walki wkroczy Diesel Van Sloth.
- Dość. Chcę wracać do Eldshire.
- Jesteś tutaj, gdyż chciałem uratować Twoją przyszłość. Widzę to, co nadejdzie i wiem, że The Rex Tales zwycięży, a Twoja córka przeżyje.
- Może zdradzisz mi, kim ona właściwie jest?
- Nie mogę. To znaczy… Zrobię to, ale jeszcze nie teraz…
- Dlaczego niby?!
- Wpierw musi się skończyć walka w Eldshire, a Ty musisz zrozumieć inny z powodów, dla którego wziąłem Cię w podróż po przeszłości.
- a jaką mam gwarancję, że wyznasz mi prawdę i przypadkiem nie uciekniesz, gdzie pieprz rośnie, twierdząc, że sprawy znowu poszły nie po Twojej myśli?
- Mogę tylko obiecać, że się nie zawiedziesz.
- To wciąż za mało.
- Przykro mi.
Powiedzieć w tej sytuacji, że pogorszyła się atmosfera, to nie powiedzieć właściwie nic. Było źle, pojawiła się niezgodność interesów, a wszystko to w przestrzeni, której dość daleko było do świata zwykłego i widzialnego. Hank był zły na swojego towarzysza i miał ku temu wyraźne powody. Bał się o resztę przyjaciół, których Hurricane zostawił w Eldshire na pastwę losu , a jedyną wymówką, jaką otrzymał były tylko dość słabe i niezbyt sprecyzowane obietnice tego, że wszystko skończy się dobrze. Dla Hanka był to ślepy, niemający żadnych podstaw optymizm.
- Dobra, niech będzie. Jeśli ruszysz ze mną, spróbuję przywrócić Twojego przyjaciela.
- Sorr… - tu przerwał. Jego drogę niespodziewanie przeciął lecący hologram wielkiego grubawego kreta.
- WTF… - zdziwił się Hank.
- Nasza przygoda właśnie się rozpoczęła. Kret Kretes został wystrzelony przez działo Teleportów do słynnej Krainy Czarów.
- Przywrócisz Sorrowa, a mojej córce nic się nie stanie?!
- To znaczy…
- Przyrzeknij… - nie ustępował Chestershire. Lis porażał pewnością siebie. Jego walka o marzenia i ideały i włożony w nią upór… mogły nawet i inspirować. Hurricane natomiast… wiedział, że ma do czynienia z cięższym przypadkiem i bardzo ciężko będzie mu znaleźć inny sposób na przekonanie swojego towarzysza.
- Tego akurat nie mogę obiecać, ale podejmę się wszelkich starań, by było tak, a nie inaczej.
- I widzisz? Nie można na Tobie polegać. Sorrow jest martwy od dobrych kilku tygodni, a Ty… znowu mówisz, że zrobisz wszystko, a robisz to tylko dlatego, żeby przekabacić mnie na swoją stronę. Robisz to w jakimś celu, jeszcze nie wiem jakim, ale…
- Masz rację, nie wskrzeszę Sorrowa, nie jestem w stanie, nie mam takiej mocy. Nie cofnę się również w czasie i nie uratuję go przed ciosem Persephone. Każda zmiana w czasoprzestrzeni wiąże się z nieprawdopodobnie złymi zmianami. Nie chcę nawet podawać przykładów, bo wszystkie z nich były wystarczająco okrutne… Sorrow oddał życie za Zei, a ona uratowała nam wszystkim tyłki. Gdyby nie ona, Persephone rozszarpałaby nas wszystkich na strzępy.
- A jednak wciąż mówisz, że istnieje szansa, że Sorrow wróci…
- Bo jest jeszcze trzecia z możliwości.
- Co masz na myśli?
- Opowiem Ci po drodze… - uśmiechnął się Hurricane i pochwycił Hanka za rękę. Fioletowa smuga ponownie rozpoczęła swój szaleńczy bieg w nieznane. Ciężko opisać, co w tym momencie musiał poczuć arcymag destrukcji… z pewnością było to coś więcej niż zwyczajny wiatr we włosach. Los chciał bowiem, że zabójczą prędkość byli w stanie wytrzymywać jedynie czarodzieje Speed Force.
- Stop stop stop, muszę na chwilę… odetchn… - tu przerwał.
- Taki wielki chłop a taki mazgaj…
- Bardzo śmieszne… - odparł zniesmaczony Chestershire. – Chyba będę wymiotował...
- Już? Nie za szybko? Przecież przebiegliśmy tylko… - zatrzymał się na moment w swojej wypowiedzi. – oj… - po czym zrozumiał, że rzeczywiście coś było na rzeczy.
- Według moich obliczeń powinieneś już nie żyć, ale żyjesz, więc jest dobrze. Jeszcze nie udało mi się zepsuć przeszłości, teraźniejszości i….
- Ja oszaleję…
- Prędzej czy później tak, ja już oszalałem, dlatego zachowuję się tak, a nie inaczej. Cóż, całkiem przykra sprawa…
- Lepiej powiedz, gdzie jesteśmy. – odparł Hank ze zniechęceniem.
- Cóż… jakby to określić… - zamyślił się Hurricane. Wokół dwójki naszych bohaterów rozciągała się smutna, biała panorama, pełna pagórków, wzniesień oraz rzeczywistych i tych niezbyt rzeczywistych depresji. – To tak zwana magiczna pułapka mocy… - kontynuował gość w fioletowym garniturze. – co oznacza, że jeśli wykonamy choć jeden niewłaściwy ruch to…. będziemy musieli wrócić na start i zacząć naszą przygodę od nowa…
- Że co proszę?!
- Ekhmm… nie popadaj w pesymizm, po prostu… mamy troszkę trudniej, ale nie aż tak bardzo… Reksiowi i Kretesowi udało się przez to przejść, a była to właściwie pierwsza poważniejsza zagadka logiczna, może nawet pamięciowa, sam nie wiem…
- Tak? A niby jakim sposobem?
- Cóż, pierwszym z nich był ten wielki, grubawy, jak to zdążył określić twój umysł, kret, który w zupełnie niespodziewanym momencie przeciął Twoją drogę i przerwał Ci jakże interesującą wypowiedź…
- Mógłbyś się czasem pohamować z ironią…
- Heeh, no, a Reksio, jakby to ująć... miał w zanadrzu białego królika, który wskazywał mu drogę.
- Dziwne, że go posłuchał… Białe króliki? I to jeszcze w magicznych pułapkach mocy? To brzmi przynajmniej podejrzanie…
- W rzeczy samej, Patryku.
- Uhm…
Naszym bohaterom udało się przejść przez tajemniczą przestrzeń dopiero po kilkunastu, a może nawet po kilkudziesięciu minutach. Nie obyło się bez pretensji, wyzwisk, aktów oburzenia i jeszcze częstszych powrotów na start, ale koniec końców wszystkie te trudy przerodziły się w ostateczny sukces.
Hank i Hurricane znajdowali się w ciemnym pomieszczeniu z dziwnie wyglądającym lustrem.
- Ciemne pomieszczenie z dziwnie wyglądającym lustrem… WTF… czy ja dobrze widzę? Tam… po drugiej stronie siedzi jakiś pies i bełkocze trzy po trzy… hmm.. czy on nam grozi? – nie mógł pojąć Chestershire.
W rzeczy samej, słowa, wypowiadane przez tajemniczą osobę zza lustra były przynajmniej dziwnie… brzmiały nietypowo, niecodziennie, jakby… były częścią jakiejś nieprawdopodobnej przepowiedni….
- Azali też nadejdzie babol – Pies z Gwiazd… a z lustra konkretnie. I nadzieję sercom Waszym przywróci, i kretem swoim wieżę na rynku roztrzaska, a liczba jego… łabądek-łabądek-bałwanek-bałwanek…
- On chyba jest pijany... Harry, przyznaj się, jemu też podałeś jabko-mintę Frankensteina?
- Harry?
- Masz za długie imię, a to pseudo nawet skojarzyło mi się z czarami…
- W sumie… - uśmiechnął się Hurricane. – Brzmi całkiem ciekawie.
- Azali spłynie na nas trzecia część przygód jego… - kontynuował tajemniczy osobnik - … tak orzecze ich twórca… - po czym skończył, by zająć się innymi, nieco poważniejszymi kwestiami codziennej pracy w gabinecie.
- Hmm… To co, upiłeś go, czy nie?
- To przepowiednia o Psie z Gwiazd, o Dzielnym Psie Reksiu, który pewnego dnia uratował Krainę Czarów…
- Krainę Czarów? Czy ja o czymś nie wiem?
- Z tego co widzę w Twoich myślach i z tego, co widzieć nie do końca chciałem, wynika, że nie byłeś jeszcze w Sylfanii.
- No, nie byłem.
- A Reksio był i uratował tamtejszych przed potężnym magiem, zwanym Tym, Który Tak Potwornie Mąci… a w zasadzie to mącił, bo już nie mąci, gdyż no… cóż… to skomplikowane.
- Czyli chcesz powiedzieć, że Reksio był już w Endlessness i to przed Dniem, w którym zatrzymał się czas? Czekaj, kiedy to było? Jaki mamy rok?!
- Obecnie tkwimy po drugiej stronie lustra, także nie mamy żadnego roku. Po prostu, znajdujemy się w niewłaściwym czasie i w niewłaściwym miejscu. Kiedy świat był jeszcze normalny, było zwykle tak, że czas w Endlessness płynął znacznie wolniej niż po drugiej stronie… a może nawet i szybciej… too też skomplikowane…
- Zaczynasz mówić jak to zdziwaczałe psisko w kapeluszu…
- Cóż, Reksio i Kretes odbyli do Sylfanii aż dwie podróże, które w gruncie rzeczy związane były ze znacznym przeskokiem w czasie. U nich minęło może z 5 lat, a tutaj… przeleciało ich aż 72.
- Hmm…
- Pierwsza, a zarazem trzecia przygoda Reksia i Kretesa rozpoczęła się, patrząc na obecny nasz czas, w roku 825, a druga, która poszła nie do końca po ich myśli… skończyła się w roku 897 roku.
- Czekaj… to rok przed założeniem The Rex Tales…
- Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się, że to zapamiętasz…
- Pozory mylą…

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Wt, 29 sie 2017, 19:49
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Rozgrywka III rozdziału
Obrazek
Demain Hunter & Samson Theodore JohnsonZimowy wieczór w karczmie w Neverville trwał w najlepsze. Zebrało się tam kilkanaście osób, różnych ras, różnych poglądów, różnych zachowań, a wszystko to, ażeby oderwać się od monotonii dnia codziennego… Lokalni alkoholicy kończyli już przynajmniej trzecie piwo z rzędu, a ci, którzy przybyli tu po to, by uprawiać hazard, zaczynali już delikatnie postękiwać w efekcie osiąganych rezultatów. Jakiś pijak od kilku dobrych minut tańczył na jednym ze stołów i wykrzykiwał ze wzburzeniem hasła o konieczności wyrwania się z więzów propagandy. Jego koledzy bili mu brawo, od czasu do czasu skandując jego imię. Dobiegała dwudziesta druga. Robiło się coraz głośniej, a powstający harmider stawał się powoli nie do wytrzymania.
Na krzesłach przy barze zasiadała trójka dobrych znajomych – Samson Theodore Johnson, właściciel plantacji bananów w Eldshire; Demain Hunter, przybysz z Solaris; a także Lamar Erroson, zagubiony indyk, który przybył tutaj w sprawach rodzinnych. Wszyscy panowie należeli do gildii The Rex Tales i wiedzieli o tym, co działo się w granicach ich miasta. Kilka godzin temu próbowali nawet przedostać się na wschód, ale na ich drodze stanęła masa złowieszczych run blokujących.
- To ten zwyrol, Nestore. – zaczął Samson. – W jakimś dziwnym celu zablokował członkom naszej gildii powrót do Eldshire.
- Nie przeczę. – stwierdził Demain, przegryzając nietypowo wyglądające krakersy.
- Yyyyhm… - odparł Lamar ze zmęczeniem.
Naprzeciwko magów, po drugiej stronie lady, stała dwójka bardzo podobnych do siebie kogutów. Ubrani byli dość nietypowo. Jeden z nich miał na sobie koszulę i seledynowy, raczej tandetny fartuszek, a drugi… cóż… przebrany był za jakiegoś superbohatera. Byli bliźniakami, a także właścicielami tutejszego przybytku. Przeciętny obserwator mógłby zauważyć ich problemy z prowadzeniem knajpy. Ten bardziej dokładny powiedziałby natomiast, że kompletnie sobie z nią nie radzili. Lokal był brudny, obskurny, i jeśli wierzyć tutejszym alkoholowym filozofom, za ścianą pokoju wejściowego już któryś dzień z rzędu rozkładały się czyjeś zwłoki.
Zapytasz pewnie o przyczyny tego chaosu, więc już śpieszę z wyjaśnieniami. Corneille i Casimir zmagali się z ciężkim problemem. Był nim złowrogi gang magicznych bojowników, zapewniających prowiant i finanse lokalnym czarnym gildiom. Zwali się… The Dark Dynasty.
Przestępcy bardzo często wymuszali na właścicielach haracz, podczas każdej kolejnej wizyty domagając się coraz większej ilości pieniędzy. Podczas jednej z nich uśmiercili nawet tutejszego ochroniarza, który chyba jako jedyny myślał tu jeszcze o możliwości stawienia oporu okupantom. Bracia poczuli się zdesperowani. Często wysyłali prośby do lokalnej gildii Ebonshields o to, by pomogli im uporać się z zagrożeniem, ale żadna z ich odezw nie przynosiła zamierzonych efektów. Lider ów gildii – Earl The Dog był dość zamkniętą osobą i nie widział sensu pomagania tym, którzy nie byli rodowitymi mieszkańcami Neverville. Na nic zdały się argumenty o kilkudziesięciu latach przebywania w mieście, na nic zdały się też te o ochronie lokalnych przybytków. Efekty ich starań nigdy nie były takie, jakich mogliby oczekiwać.
- Jesteście magami z The Rex Tales, prawda? – spytał w tym momencie kogut ubrany w fartuszek.
- Yyyyy… - zaczął się zastanawiać Lamar Errorson. Bardzo chciał coś powiedzieć lecz niestety… kolejny raz nie był w stanie się wysłowić.
- Owszem. – stwierdził Demain.
- Sami widzicie, jaki jest tu bałagan. My naprawdę chcemy to zmienić, ale nie jesteśmy w stanie. Te łobuzy ciągle podcinają nam skrzydła…
- Taak… - potwierdził Corneille. – Mamy dość. – dodał chwilę później. – Bardzo chcemy tej hydrze uciąć tę no… koko… buzię.
- Poważne postanowienia, panowie. – stwierdził Samson. – Co jest na rzeczy?
- Terroryzuje nas pewien magiczny gang, z tego co mi wiadomo, usługujący Izzy’emu Van Slothowi. – twierdził Casimir. – W czasie zniszczeń w Angelheim zapewniali miastu prowiant i broń.
- I co, pewnie chcecie, żebyśmy Wam pomogli? – spytal Demain ze zniechęceniem.
- Nie tak ostro, bracie. – odparł Samson. – Z jednej strony nie możemy pomóc Eldshire, ale wciąż mamy szansę, by wyeliminować sojuszników Closed Sacrament. Too zawsze coś.
- Tak. – Lamar potwierdził słowa Samsona po chwili namysłu.
W rozmowie piątki osób nastał krótki moment ciszy. Przerwał go dopiero Corneille.
- I… wiemy, kto im przewodzi. Ko…
- Owszem, wiemy. – potwierdził Casimir.
- Tylko pytanie czy nasi rozmówcy się tą informacją nie zrażą… koo…
- Hmmm… - stwierdził Lamar.
- Nie krępujcie się. Jesteśmy magami z The Rex Tales, nawet sobie nie wyobrażacie z jakimi indywiduami przyszło już nam się mierzyć. – zapewniał Samson.
- A walczyliście ze złowrogimi feministkami, którym zawadza nawet powietrze? – spytał Corneille.
- Cholera… robi się poważnie… - odparł Demain, a chwilę później sięgnął do słoiczka po kolejną dawkę krakersów.

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Cz, 31 sie 2017, 20:27
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Rozgrywka III rozdziału
Obrazek
Closed SacramentW Archikatedrze Nieskończoności zebrał się cały oddział gildii Closed Sacrament. Trwał apel dowódców. Izzy Van Sloth stał przed majestatycznym ołtarzem, zwrócony do swoich podopiecznych.
- Sprawy z lekka wymknęły się spod naszej kontroli. – mówił. - Ta alchemiczna menda zabezpieczyła całe Eldshire.
- Co to oznacza? – spytał Ceres.
- Mniej więcej tyle, że jeśli chcemy zrównać miasto z ziemią, to wpierw będziemy zmuszeni połamać Danceny’ego.
- Powinniśmy go spalić. – ryknął Yaldabaoth. – Jako popiół będzie z pewnością mniej wygadany i cwany. – zarzekał się.
- Ekhm… - zakaszlał Izzy. – Nie tak od razu, panie Yaldabaoth. – zaproponował. – Spopielenie to doprawdy jedna z bardziej pospolitych kar. Nie wiem czy słyszał pan o łamaniu kołem… o… nabijaniu na pal, albo… chociażby o dręczeniu piosenkami Hell’o Kitty…
- Muszę coś spalić, bo zaraz mnie coś rozerwie… - nie mógł się pogodzić.
- Rozumiem, ale proponowałbym zachować jednak jeszcze odrobineczkę cierpliwości.
- Palić… Paaaliiić… - wciąż brnął w sekwencję wypowiadanych przez siebie słów, lecz z sekundy na sekundę starał się robić to coraz ciszej. Izzy spostrzegł, że powoli zaczynał odzyskiwać posłuch, więc począł kontynuować swoją część apelu:
- Pozwólcie, że ogłoszę, co postanowiłem:
1. Danceny musi umrzeć. Nie będzie to łatwe zadanie, toteż musimy nadziać go na jedną z run pana Craziera. Są niewidzialne, a w mieście się wręcz od nich roi. Któreś z was musi się podjąć tego zadania.
2. Do Eldshire zmierzają trzy grupy magów. Są to połączone siły The Rex Tales i Delicate Saints. Udało nam się wyeliminować jedynie zaopatrzenie z zachodu, więc niestety, nie będziemy już w stanie wyłączyć ich z walki. Obecnie jest zbyt wcześnie na rzezie na cywilach. Mieszkańcy miasta muszą wiedzieć, w jak bardzo są opłakanej sytuacji, a pojmą to dopiero wtedy, gdy wybijemy ich wszystkich potencjalnych obrońców.
- Jest kogo się obawiać? – spytał Santino.
- Może nie mają zbyt wysokich poziomów, ale i tak są wystarczająco potężni. Prawdę mówiąc mają w swoich szeregach dwójkę smoczych wojowników, z czego jedną z nich jest zdrajczyni naszej historii i chwały – Sapphire Stormdrake. Jej macie nie zabijać. Ma zostać pochwycona żywcem, a wtedy ja wymyślę jej odpowiednią karę za dezercję.
- A ten drugi? – zadał kolejne pytanie śniadawy kret.
- Casius Nathaniel Silver, demon smoczego ognia, w zasadzie nie do zatrzymania. To również osoba, na którą musicie uważać. Mówi się, że to on odpowiada za odejście jednego z naszych w Ascadii.
- Masz na myśli Eusebina? – spytał Imenhotep LXIX.
- Eusebin nie żyje? – nie dowierzał The Pighead. – LOL. – dodał chwilę później.
- Nic dziwnego, prędzej czy później wszyscy umrzemy… - skomentowała Charlie.
- A jeśli chodzi o tego psychola w fioletowym garniturze, który zniszczył nasze piękne i wspaniałe miasto? – spytał Imperatorek.
- Z tego co mi wiadomo, zniknął z wszelkich radarów, ale nawet jeśli to i tak jesteśmy przygotowani na tę okoliczność. W mieście roi się od run destabilizujących magię obcych sprinterów.
- Aha? – stwierdził pytającym tonem wypowiadający się wcześniej mag bacon force.
- 3. Nie wiemy, co stało się z Julią Aurelią Hari, Holy White i Arturem Jeremy’m Blizzardem, ale wiemy, co wyczynia nowy członek ich gildii – Narcisse Gray Trump. Przejął władzę nad miejskim szpitalem, a zarazem punktem energii – Sourceful i zarządził istnienie oddziału ratunkowego. To również sprzeciwia się naszym interesom. Musimy ich zastraszyć i najlepiej przebić się tam siłowo. Nie zniszczymy całkiem budynku, gdyż wciąż ciążą na nim potężne zaklęcia ochronne, ale zawsze możemy wybić tych, którzy się tam znajdują.
- Chciałbym ich wybić… zaczął wielki na dwa metry satyr o imieniu Silithius. – ale sam nie wiem, może lepiej nie, przecież to brutalne i niemiłe… sam nie wiem, może jakiś inny sposób, na przykład… hmmm no nie wiem… nie wiem…
- Co powiesz na spalenie? – spytał ochoczo Yaldabaoth.
- Spalenie też jest dość niezbyt humanitarne, ja bym raczej proponował no… to… jakby to nazwać… ekhmm… no kurczę mam na końcu języka… chociaż jak tak myślę, to może lepiej coś innego?
- Czy Ty masz jakieś problemy ze sobą…? – nie mógł pojąć Vudix.
- To naprawdę niemiłe z Twojej strony, koniu… Najchętniej pogoniłbym Cię za ten komentarz trójzębem, ale też chyba nie chcę dostosowywać się do…
- CISZA! – krzyknął Izzy. – Jesteście czarną gildią, jedną z najpotężniejszych na tym kontynencie, a robicie z naszego spotkania jakiś żałosny kabaret. Jeśli dalej będziecie to robić, obrócę was w proch swoimi czarnymi błyskawicami. – nie krył wzburzenia.
- Och, chyba już wiem, po kim mój Adam jest taki stanowczy… nie mogła wyjść z podziwu Faith.
- Postanowiłem, że do Sourceful ruszy Yaldabaoth. Wygląda najstraszniej z Was wszystkich i nie da się z nim negocjować. Będzie świetnym pokazem naszej siły.
- Przyjmuję polecenie. – zaśmiał się złowieszczo demon.
- 4. Olivierre z pomocą naszego honorowego gościa, Luciusa, ponownie zmądrzał i zdecydowanie odechciało mu się rewolucyjnych zapędów. Przebywa w latarni morskiej Elvenlight i towarzyszy mu tam Pan Crazier. Zawsze szanowałem osoby, które były w stanie nawrócić się na naszą dobrą stronę mocy, więc osobiście podszkoliłem go w używaniu zaklęć. Jest teraz naprawdę potężnym magiem, mam wrażenie, że nawet wystarczająco silnym, by w odpowiednich warunkach wyrwać z Eldshire wszystkie ogniwa ochronne… Innymi słowy, dostał ode mnie zadanie i obecnie jest zajęty jego wykonywaniem. Nie jest zdolny do walki, więc musicie dopełnić wszelkich starań, aby żaden z magów The Rex Tales nie przedostał się do środka. Do obrony latarni dowołuję również Ceresa Gul’Durka, naszego potężnego arcymaga trzęsień płyt tektonicznych.
- Przyjąłem. – odparł ze zrozumieniem Ceres.
- 5. Lucius zażyczył sobie także, aby cały dorobek miasta Eldshire został zniszczony. W tym celu jeden z oddziałów uda się do biblioteki, stworzonej tu najpewniej przez Pierwszych. Wydaję rozkaz zniszczenia wszystkich tamtejszych zwojów, papirusów i ksiąg. Do tego zadania przeznaczam Christophera Emperrora i Madeleine Stark.
- Niech i tak się stanie. – odparli niemal równocześnie wywoływani magowie.
6. Część z Was zostanie ze mną, w Archikatedrze Nieskończoności. Mowa tu o Adamie, Charlie i Marku Purge. Ruszymy tam, gdzie od dawien dawna nie odważyło się wkroczyć jakiekolwiek żywe istnienie. Ekhm.. chociaż… jak tak myślę… - zawahał się na moment.
- Szefie, proszę, tylko nie to… - załkał błagalnym tonem Mark.
- Przepraszam, wyleciało mi z głowy. Ekhmm… - odparł Izzy z lekkim zakłopotaniem. Inaczej, Mark i Imenhotep będą strzegli budynku przed intruzami.
- a. – stwierdził szkieletor w bandażach.
- To już lepsza propozycja. Bardzo dziękuję, Panie Izzy. Obiecuję, że Pana nie zawiodę. – zapewniał mag interception.
- W podziemiach Archikatedry kryje się coś, co pewnego dnia zostawił tu Gregor. Jest wystarczająco potężne i warte zachodu, więc razem z panem Luciusem będziemy to przez jakiś czas wydobywać. Póki co, nie mogę Wam zdradzić szczegółów, gdyż jest to zbyt tajne. – stwierdził.
- I 7… to już wszystko to, co dotyczy reszty. Waszym zadaniem będzie wyeliminowanie wszelkich obrońców Eldshire. Już wkrótce przedrą się do miasta, a wtedy zacznie się prawdziwa walka… - odparł. – Jednak… nie będziecie w niej sami. Magia ciemnej kreacji Luciusa pozwoliła nam na powiększenie armii do pięciuset osób. Do naszego boju dołączy się demoniczny drób, powstały z chaosu. W gruncie rzeczy – mięso armatnie, ale bardzo przydatne mięso armatnie…. – zaśmiał się potwornie.
- Niechaj tak się stanie! – wykrzyknęli niemal równocześnie wszyscy słuchający apelu. Minęło kilka chwil, a w Archikatedrze została jedynie piątka obecnych tu wcześniej osób: Izzy Van Sloth; jego syn Adam; Charlie Bates oraz strzegący wejścia… Mark Purge i Imenhotep LXIX.
Mag czarnych błyskawic chwycił oburącz pastorał, znajdujący się nad ołtarzem i uderzył nim w sam środek pobliskiej kolumny.
- Szef, co tak brutalnie? – spytała Charlie.
- Obserwuj, panno Bates. – stwierdził.
- Bardzo śmieszne...
- Khem... inaczej... poczekaj jeszcze moment.
Jego zapewnienia okazały się słuszne. Cała, jaskrawa panorama Archikatedry Nieskończoności, pełna błękitnych iluminacji, powoli, lecz bardzo efektywnie, zaczęła pogrążać się w morzu przenikliwego mroku. Ciemność rozpoczęła swoje poczynania, zmieniając wszystko, co ją do tej pory otaczało. Piękne figury, postawione tu w celu upamiętnienia wielkich walk i decyzji, zdawały się już teraz tonąć w czarnych ognikach wezwanej energii. Ich heroiczny wygląd, pełen determinacji wyraz twarzy, stawał się teraz już czymś groteskowym, zmizerniałym, wręcz… absurdalnym. Nad kolistym ołtarzem Archikatedry zaczął majaczyć kręcący się obłok ciemnawych wyładowań mocy. Izzy przejechał po podłodze czarną błyskawicą i ruszył w jego kierunku. Adam i Charlie, nie namyślając się zbyt długo, postanowili uznać to za sygnał przemarszu.
Po kilku chwilach, wspólnie z liderem gildii, znaleźli się po drugiej stronie portalu. Czekał już tam na nich elegancki lis w czerwonym garniturze. Miał w połowie demoniczną twarz i niesamowicie szczerzył się na widok nowo przybyłych gości.
Właśnie kończył konsumowanie dziwnego, obciekającego krwią mięsa.
- Nie przeszkadzamy w jedzeniu? – spytała czarnowłosa lisica.
- Niee, skądże. Właśnie kończyłem. – odparł, po czym wyciągnął z kieszeni elegancką koronkową chustę, którą chwilę później przetarł usta.
- Stuletni starcy… ekhm… nie powiem, gustuję w bardziej wyszukanych potrawach, no, ale tym razem nie mogłem się powstrzymać… - zachichotał złowieszczo.
- Ponownie się widzimy, Adamie… - powiedział do syna Van Slotha. - Nawet nie wiesz, jak bardzo cieszę się z Twojej decyzji… - zapewniał.
- Postąpił słusznie, tak, jak tego oczekiwałem. – odparł Izzy. – Ród Van Slothów zmieni ten świat i nada mu znacznie lepszego znaczenia. Jesteśmy początkiem nowego jutra… lepszego jutra…

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Cz, 31 sie 2017, 20:44
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Rozgrywka III rozdziału
Obrazek
The Rex TalesŚnieg prószył już od kilku dobrych dni. Było zimno, było chłodno, a płaszcz przenikliwego mrozu zdążył już okryć niemal wszystkie aleje i drogi Zeasiss. Liściaste drzewa już dawno straciły swój codzienny ubiór, jakby bez własnej woli chyląc czoła przed swoimi iglastymi odpowiednikami. Nastały ciężkie, a może nawet i tragiczne warunki, w których przetrwać mogli jedynie najsilniejsi i ci, posiadający jakąś, jakąkolwiek wiedzę magiczną. Nie pojmujące powagi sytuacji dzieci obrzucały się śnieżkami, a inne, w asyście dorosłych, uczestniczyły w kuligowych zabawach. Cóż, przynajmniej robili to ci, którzy w odpowiedni sposób się ubrali. Musisz wiedzieć, mój czytelniku, że w Zeasiss panowały wyraźne cztery pory roku, z czego dwie z nich opierały się na zasadzie zupełnego kontrastu. Upalne lata i srogie zimy rywalizowały ze sobą w hiperbolizacji swoich warunków niczym najprawdziwsi bogowie, stworzeni razem z zaraniem dziejów. Można powiedzieć, że rok 1016 zmierzał nieubłaganie ku swojemu końcowi, można byłoby pomarzyć, że jego ostatnie dni będą tymi, spędzonymi w miłej, ciepłej atmosferze, wśród rodziny, przyjaciół, osób, z którymi chciałoby się przeżyć całe życie… i… tak nie patrząc, niektórzy rzeczywiście mogli poszczycić się takowymi przysługami.
Inni natomiast… stali w znacznie trudniejszej sytuacji. Do skutego lodem Eldshire zmierzały trzy pokaźne drużyny. Pierwszą z nich dowodził Casius Nathaniel Silver, wielki, choć średniego wzrostu, mag ognia, bohater Listopadowej Rewolucji z Ascadii. Kroczyli za nim: jego wierny towarzysz, a zarazem kociak i przedstawiciel rasy catharsis – Francis; córka wielkiego maga alternacji – Maya Victoria Bloodblade; półbogini, ognista czarodziejka słońca – Virginia Light; znana z bogatego rodu wojowniczka astralnych widm – Ei Nibel, a także dwie inne panie – groźna, wyrywna, wszak o dobrym sercu Elisa Rose i jej mała podopieczna – Eileen Mirabelle, zwana dalej Eco. Ich podróż po zamarzniętym Zeasiss, choć trwała zaledwie kilka dni, zdawała się w rzeczywistości ciągnąć w nieskończoność. Była niczym panoszący się wszędzie śnieg, a jego kolor, najczęściej biały, zdawał się symbolizować niesprawiedliwość nadchodzącego starcia z agresorem, walczącym o swoje wymyślone prawa w ukochanym mieście magów z The Rex Tales. Grupa Casiusa postawiła sobie jasny cel -wyruszyła do Eldshire z odsieczą… lecz mimo to, z ich twarzy nie dało się wyczytać żadnego pozytywnego nastawienia.

Wszyscy członkowie drużyny byli wystarczająco zmęczeni, zarówno fizycznie jak i psychicznie, a wszelkie lęki związane z napaścią Izzy’ego tylko potęgowały te dolegliwości. Virginia poznała już prawdę o Drake’u. Jakoś ją przeżyła, a przynajmniej sprawiała takie wrażenie. Jej zachowanie nie uległo bowiem jakiejś diametralnej zmianie… naturalnie – była z lekka smutna, wycofana, ale mimo to starała się być silna, gdyż wiedziała, że właśnie tego chciałby teraz Keith. W trudnych dla siebie chwilach miała przy sobie przyjaciół, którzy również, jak wcześniej jej ukochany, byli dla niej całym światem.
Casius przeżywał podobny ból wewnętrzny. Wiadomość o Zefrainie wciąż ciążyła mu na umyśle i bynajmniej – nie zamierzała go opuścić. Śnieżny lis starał się usprawiedliwiać swoje sumienie, mówiąc, że wszystko to dotyczy spraw, które miały miejsce już dawno temu. Uważał również, że nawet jeśli jego rozumowanie miałoby okazać się słuszne, to i tak w tej historii był bardziej zwyczajnym pionkiem, niżeli kimś, kto odegrał w niej znaczącą rolę. Stanowiska te kłóciły się jednak ze znaną Casiusowi opinią, jaką w historii Endlessness wyrobił sobie jego brat.
- Dalej o tym myślisz? – spytał Francis, poprawiając swoją kolorową czapeczkę.
- Wszystko wydaje się takie ciemne, mroczne… a przed nami jeszcze gorsza przyszłość…
- Tego nie wiemy. – odparł kociak.
- Wszystko się może zdarzyć… - stwierdziła Elisa. – Najważniejsze jednak, by w tej sytuacji nie dać się zwariować. Wracamy do Eldshire słabi, zmęczeni i poobijani, generalnie wszystko chce, byśmy uważali, że sobie nie poradzimy, wszystko każe nam wątpić, wszystko mówi nam, że nasi przyjaciele…
- Na pewno żyją – przerwała jej Eco. – Tak jak Wy, są członkami wielkiej gildii The Rex Tales, a oni nie poddają się nigdy.
- Eileen ma rację – stwierdziła Maya. – Musimy wierzyć, że dalej tam są i jakoś sobie radzą…
- Kto w ogóle został w mieście? – spytała jakby bez uczuć Virginia.
- Artur i reszta tych, którzy nie wyruszyli na żadną misję. – stwierdziła Elisa. - To potężny wojownik, znacznie silniejszy od większości magów w tym kraju, a może nawet i na tym kontynencie… wciąż pamiętam, jak pogonił tego krętacza Cresswella… zmiatał z Eldshire, aż się za nim kurzyło.
- Chyba coś kojarzę… - westchnęła Ei.
- Z tego co słyszałem, do miasta udała się również Julia. – odparł Casius. – W okolicach Fayadwood miał miejsce jakiś tragiczny wypadek, ten dziad Hank, zaginął, ale jej udało się wyjść z tego cało. Dziewczyna ma charakter, mimo tych wszystkich przeżyć nigdy się nie poddała, to wielka wojowniczka…
- Cas, lepiej powiedz, że Ci się podoba. – zachichotał Francis.
- …
- Zresztą… komu się nie podoba. – dodał chwilę później.
- Powiedziałem Ci kiedyś, że przerobię cię na czapkę, pamiętasz?
- Hihihi…
- Na czapkę to powinniśmy przerobić Vudixa, albo i raczej na skórzany płaszcz… - zasugerowała Elisa.
- Nie przypominaj mi o tym draniu… - stwierdził Casius.
- Zachował się podle… Nie tak zachowują się przyjaciele. – odparła Virginia.
- Wciąż mnie zastanawia, jak własnoręcznie usunął sobie tatuaż… - próbowała dociec Maya.
- Też mnie to ciekawi – dołączyła się Ei. – tworzenie znaków gildii to jakby odgórna magia, z którą do czynienia mają jedynie szefowie i oficerowie danej organizacji…
- Prawdopodobnie już w Lastwind spotkał kogoś z Closed Sacrament, ciężko stwierdzić, naprawdę, Vudix zawsze był nieobliczalny… - łączyła wątki Elisa.
- Fakt, jeszcze nie spotkałam się z sytuacją, w której ktoś własnowolnie tatuuje sobie oczy… - stwierdziła Maya.
- Ja tam mu nigdy nie ufałem… - odburknął Casius.
- A ja uważam, że on po prostu sobie nie radzi z tym wszystkim. – odparła Eileen. – Przepraszam, że tak przerywam rozmowę, pewnie nie mam racji, ale chyba go rozumiem. Chyba jest załamany, wreszcie do niego dociera to, że przez jego lekkomyślność i brak pohamowania odszedł członek waszej gildii.
- Cóż oni by uczynili bez Ciebie, mizehrnotko… - uśmiechnęła się Virginia, po czym pogłaskała dziewczynkę po głowie. – Nie możemy wieszać na nim psów. Po prostu… musimy go zhrozumieć, on też spohro przeżył, czuje się źle, beznadziejnie, myśli, że po tym, czego dokonał jest zmuszony poghrążyć się w ciemności i mhroku. Nie może tak myśleć, musimy dać mu światło… musimy mu pokazać, że my rhównież jesteśmy z nim. Do cholehrry, jesteśmy rhodziną, a on jest jej członkiem… - mówiła.
Casius wysłuchiwał jej słów z lekkim przymrużeniem oka. Wciąż bowiem miał w myślach sytuację sprzed kilku dni, kiedy to magowie z Lastwind zgodzili się odesłać jego przyjaciół do domu. Nie byli wystarczająco silni, by wspomóc Eldshire w bitwie. Wierzyli za to w Mayę i uważali, że ona sama zapewni gildii znacznie lepsze wsparcie niż zwyczajne armatnie mięso, które ponownie polegnie w walce o coś bezsensownego. Można było ich zrozumieć, w końcu rewolucja zakończyła się bardzo krwawo, a większa część miasta zatraciła się na wieczność w boju o nieśmiertelność swoich idei. W stolicy Ascadii wyczekiwano spokoju, lat, które odbudują zachwiany porządek, które ponownie przywrócą nadzieję w sercach obywateli kraju.
Sytuacja nie była najlepsza, lecz mimo to i tak znalazły się osoby, które, pomimo głodu i zmęczenia, pragnęły jakoś odwdzięczyć się wyzwolicielom Lastwind. Była to grupka magów z lokalnego uniwersytetu, byli młodzi, niezbyt doświadczeni, lecz za to bardzo pojętni. Mieli z własnej inicjatywy wykraść z domu miejscowego gbura książki o teleportacji i samodzielnie wyuczyć się zaklęć tworzenia portali. W rzeczy samej – ich plan się powiódł, wspólnymi siłami udało im się stworzyć międzywymiarową przestrzeń służącą do przenoszenia się w miejscu. Niestety jednak, sprawy nie poszły w ostateczności po ich myśli. Portal, jaki wytworzyli miał zbyt wiele ograniczeń. Nie chcę Cię zanudzać jego właściwościami i tym, czym mógł uprzykrzać życie, więc przedstawię Ci jedynie zarys tego, o co poszło. Magiczny wir przestrzeni miał to do siebie, że nie trwał przez wieczność, albo przynajmniej przez kilka godzin, jak większość kreacji jego pokroju, a swój żywot zakończył już kilka chwil po momencie, gdy ktoś przez niego przeszedł.
Osobą tą był Vudix, który zniweczył cały kilkudniowy trud młodych magów i sam udał się tam, gdzie prowadził portal, czyli w okolice Ravenhill. Grupa Casiusa miała więc niemałe powody do zmartwień, a ich podróż przeciągnęła się o dobre kilka dni.
Nathaniel Silver nie do końca pojmował dobroduszności Virgini i Eileen. To nie tak, że był bezwzględny, uparty i okrutny, a sumienie było ostatnią z rzeczy, o którą można było go podejrzewać. Po prostu, marzył o wizji Vudixa zamkniętego w smutnej ciemnej celi, która jego zdaniem miała posłużyć mu za odpowiedni środek wychowawczy.
- Cas, nie napinaj się tak… - wymamrotał po cichu Francis, widząc zmieszanie na twarzy swojego przyjaciela.
- Może nie myślę logicznie, ale gość zachował się nieodpowiednio i zasłużył sobie na karę. – odburknął śnieżny lis. Nie mam zamiaru spokojnie czekać i patrzeć, aż ten psychopata nas wszystkich zamorduje.
- Ma prawo, by się gniewać. – odparła Elisa. – Wszyscy mamy. – dodała chwilę później. – Sęk jednak w tym, że przed nami zupełnie inna walka, zupełnie inny problem, zagrożenie i tylko od nas zależy jak sobie z nim poradzimy. Proponuję dać sobie na wstrzymanie i dopiero po wygranej wojnie pomyśleć o tym, co zrobimy ze zdrajcami.
- Szczególnie, że nie tylko Vudix nas zdradził i uprzykrzył nam powrót do miasta. – stwierdziła Ei.
- Macie rację, powinniśmy zachować rhrozsądek i zająć się poważniejszymi sprhawami. Już niebawem będziemy w Eldshire, a wtedy będzie liczyć się pełna koncentrhacja. – stwierdziła Virginia.
Drużyna smoczego maga po kilkudziesięciu minutach drogi w końcu dotarła przed mury Eldshire. Szybko dostrzegli nadciągającą z przeciwnej strony inną grupę wojowników.
Kierował nią Dove Golly, nieśmiały i ponury kogut, mający w pogardzie wszystkie te niekorzystne atmosferyczne warunki. Bezpardonowo kroczył przed siebie, wywijając swym płaszczem w cztery różne strony świata. Paradował w samych gaciach i wyglądał, jakby właśnie uczestniczył w jakiejś paradzie równości.
Za jego plecami dało się dostrzec siódemkę innych osób, ubranych już nieco cieplej. Wśród nich wyróżniał się ziejący ogniem jednorożec, poruszający się z gracją na dwóch kopytach.
- Theon Cheeses White… - uśmiechnęła się Elisa, tłumacząc swojej małej podopiecznej z kim już wkrótce będzie jej dane żyć w gildii. – Kolejna wyszukana kreacja, może troszkę mniej zdziwaczała jak ta Golly’ego, ale cóż… w zasadzie na palcach u jednej ręki można wskazać w The Rex Tales osoby …spełna rozumu.
Ramię w ramię z magiem metamorfozy kroczyła dwójka postaci ubranych w długie niemalże do kolan zimowe skórzane płaszcze.
- A tamci? – spytała Maya.
- Chyba najbardziej absurdalna para w naszej gildii – stwierdziła Ei. – Ten facet to Luke Sharp, szeryf z miasta nieopodal Texarii, który rzucił wszystko w cholerę i wypowiedział wojnę okrucieństwu tego świata…
- Brzmi ciekawie… A ta… jego koleżanka?
- Cóż... była złodziejka, którą pewnego razu pogoniła Elisa. Typowa blondynka, ale nawrócona typowa blondynka. Przynajmniej to się liczy.
- Gdybym był złodziejem, chyba nie chciałbym być pogonionym przez Eli… - wymamrotał Francis, czym wywołał uśmiech na twarzach wszystkich zgromadzonych wokół niego pań.
- Wracając… - kontynuowała Ei. – Oboje coś do siebie czują, często urządzają sobie sceny zazdrości, ale mimo to, jakimś absurdalnym prawem… oficjalnie ze sobą nie są. Ciężko stwierdzić dlaczego… pewnie są zbyt nieśmiali, by wykonać ten pierwszy krok…
- To na swój sposób piękne… Prawdziwa miłość romantyczna… taka niewinna, niedojrzała…Ech…
- Maya, weź się tak nie rozpływaj… - stwierdził z lekka zniesmaczony Francis.
- Przepraszam, Franek, po prostu… chyba jestem zbyt samotna i… tak jakoś… - tu na chwilę przerwała, próbując dobrać w słowa resztę tego, co miała na myśli. Żółty kociak odwrócił się w tym momencie do swojego większego towarzysza i spojrzał na niego dość wymownie. Casius, na jego mimikę twarzy, zareagował w typowy dla siebie sposób. Westchnął głęboko, przewrócił oczyma, aż w końcu z wielkim grymasem na ustach przejechał poziomo ręką wzdłuż swojej szyi, uwydatniając tym samym jakże wymowną zapowiedź tego, co miało czekać wścibskiego kocura, gdyby ten nie myślał o zaprzestaniu swoich irytujących zapędów.
Maya jednak nie zareagowała na jego ruchy i postanowiła dokończyć rozpoczęte przez siebie zdanie.
- Ostatnio nie potrafię zaznać w życiu radości… Chyba nauczyłam się cieszyć szczęściem innych, bo cóż mi pozostaje…
- Maya, weź przestań. – stwierdziła przyjacielskim tonem Elisa. – Wojna się skończy, zaczną się publiczne lincze i egzekucje to wtedy na pewn… - na chwilę zatrzymała się w swoim wywodzie. Czerwonowłosa pani arcymag zrozumiała, że delikatnie się zapędziła, więc zaczęła podejmować się wszelkich starań, by w jakiś sposób wybrnąć z tej niekomfortowej sytuacji.
- No… jak to wszystko się skończy… - przerwała niezręczną ciszę Virginia… - To dopełnimy wszelkich stahrań, by pokazać Ci, jak bardzo ciepłym miejscem pothrafi być Zeasiss. Nawet podczas zimy…
- To miłe, Virginio… - odparła znacznie lżejszym tonem Maya.
- A ten pan z dziwną czapką? – postanowiła zmienić temat Eileen.
- Too Theta Sigma, a ta pani przy nim, to Patricia McFlower… - kontynuowała swoją opowieść Ei. - Generalnie największe łepetyny w gildii, książkowe mole, nerdy, lecz wbrew temu niezwykle miłe i przyjazne dusze. W zasadzie to nie da się ich nie kochać.
- Mają wiele wspólnego z Elisą… - zauważył ze zgrozą Francis.
- W rzeczy samej, Franek. – odparła Elisa. – Mnie nie da się nie kochać. – dodała, akcentując dosadniej każde z kolejno wypowiadanych słów.
Obserwujący całą ceremonię przedstawiania nadciągających magów Casius czuł się już z lekka zmęczony. Z jego twarzy dało się wyczytać, że chyba nie tego oczekiwał. Wydawało mu się, że z tego zbiorowiska to tylko on rozumiał obecną powagę sytuacji, wiedział jak wielkie niebezpieczeństwo zagraża obywatelom jego ukochanego miasta. Wciąż był zły na Vudixa i na to, jak bardzo opóźnił wyprawę jego grupy. Równocześnie, zagrzewał się wewnętrznie do walki, licząc na to, że już wkrótce kolejny raz będzie mu dane zmiażdżyć wielkiego przeciwnika, przerastającego go siłą, uporem i umiejętnościami. Śnieżny lis rozmyślał już od dobrych kilku minut o tym, co miało nadejść… i pewnie rozmyślałby znacznie dłużej, gdyby nie ktoś, kto odważył się przerwać mu stan całkowitego pogrążenia w myślach.
Casius odczuł na swoim barku solidne uderzenie z pięści. Zdezorientowany, nie rozumiejąc tego, co właśnie miało miejsce, odskoczył na bok, starając się jak najszybciej przygotować jakieś kontrujące zaklęcie. Zadany mu cios mógłby okazać się potężniejszy, gdyby nie uchybienia w jego celności. Jego wykonawca mierzył zapewne w inne miejsce.
- Cholera, no, nie w szczepionkę. – wykrzyknął, jakby z pretensjami do tajemniczego agresora.
Przed białym lisem majaczyła niewyraźna postać ubrana w białą suknię. Mało tego – osoba, z którą miał styczność zdawała się wyraźnie do niego szczerzyć. Casius podrapał się po brodzie, a następnie szybko przetarł oczy, co sprawiło, że mógł wreszcie ujrzeć niespodziewanego przybysza w całej jego okazałości. Była nim średniego wzrostu lisica o białych włosach.
- Twarz jakaś znajoma, ale…
- Byłam pewna, że Cię nie pozna. Nigdy w niego nie wierzyłam, w zasadzie od początku. Uważam, że… - rozbrzmiał cichy głos pełen pretensji, dochodzący o dziwo z innego miejsca niż z ust rozmówczyni ognistego maga. Wtedy też Nathaniel Silver zrozumiał, z kim ma do czynienia.
- Wszędzie bym poznał tę małą złośnicę… - odparł, oglądając się za siebie. Jego oczom ukazała się kilkudziesięciocentymetrowa biała kotka z anielskimi skrzydłami.
- Czołem Emmo. – stwierdził, po czym ponownie odwrócił się w stronę swojego dotychczasowego celu rozmowy, lecz o dziwo… nikogo tam nie dostrzegł. Doznał za to kolejnego ciosu, tym razem bardziej celnego w okolicę nerek.
- Sapphire, czyś Ty oszalała? Jak to tak atakować niewinnego lisa w biały dzień? – nie wytrzymywał.
Odwrócił się więc ponownie i tym razem był już w stanie dostrzec osobę, do której kierował swoje słowa. Była lekko zawstydzona, łatwo się czerwieniła, lecz mimo to z jej twarzy wciąż nie schodził szczery uśmiech. W końcu nie wytrzymała i rzuciła się lisowi w ramiona.
- Cześć, Cas. Wygląda na to, że spotykamy się ponownie. – odparła ciepłym tonem. Lis nie krył zdziwienia. Przez dłuższy czas nie rozumiał tego, co właśnie miało miejsce, lecz mimo to, w myśl dostosowania się do panującej sytuacji, koniec końców postanowił odwzajemnić uścisk.
- Mnie też miło Cię widzieć, Sapphire… Emm.. Kopę lat… Tak właściwie… To co tu robisz? – spytał.
Przyjacielskie przytulenie dobiegło końca. Wciąż z lekka zawstydzona dziewczyna spojrzała swojemu rozmówcy prosto w oczy i kolejny raz się do niego uśmiechnęła.
- Ja i Emma dołączyłyśmy do gildii… Nie jesteśmy już w Closed Sacrament, powiem nawet więcej… stoimy teraz oficjalnie po drugiej stronie mocy.
- Bardzo mnie to cieszy, naprawdę… aczkolwiek… - zaciął się na chwilę w wypowiadanych przez siebie słowach. Odwrócił się w stronę zażenowanej całą sytuacją Emmy i szybko zrozumiał, co jest na rzeczy. Z jego pola widzenia zniknął Francis.
- Emmo, nie widziałaś może Francisa?
- Francisa? Masz na myśli tego niedorajdę, który chowa się obecnie za drzewem i myśli, że go nie zauważę? Ach, tak, w rzeczy samej, widziałam, jeśli taka odpowiedź Cię usatysfakcjonuje. – odparła, nie zmieniając swojego tonu.
Reakcja Silvera była natychmiastowa. Chłopak uśmiechnął się złowieszczo, gdyż w końcu zrozumiał, że jego sierściasty przyjaciel również ma jakieś uchybienia, którymi zupełnym przypadkiem mógłby go zaszantażować. Póki co jednak, postanowił dać sobie na wstrzymanie.
- Jesteś znacznie szybsza niż do tej pory, Sapphire. – pochwalił umiejętności swojej rozmówczyni.
- O, zauważyłeś? – spytała z lekka ironicznie.
- To jakieś nowe zaklęcie?
- Czy ja wiem, czy takie nowe? Raczej staare… Nic wielkiego, po prostu… to zwyczajny White Storm, podniesiony na 4 poziom. Pozwala na wymierzanie ciosów bliskich prędkości światła, ale niestety… pojedynczych, nad czym bardzo ubolewam.
- Nie można mieć wszystkiego, jakiś czas temu się o tym przekonałem…
- Cóż, może i jest w tym trochę racji. – stwierdziła. – Swoją drogą… całkiem ciekawa broda. Rozumiem, że postanowiłeś zostać drwalem?
- Takim prowizorycznym… Sama rozumiesz, w końcu zima… jej chłody mają to do siebie, że czasem dopadają nawet i najbardziej wytrwałych magów ognia.
- Hahah… rozumiem. – odparła Sapphire.
Nic z tych rzeczy, mój czytelniku. Wiem, że jesteś znudzony tym wszystkim i chcesz mi zarzucić, że skupiam się tylko na wybranych osobach, że nie przedstawiłem Ci jeszcze kolejnych odpałów Golly’ego i innych aktów filozofii psychiczności Thety Sigmy. Cóż, opisywanie tych wszelkich zdarzeń mija się znacznie z pojęciem rzeczy łatwych. Wszystko działo się bowiem szybko i równocześnie, więc nawet ja, choć jestem wszechwidzący i prawie że wszechwiedzący, nie jestem w stanie się rozdwoić. Muszę opisywać powoli, w sposób wyszukany, wytworny, dzieląc opowieść na fragmenty. Nie musisz od razu wzdychać i mnie nienawidzić. Stęskniłem się za Tobą, a Ty stęskniłeś się za moimi wstawkami. Oboje o tym wiemy… Cóż poradzę, takie życie, pełne rzeczy nieobliczalnych…
Sapphire i Emma były osobami, które wśród grupy Casiusa znalazły się najprędzej. Zdążyły się im nawet przedstawić, wymienić myślami, a wszystko to w momencie, gdy Nathaniel Silver próbował rozmyślać nad sensem swojego życia.
W trakcie gdy obie panie wymieniały się wrażeniami z Casiusem i jego mniej obecnym przyjacielem, na wzgórku znalazła się piątka innych osób – w zasadzie wszyscy wcześniej zapowiadani, wszak z jednym małym wyjątkiem. Golly wciąż krążył po lodowej polanie i zdawał się tam czegoś szukać.
- Bardzo miło mi Cię poznać, Mayu. – odparł Theta. – Jestem Theta Sigma i bardzo ciekawi mnie Twoja magia manipulacji wielkością przedmiotów. To antyczna magia, prawda?
- Cóż...
- Naprawdę, jest bardzo interesująca, taka… niecodzienna. Czasami chciałem zmniejszyć na przykład takie gwiazdy, ażeby wyrwać je z nieba i zbadać ich skład chemiczny. Podobno stamtąd pochodzę, a przynajmniej tak mi się wydaje, gdyż wyrwałem się z kokonu, takiego no nie wiem… jakby Ci to powiedzieć, międzygalaktycznego kokonu.
- Chyba rozumiem… międzygalaktyczny kokon… tak… - łączyła wątki dziewczyna. Nie chciała zawieść swojego rozmówcy, starała się przetrawić wszystkie z jego niecodziennych, może nawet i zagadkowych słów.
- Tak, cóż, bo ja to generalnie urodziłem się dorosły, w zasadzie nie pamiętam przeszłości, Ech, dużo by opowiadać… - tu przerwał. Patricia objęła go za ramię i zbliżyła się do Mayi.
- Thet, może dałbyś koleżance powiedzieć coś więcej o sobie. Zamęczysz ją pytaniami…
- Ach, tak. Przepraszam, Mayu.
- Nie szkodzi, po prostu… nie byłam przygotowana… Oboje emanujecie tak wielką dawką optymizmu i szczęścia, to zupełnie coś innego, od tego z czym… miałam do tej pory do czynienia.
- Jesteś córką Everarda, prawda?
- WTF, tego Everarda?! – nie dowierzał Theta. Kret zdumiał się do tego stopnia, że zaparowały mu gogle. Zdezorientowany przestał cokolwiek widzieć. Miał już je ściągać w celu przetarcia, ażeby kolejny raz móc widzieć i podziwiać całą okolicę, ale jak się okazało, nie zdążył nawet sięgnąć do nich ręką. Mayi w bardzo szybkim tempie udało się zredukować mgielne zakłócenia kreciego wzroku i zminimalizować je do wartości ciężkich nawet do dostrzeżenia.
- Bardzo ciekawa magia. – uśmiechnęła się Patricia.
- W rzeczy samej – odparł Theta, spuszczając ze zdziwieniem ręce z wysokości nosa.
- Czasami nawet przydatna, nie przeczę. Liczę na to, że będę mogła Wam się przydać. Po to tu jestem…
- Niby to zwyczajne przetarcie gogli, ale i tak w ładny sposób uwydatnia Twoje możliwości – stwierdził kret z nietypowym nakryciem głowy.
- Jestem pewna, że szybko staniesz się częścią naszego życia. – zapewniała panna McFlower.
- Kochani jesteście… - nie mogła się nadziwić Maya.
- Ja również jestem kochana. – zupełnie niespodziewanie wykrzyczała z oddali Elisa.
Czerwonowłosa pani arcymag zapoznała Eileen z Lukiem i Avą. I tu nie obyło się bez niedyskretnych pytań, aluzji i innych rzeczy, których nie wypadało wręcz wywlekać przed innymi.
- Jesteście bliskimi przyjaciółmi, kochacie się wzajemnie, jesteście dla siebie całym światem, oboje chcielibyście ze sobą być, a jednak… - nie kryła zdziwienia Eco.
- Hamuj się, koleżanko… Wkraczamy na bardzo niebezpieczny grunt… - próbowała przemówić jej do rozsądku Elisa.
- Nie, nie, mała ma rację. – zapewniał Luke, czym wywołał u Avy niemały wytrzeszcz oczu.
- To ja powinienem zrobić pierwszy krok, ale jakoś tak… nie było okazji.
- Nie było okazji?! – nie wytrzymała panna Starlight.
- To znaczy były, ale również i nie były. To skomplikowane. Związek to dość zawiła układanka uczuć i wszystkich innych rzeczy, średnio związanych z sensem istnienia. Przez miłość często się zapominamy, często popadamy w różne obiekcje, a przecież nie tak należy postępować! Śmiem dowodzić, iż zdaniem niektórych miłość jest chorobą psychiczną. – stwierdził Luke. Serio. Zrobił to, to jego słowa, a nie moje.
- Nie wiem jak Pana zdaniem, Panie Sharp, ale moim zdaniem… lepiej być chorym psychicznie razem niż chorym psychicznie osobno. Miłość może czasem irytować, uwłaczać godności, ale właśnie to ona jest wyznacznikiem wszelkich uczuć na tym świecie, to dzięki niej żyjemy. Wszystko co nas otacza, ekhm… niekoniecznie teraz, ale jednak podczas większości z miesięcy… jest właśnie cudem stworzenia, czymś, co wydała na świat matka wszelkich uczuć…
- Chyba boli mnie głowa… - stwierdziła Ava.
- To również jest jakiś wyznacznik miłości… a przynajmniej tak twierdzili moi rodzice, kiedy jeszcze żyli.
- Ojej, moje biedactwo…. – wyraził swoje współczucie Luke.
- Pogodziłam się z tym. Odeszli w słusznej sprawie, na zawsze pozostaną w moim sercu i w sercach tych, którzy żyli z nimi na co dzień. Wiem, że patrzą teraz na mnie i są szczęśliwi, że trafiłam w dobre ręce, w ręce osób, którzy będą mogli zatroszczyć się o mnie, o moją przyszłość, dla których stanę się rodziną…
- Eileen, jesteś bardzo dzielna… - stwierdziła Ava.
- Nauczyło mnie tego moje krótkie siedmioletnie życie. Trzeba być dzielną, gdyż świat jest niesprawiedliwy. Uwierz mi, Avo, przyszłość naprawdę jest w naszych rękach i to od nas zależy jak się potoczy. Przeznaczenie to zwyczajna bajka, wymyślona przez dorosłych, którzy nie potrafią sobie radzić ze swoim życiem, a przecież to takie proste. Czasem wystarczy jedno słowo, jeden mały, znikomy gest… jedno spojrzenie, aby odmienić czyjeś życie do góry nogami. – mówiła dalej.
Generalnie, wszyscy byli pod wrażeniem małej Mirabelle. Wypowiadane przez nią słowa zdawały się rozbrzmiewać w sercach jej rozmówców… Były zaskakującym zlepkiem logiki zwykłego dziecka i tej, którą przejawiają osoby dorosłe. Eileen była ciekawym przypadkiem. Sprawiała wrażenie osoby znacznie poważniejszej jak na swój wiek. Była jedną z tych duszyczek, których z pewnością brakowało od dawna temu światu. Była szczera, czasami do bólu, ale jednak – odnajdywała się w każdym mrocznym oceanie egzystencji, wszędzie, nawet w najczarniejszych jego odmętach, była w stanie dostrzec dobro. Elisa patrzyła na nią z wielką dumą. Wiedziała, że obecność jej podopiecznej w The Rex Tales przyniesie gildii masę dobrych rad i jeszcze więcej lepszych decyzji. Misja, zwana wychowaniem, jakiej się zresztą podjęła, była dla niej nie tylko obowiązkiem, ale i swojego rodzaju zaszczytem. Miała już spore doświadczenie z dziećmi i wiedziała, że jej wychowanica bynajmniej nie należy do tego pokolenia młodych, które jej zdaniem mogłoby zniszczyć swoim próżniactwem i wymaganiami większość widzialnego świata. Widziała w Eileen szansę dla przyszłości, widziała w niej nadzieję, którą już wkrótce mieli zacząć dostrzegać inni.
Theon powrócił już do swojej codziennej formy i przytulił do siebie Virginię.
- Jak się trzymasz, iskierko? – spytał zaskakująco miłym tonem.
- Jakoś… - odparła panna Light ze zmieszaniem.
- Nawet nie mogę sobie wyobrazić, jak musisz cierpieć…
- Możesz, też sthraciłeś kogoś bliskiego. Wszyscy kiedyś sthraciliśmy, wszyscy kiedyś sthracimy… Chyba już taka kolej rzeczy… - odparła ze smutkiem. Oczy rudowłosej kotki zaczęły się szklić. Widać było, że miała już dość krycia się ze swoimi emocjami i że bardzo chciała się przed kimś otworzyć.
- A jego ojciec… Zostawił nas na pastwę losu… Samych… Mimo tego wszystkiego, co zhrobił dla niego Diesel…
- Zachował się podle, ale w zasadzie przez całe życie wiedziałem, że taka sytuacja ma prawo nastąpić. CCS nigdy nie było osobami z kategorii tych, którym można zaufać. To banda zapatrzonych w siebie bufonów, którym zależy tylko na pieniądzach… Przykro mi, iskierko, że taka ciepła osoba jak Ty… musiała doświadczyć tak wielkiego zimna... – mówił dalej.
Dla dziewczyny było to już zbyt dużo. Oczy zaczynały powoli odmawiać posłuszeństwa Virgini, podobnie jak kłócące się z nimi jej delikatne usta, targane przez nieczułą atmosferę niesprawiedliwości. Theon widząc, że jest bliska rozklejenia się, postanowił ją mocniej przytulić.
- Już, już… Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by ten pajac odpowiedział za to, co nam uczynił. Przykrył hańbą pamięć o naszym przyjacielu, a tego nie zamierzam puścić mu płazem. – obiecał.

Wiem, mój czytelniku, zrobiło Ci się przykro i smutno, ale tak już jest, kiedy spotykają się osoby, które nie widziały się przez znaczny okres czasu. To ten moment w życiu, w którym naprawdę łatwo się wzruszyć. Konfrontacja wrażeń, uczuć, to zawsze jest inne, unikalne, czasem łatwe do przetrawienia, ale czasem i kosmicznie trudne. Wszystko zależy od przypadku, od relacji i od tego, jak wiele się wydarzyło. Życie bywa nieobliczalne.
Ei Nibel zbliżyła się do rozglądającego się po śnieżnej okolicy Dove’a Golly’ego. Kogut siedział na ziemi po turecku i od dłuższego czasu powtarzał jedną, krótką, lecz wyrazistą sekwencję…
- No gdzie ten jełop… Miał przyjść… - niecierpliwił się znacznie.
- kto konkretnie?
- mój braciszek, Coldian. Zakosił mi miśka i wciąż go nie oddał.
- Masz brata, naprawdę?!
- Widać jeszcze nie wspominałem, ale mam. To długa i skomplikowana historia, pełna krwi, śmierci i wybuchów.
- Ehm… Jak nas wszystkich. – uśmiechnęła się Ei. – Golly… weź mi wytłumacz…
- Cóż takiego?
- Dlaczego nie chcesz przywitać się z innymi? Trzeba połączyć siły, zanim ustalimy strategię i ruszymy do walki. Trzeba się zintegrować.
- Uwierz mi, próbowałem, ale nie jest to takie proste.
- Nie sądzę, ta… mała biała kotka… chyba ma na imię Emma… bardzo się Ciebie boi i uważa za jakiegoś totalnego degenerata. Wydaje mi się, że ma na Twój temat jeszcze gorsze zdanie niż na temat Casiusa.
- Nieistotne. – stwierdził tym samym, smutnym tonem. – Nic nie ma sensu, Coldian jeszcze nie przybył, ma nas pewnie gdzieś, a wizja Holy… co jeśli się ona zrealizuje?
- Czekaj, chyba się pogubiłam, powoli. – poprosiła.
- Holy już w lipcu przeczuwała, że w Eldshire wydarzy się coś potwornego, a teraz nie daje znaku życia. Boję się o nią. Boję się o wszystkich.
- Cholercia, to podpada pod jasnowidzenie… albo i ciemnowidzenie… ale powiem Ci jedno, w takich sytuacjach jak ta, nie możemy się poddawać. Dziś usłyszałam naprawdę piękną przemowę małej dziewczynki… Zrozumiałam, że czasami najprostsze rzeczy mogą czynić cuda. Czasami nawet najzwyklejsze światełko nadziei jest w stanie podbudować morale całej drużyny i dać jej moc wręcz niewyobrażalną.
- Niewyobrażalną, czy nie… Wciąż nie mam miśka…
- Co Ty z tym miśkiem..? Hej, czekaj… czy ja o czymś nie wiem? To jakiś nowy…
- Litości… nie… - stanowczo zaprotestował Dove. – po prostu… misiek stał się swoistą przysięgą wierności w naszej braterskiej relacji… Należał do mnie, a on go sobie przywłaszczył. Obiecał pomoc, a tak naprawdę się nie pojawił. Niewinne istnienia gasną, a on pewnie siedzi sobie w salonie na tym swoim grubawym kuprze i pewnie obgaduje mnie z moim niedźwiedziem jak bardzo jestem żałosny…
- Skoro obiecał, to pewnie wróci. Siostry mogą się okłamywać, robią to bardzo często, ale bracia? Oni zawsze są ponad tym wszystkim, zawsze można na nich polegać.
- Skąd o tym wiesz?
- Jestem w The Rex Tales, a oznacza to, że mam sporą rodzinę… i spore doświadczenie w relacjach rodzinnych. Rozwinęłam się przez te kilka miesięcy.
- Uhm… - odparł.
Dove był wyraźnie w dołku. W pewnym sensie przypominał Olexa, którego od dawien dawna bolała cała niesprawiedliwość tego świata. Siedział sobie, tak jakby roznegliżowany na śniegu i oczekiwał tego, w co nie mógł do końca uwierzyć. Jego stan psychiczny przypominał depresję. Kogut był bliski załamania nerwowego.
- Nie łam się, przyjacielu – rozbrzmiał wtem charakterystyczny męski głos, pełen przekąsu. Należał do Casiusa Nathaniela Silvera. Dove rozejrzał się na boki i szybko zrozumiał, że jego śnieżny przyjaciel osobiście pofatygował się na dół, by spędzić z nim choć odrobinę czasu.
- Cas, jełopie. – odparł Dove z uśmiechem na twarzy. Mag ognia odwzajemnił to spojrzenie, po czym wyciągnął dłoń w stronę koguta. Golly skorzystał z oferty i powstał na równe nogi. W tym jednak momencie przypomniał sobie, że wciąż nie ma na sobie płaszcza.
- Cóż… - stwierdził.
- Tak… ekhm… Myślę, że powinieneś się ubrać. Wśród nas są dzieci i… takie tam.. to chyba podchodzi pod demoralizowanie.
- Phi… - odburknął Dove. – Ja po prostu zagrzewam się do walki… - tłumaczył. – Ty masz Overheating, a ja mam zdejmowanie płaszcza. Co, zadowolony?
- Jest w tym jakaś logika, zaprzeczyć niby nie mogę…
- Stary dobry Cas, ten sam skończony jełop, z tymi samymi ciężkimi rozkminami… brakowało mi Cię, druhu.
- T..tak.. Mnie też Ciebie brakowało.. – zapewniał.
Panowie szybko doszli do porozumienia. Uznali, że nie muszą czekać na wsparcie z Delicate Saints, by ruszyć do boju o wyzwalanie miasta. Z gotowością udali się na małe wzniesienie przed murami miasta po to, by ogłosić pierwszy z prowizorycznych planów.
Byli już naprawdę blisko wygłoszenia pierwszych słów przemowy, lecz jednak w decydującym momencie musieli przerwać swoje starania. Przed obliczem wszystkich zgromadzonych pojawił się bowiem jeszcze ktoś.
- Magowie z The Rex Tales, jak mniemam. – stwierdził ciężkim ponurym głosem. Niespodziewanym gościem okazał się mężczyzna w długiej czarnej szacie z kapturem. Miał kilkudniowy zarost, tłuste brązowawe włosy i pokaźną bliznę na twarzy w okolicach jednego z policzków. Nie wyglądał zbyt zachęcająco, toteż łatwo było się domyślić reakcji grupy na jego widok. W jego kierunku w mgnieniu oka ruszyło kilkanaście demolujących zaklęć, lecz ten, jakimś niewytłumaczalnym sposobem był w stanie ich uniknąć.
- Wstrzymajcie broń, proszę. – odparł tym razem bardziej łagodnym tonem. Z jego głosu dało się wyczytać, że najpewniej nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Mężczyzna ściągnął swój kaptur i przetarł śnieg, tkwiący mu jeszcze jakimś dziwnym sposobem na włosach.
- Mam na imię Sergio Lopez. Od niedawna jestem nowym członkiem waszej gildii. Władam magią teleportacji.
- W takim razie pokaż swój tatuaż. – zaproponował Theon.
- To nie takie proste. Mam go na plecach. – stwierdził.
- Chyba rozumiesz, że w tej sytuacji jest to konieczne… - nie ustępował przedstawiciel rasy draenei.
- Rzeźnik z Riviken nie klęka przed nikim, nawet przed swoimi towarzyszami broni. Ostatnią z rzeczy, jakich teraz pragnę jest rozbieranie się przed Wami… Szczególnie, że są tu dzieci…
- Gość ma rację… - odparła Sapphire. – Chyba wszyscy mamy już dość tego typu pokazów… - dodała chwilę później.
- Uhm… W takim razie… - zaczął Casius. – Dlaczego tu jesteś, Sergio?
- Jestem tu, by przekazać wieści. W Eldshire trwa wojna, ale póki co… bardzo dziwna wojna.
- Co masz na myśli? – spytała Elisa.
- Wszyscy oczekiwali totalnej rzezi, egzekucji niewinnych, mordów na dzieciach i matkach, ale póki co… ma miejsce coś zupełnie innego. Izzy zaszył się w Archikatedrze Nieskończoności i ewidentnie tam czegoś szuka. Ciężko stwierdzić czego, od dłuższego czasu nie mamy kontaktu z arcykapłanem.
- A co ze smokiem? – dziwił się Theta.
- Uważamy, że był to pokaz siły Closed Sacrament. Izzy, od czasu, gdy Danceny przyszpilił go do ziemi, nie wychyla się za bardzo z szeregu.
- Danceny? Shirion Danceny? Ta wredna alchemiczna pokraka? – nie dowierzał Dove.
- Obecnie również członek gildii The Rex Tales i tegoroczny arcymag, wybrany bez egzaminu na takowe stanowisko... – stwierdził, czym wprawił większość zgromadzonych w niemałe zdziwienie. – Khem… Właściwie, to bez niego byśmy sobie nie poradzili. Wyobraźcie sobie, ze wystarczył mu jakiś garnek średnio niedogotowanej zupy i jakiś kilogram gwoździ, aby strącić Izzy’ego z nieba…
- Wielką osobistością musi być ten Danceny… - zaciekawiła się Eco.
- W rzeczy samej. Goście Shiriona rozłożyli również w Eldshire jakieś destabilizujące ogniwa, które mają pomóc w zachowaniu budynków w nienaruszonym stanie, ale nikt tak naprawdę nie wie, ile one wytrzymają.
- Są już jakieś ofiary? – spytał Theta.
- Pojedynczy cywile, którzy otwarcie sprzeciwili się przybyciu Izzy’ego do miasta.
- Czyli generalnie… póki co jeszcze nic takiego się nie stało? Przybywamy z daleka, właściwie wszyscy z innego państwa, myśleliśmy, że z Eldshire nie zostało już właściwie nic… - tłumaczyła Ava.
- Tego akurat bym nie powiedział. Od czasu zniknięcia latającej bestii, nikt nie widział Artura, Holy i Julii. W dodatku – jeśli wierzyć pogłoskom, po stronie CS stoi jeden z tych słynnych Czterech Jeźdźców Apokalipsy – Lucius Mefistofeles.
- Jeździec czego? – dziwił się Luke. – Przecież to zwyczajny bankier, który cóż… ekhm…
- Sharp, proszę… - nie wytrzymywał Theon.
- Właściwie większość z nas myślała przez długi czas tak samo. – zapewniał Lopez.
- No ja na przykład wciąż myślę tak samo, - stwierdził Dove. – Bankier i ujeżdżanie koni? Przecież to nawet nie brzmi. – dodał chwilę później.
- Tak właściwie… - dołączył się wciąż nieufny Casius. – Jak nas tu znalazłeś?
- W tej relacji jestem tylko pośrednikiem.
- Kogoż takiego? – spytała Ei.
- Przysyła mnie potężny mag - Narcisse.
- A kto to znowu ? – nie mógł się połapać Theta.
- Narcisse również dołączył do gildii dość niedawno. To przyjaciel Holy White i prawdę mówiąc… obecnie to on tutaj rządzi. Przejął władzę w Sourceful i na czas wojny ogłosił się namiestnikiem szpitala. Nie brzmi to normalnie, ale jednak – zrobił to. Cóż… za jego inicjatywą powstał oddział ratunkowy, którego zadaniem jest zbieranie z areny walk wszystkich rannych.
- Ahm… - stwierdził Casius. – Jest jeszcze coś, czego powinniśmy się obawiać?
- Pytasz o arcymagów Closed Sacrament, czy o…?
- O wszystko. – przerwał swojemu rozmówcy.
- O zdradzie Adama i Thunder Gods pewnie wiecie… cóż… Ekhm… Nestore Crazier… stał się niezwykle potężny. Wciąż nie wiemy jakim cudem, ale swoim poziomem ustępuje już tylko Adamowi. Rozłożył w mieście masę przeróżnych run, utrudniających poruszanie się.
- Jak bardzo utrudniających? – spytała Patricia.
- Izzy wściekł się, gdy Danceny wyłączył u niego możliwość przeobrażania się w smoka, więc wysłał Craziera i Ace’a i kazał im załatwić Shiriona jego własną bronią. Właściwie wszędzie są teraz niewidzialne runy, a jeśli wierzyć pogłoskom, odcięta nimi została również zachodnia część kraju… tak w razie, gdyby posiłki z Texarii miały nadejść… Spytałaś, jak bardzo utrudniających, cóż… nie wiemy zbyt wiele, do tej pory na jedną z nich natknął się Ryan Crew.
- I co? Nie żyje? – spytał Theon.
- Żyje, żyje, ale, żeby się z niej wydostać i przejść dalej, musiał ogolić się na łyso i zaśpiewać jakąś upokarzającą piosenkę…
- Przecież to chore… - stwierdził Luke.
- Crazier w zasadzie nigdy nie należał do normalnych osób… - odparła Patricia.
Rozmowa toczyła się jeszcze przez jakiś czas, ale w gruncie rzeczy nie wynikło z niej nic, co wymagałoby dalszego opisywania. Magowie z The Rex Tales zmierzali już powoli do zamkniętej bramy miasta, wszyscy pełni ambicji, mobilizacji i wojennego ducha. Wiedzieli, że przyszłość, która właśnie miała nadejść nie rysowała się w kolorowych barwach, a pokój, jaki zapanował w mieście, był pokojem pozornym. W tym momencie liczyło się bycie skoncentrowanym i nieuleganie jakimkolwiek rozproszeniom uwagi. Liczyły się wszelkie te cele, które sprowadziły tutaj bohaterów Ascadii i Crystalii, wielkich wojowników magicznej gildii The Rex Tales.
- Mogę zadać pytanie? – przerwała chwilową ciszę Maya.
- Pewnie. – odpowiedzieli niemal równocześnie Casius, Dove i Theta. Ich dziwna synchronizacja wytrąciła dziewczynę na moment z równowagi.
- To moje pierwsze dni w Zeasiss i naprawdę mogę się mylić, ale…
- No, wykrztuś to w końcu z siebie. – pośpieszał Theon.
- Mam wrażenie, że w naszą stronę zmierza jakiś latający pojazd… - odparła z lekkim niezrozumieniem. Wszyscy w jednym momencie obejrzeli się za siebie i również jak Maya, byli w stanie dostrzec to, co zmierzało w kierunku Eldshire. Niebo przecinał potężny wytwór lodowej kreacji, przypominający coś na wzór czołgu. Był jednak bardziej charakterystyczny. Mimo swoich wymiarów i wagi leciał nad ziemią zupełnie bezszelestnie, w magiczny sposób łamiąc wszelkie znane do tej pory prawa fizyki. Miał trzy pokaźne działa, mogące na pierwszy rzut oka wystrzelić z siebie niebagatelną ilość ładunku.
- Cas, Virginia, szykujcie się. Trzeba strącić to bydle z nieba, zanim tu przyleci. – odparła dosadnie Elisa.
- Ekhm… nie żeby coś, ale… - skomentował jej wywód Dove. – Wstrzymajcie się na moment, mam wrażenie, że wiem, o co chodzi w tej szopce. – stwierdził.
Po kilkudziesięciu sekundach czołg wylądował na ziemi. Ku zdziwieniu grupy z Ascadii wysiadła z niego trójka nietypowo wyglądających osób. Pierwszą z nich był na pierwszy rzut oka nieśmiały dalmatyńczyk, ubrany w poszarzały frak z doczepionym futrem w okolicach szyi. Ukłonił się wszystkim, a następnie, niczym kamerdyner od najprawdziwszej limuzyny, zbliżył się w stronę lewych drzwi pojazdu. Otworzył je, a następnie z gracją podał rękę kolejnej z osób siedzących w środku. Po kilku chwilach wszyscy byli w stanie dostrzec ją w pełni swojej okazałości. Była niewysoką dziewczyną o długich czerwonawych włosach.
- Cynthia Nightwish, naprawdę bardzo mi miło. – odparła z uśmiechem na twarzy, jakby odczuwając lekką tremę.
Dove był już pewny, co właśnie ma miejsce, więc nerwowo zbliżył się do maszyny i poklepał ją po prowizorycznej masce.
- Wyłaź, dziadu! – zawołał, szczerząc się pod dziobem. Nie trzeba było długo czekać na efekty. Najwyższy z elementów czołgu już wkrótce stanął otworem, uwalniając tym samym w powietrze niebagatelną ilość lodowych róż i tulipanów. Z żywego płaszcza opadających zmrożonych roślin już wkrótce wyłoniły się dwie sylwetki. Obie z nich należały do mężczyzn w wyszukanych garniturach, przypominających eleganckiego białego niedźwiedzia i seledynowego koguta jakby z irokezem na głowie.
- Czołem Dove, czołem sojusznicy. Nasza podróż, faktycznie, trochę się przeciągnęła, ale podczas lotu trafiliśmy na jedną z chędożonych run. – odparł ten drugi, po czym zeskoczył na dół wraz ze swoim towarzyszem. Robił przy tym wszystko, aby spełnić standardy telemarku i wylądować na ziemi w sposób, jaki przystawał dżentelmenowi.
- Cholerny pozerze, darowałbyś sobie… - nie wytrzymywał kogut.
- Nie wymyślaj, to było nawet normalne… - skomentował jego pretensje.
- Taak… - przełknął nerwowo ślinę. – Ekhm… widzę, że misiek wrócił… Ta runa, o której mówiłeś, nie uszkodziła go tak bardzo?
- Zależy co masz na myśli.
- CO…?
- No, kwestia tego, czy pytasz o szkody fizyczne, czy psychiczne, gdyż natknęliśmy się na jedną z tych run grumorskich… W zasadzie wciąż nie rozumiem, kto normalny zawiesza je w powietrzu… no ale…
- Co musieliście w takim razie zrobić?
- Jedno z nas musiało spędzić romantyczną kolację we dwoje z… wytworem swojej magii. Cynthia się obawiała tego pomysłu, więc jako dżentelmen, bo jakżeby inaczej… - podkreślił tu kluczowe słowo w swojej wypowiedzi. – musiałem ją wyręczyć… toteż stworzyłem miśkowi piękny garnitur, szybko zasiałem masę róż i tulipanów noo i sobie zjedliśmy… to co nam jeszcze zostało od… Babci…- tłumaczył.
Ciężko było opisać minę, jaką miał teraz Dove. Ciężko w zasadzie było opisać miny wszystkich zgromadzonych. Przedstawię więc może jedną z najbardziej wyróżniających się reakcji.
- Sapphire, oni wszyscy mają tu poważne problemy ze sobą… - stwierdziła załamana Emma.
- ale są jedną wielką kochającą się rodziną. Spokojnie, Emmo, my też jeszcze zdziwaczejemy. – odparła drapiąc delikatnie swoją kotkę za uchem.

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Cz, 31 sie 2017, 20:47
Zgłoś post
WWW
Mistrz Administracyjnej Magii
Avatar użytkownika

Dołączył(a): So, 24 sty 2009, 15:23
Posty: 1751
Lokalizacja: z Angmaru
Naklejki: 17
Post Re: Rozgrywka III rozdziału
Casius podrapał się po głowie. Wiedział, że Nestore ma ze sobą poważne problemy, ale wyraźnie ich nie docenił.
Podszedł do Coldiana i wyciągnął dłoń.
-Silver. Casius Nathaniel Istredd Silver. Mag smoczych płomieni. Miło mi poznać.
Naprędce zapoznawszy się z członkami Delicate Saints, powrócił na miejsce i rozpoczął przedstawianie swojego planu.
-Na tyle, na ile mi wiadomo, Crazier odciął dojście do miasta od strony zachodniej, ale ze wschodnią tak niezbyt już mu wyszło. Dalej trzeba uważać na runy, ale nie ma tragedii.
Mamy tu 19 osób władających najróżniejszymi rodzajami magii: Fire Dragon Slaughterer, Light Dragon Slaughterer, 2x Angel Wings, 2x Ice Creation, 2x Strange Force, Sun Fire, Syringe Force, Teleportation, Shapeshifting, Metamorphosis, Galaxy Wrath, Armor Alteration, Live Inscription, Stun Gun, Headshot, Wind of Change, Sharp Teeth, Interception, Song of Nature: Healing, alchemia. Daje nam to całkiem pokaźny arsenał do walki - walczymy jednak z przeważającym wrogiem.
Sprawa najważniejsza - musimy dostać się do Sourceful. Jeżeli wierzyć posiadanym przez nas informacjom, spotkamy tam przynajmniej parę osób stojących po naszej stronie.
Silver wyciągnął mapę Eldshire i rozłożył ją na kamieniu, tak, by wszyscy mogli ją widzieć.
Spoiler:

-Jak widać, Sourceful jest tu, a my nadchodzimy stamtąd, z kompletnie przeciwnej strony miasta, przy czym okrążenie miasta odpada, albowiem ten dziad Nestore. Innymi słowy: będzie, będzie zabawa, będzie się działo i takie tam. Chyba, że możemy się teleportować... kolego Rzeźnik, pan włada magią teleportacji. Czy byłby pan w stanie przenieść na niezbyt duży dystans całą naszą grupę? Albo chociaż jej część, w wypadku czego: panie Saberhail, w tym... czymś, czym pan przyleciał, to ile osób się zmieści? I nie rozbije się? Bo jak jest ryzyko, że tak, to proponowałbym wpakować tam Elisę i Emmę... znaczy nic nie mówiłem.
No i... jeżeli nic z tego nie wypali, będziemy musieli przejść na piechotę. Idziemy ze wschodu, przy czym po wschodniej stronie rzeki znajdują się prawie wszystkie bramy - oprócz północnej. Trochę głupio, bo od tej byłoby nam najbliżej.
Pojawia się tutaj kwestia, czy nas się spodziewają, czy też nie, i czy wiedzą, kogo się spodziewać, czy nie. W przypadku, gdy nie... taka grupa będzie rzucać się w oczy, trzeba by więc rozdzielić się i do miasta wkraczać na raty, w trzy-czteroosobowych grupkach, obierając inne ścieżki za każdym razem. Nie wiemy, czy nie ma tam tego dziada Vudixa, co oznacza, że moja grupa musiałaby przejść jako ostatnia i najkrótszą drogą - przez bramę północno-wschodnią, do teleportu A, potem w lewo. O ile teleporty jeszcze działają... kolego Rzeźnik, jak dokładnie wygląda sytuacja? Czy teleporty jeszcze działają? Co z Lyonhall? Czy ktokolwiek go jeszcze broni, czy też zostało całkowicie opuszczone?
Niestety, nie tylko mojej grupie grozi rozpoznanie. W zasadzie chyba tylko drużyna p. Saberhaila może wejść do miasta bez szczególnego ryzyka. Ten dziad Adam i ten dziad Vudix znają nas prawie wszystkich, a Emma i Sapphire są w dodatkowym niebezpieczeństwie - znają je wszyscy członkowie Closed Sacrament. Na wszelki wypadek dobrze byłoby rozstawić posiłki po drodze.
Podsumowując - tak mniej więcej by to wyglądało:
Grupa 1. Coldian Saberhail, Stick Pick, Cynthia Nightwish. Przejdą południową bramą i udając turystów, udadzą się mostem Euforii aż do parku Arche. Tam będą oczekiwali na kolejne grupy i ogólnie będą mieli ładne pole widzenia na ścieżkę następnej grupy.
Grupa 2. Dove Golly, Theta Sigma, Ei Nibel, Patricia McFlower. Wasze zadanie to po prostu przeżyć. Przejdziecie tą samą drogą, co grupa 1, ale parę minut po nich.
Grupa 3. Elisa Rose, Eileen Mirabelle, Luke Sharp, Ava Starlight. Grupa musi przede wszystkim zapewnić bezpieczeństwo Eileen. Przedostaną się oni do miasta południowo-wschodnią bramą, przejdą obok Flame Kitchen i dostaną się do teleportu B, a następnie ruszą do Sourceful.
Grupa 4. Theon Cheeses White, Virginia Light, Maya Victoria Bloodblade, Francis. Do tej grupy przydzielamy dwoje najwyższych poziomowo magów spośród tych, którzy nam zostali. Wkroczą oni wschodnią bramą, przejdą obok banku Ambercash, a następnie teleportem B przeniosą się na drugą stronę rzeki. Francis i Maya ruszą dalej aż do Sourceful, natomiast Theon i Virginia zatrzymają się przy plantacji Johnsona.
Grupa 5. Sapphire Stormdrake, Emma, Casius Nathaniel Istredd Silver, kolega Rzeźnik. Jak już mówiłem - grupa najwyższego zagrożenia, toteż dajemy tu dwóch smoczych magów oraz obieramy krótką drogę - północno-wschodnia brama, teleport A2, teleport A1 i w lewo.

Nieco inaczej sytuacja wygląda, jeżeli nas się spodziewają. Wówczas olać dyskrecję, bo to i tak nic nie da, szturmujemy.
Weźmiemy ich z dwóch stron - grupa Dova, złożona z Coldiana, Cynthii, Sticka, Thety, Luke'a, Avy, Virginii i Theona uderzy od strony południowej bramy, natomiast moja - w jej skład wejdzie Ei, Elisa, Eileen, Emma, Sapphire, Maya, Francis, Patricia i kolega Rzeźnik - ruszy do bramy północno-wschodniej. Musimy przedostać się przez zewnętrzny mur i dostać do teleportu. Grupa Golly'ego ma naturalnie dłuższą drogę do pokonania i jej zadanie będzie trudniejsze. Liczę na was.
Dalej... jak już będziemy na miejscu, to się zobaczy, jakoś to będzie i takie tam. Musimy ogarnąć sytuację i zobaczyć, ilu nas jest.
Dove, jełopie, możesz już zacząć tłumaczyć, czemu mój genialny plan nie wypali.

_________________
Obrazek
Głupcze! Żaden śmiertelny mąż nie jest w stanie mnie zabić! Teraz GIŃ!
Jeśli widzisz ten kolor, uważaj - administrator ma Cię na celowniku.
Spoiler:


Pt, 1 wrz 2017, 14:56
Zgłoś post
Poznaniak Nieszczelny
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt, 24 lip 2012, 11:47
Posty: 2434
Lokalizacja: Poznań, Rzeczpospolita Polska
Naklejki: 17
Post Re: Rozgrywka III rozdziału
Hank Chestershire coraz, coraz, coraz, coraz, coraz, coraz... wróć, coraz bardziej odczuwał, że wszystko co się wokół niego dzieje jest czystym zaprzeczeniem tego, co kiedyś czynił, tworzył. Teraz jawią się w nim myśli zarówno pesymistyczne, jak i optymistyczne. Niestety, tych pierwszych było więcej, wszystko przez śmierć Sorrowa. Chciałby, aby jego wierny przyjaciel powrócił do żywych. Ponadto w głowie jawiło się także zdezorientowanie, co ma robić i co ma począć, chociaż czasem zdaje mu się, że powtarza słowa, używając synonimów i myśli nad tym, że żyłoby się lepiej, gdyby... dowiedział się, co dalej? Spytał więc Hurricane'a, czy może jakoś pomóc Reksiowi i Kretesowi oraz czy jego przyjaciele powrócą i będą z nim kontynuować przygodę życia.

_________________
Co ja będę się rozpisywał, zapraszam:
"Reksio i Kretes: "Skarb Umuritu" [KOMIKS] - czyli, dlaczego Kretes zasłania dymkiem innych kolegów oraz gdzie znajduje się skarb Umuritu.
Ten kolor należy do Administratora dbającego o czystość i walczącego ze złem. Lepiej zacznij się zastanawiać nad sobą, kiedy ujrzysz ten kolor w swoim poście :)


Pt, 1 wrz 2017, 17:32
Zgłoś post
YIM WWW
Lord Protektor

Dołączył(a): N, 7 kwi 2013, 13:22
Posty: 2165
Naklejki: 100
Post Re: Rozgrywka III rozdziału
- Oj - rzekł zaskoczony skalą zjawiska Samson. - To zmienia postać Rzesz... to znaczy rzeczy. Nie wiem nic o żadnych Rzeszach, chyba, że o rzeszach bananów na plantacji, o których chyba powinienem wiedzieć, bo jakbym nie wiedział, to by było dziwne...
- ??? - odpowiedzieli mu z pewnością i niecierpliwością uczestnicy tejże interesującej i fascynującej konwersacji. Faktem jest, że zapewne w tej karczmie dawno takiej rozmowy nikt nie widział.
- Dobre, to mam plan, który się na pewno nie uda. Ale jak mówi stare dobre przysłowie, kto nie ryzykuje ten jak koń pod górę!
Zaczniemy wszystko od tego, że przebierzemy się my dwaj, p o t ę ż n i, magowie z TRT za ochroniarzy. Trzeci pojedzie do Earla The Doga i przynajmniej spróbuje poprosić go o pomoc. Kto wie, może rozmowę z magiem potraktuje trochę inaczej niż z karczmarzem? Warto próbować. Najlepiej, żebyśmy się jakoś dogadali kto ma jechać. Ten ktoś ma pojechać jak najszybciej.
Wracając do naszej dwójki... Cóż, tutaj nam potrzebna jest cierpliwość, gdyż musimy poczekać na jełopów co chcą haracz. Lepiej żeby nie wiedzieli oni o naszym istnieniu, więc możemy np. udawać skrajnych alkoholików, co postanowili dziś akurat skorzystać z usług tegoż przedsiębiorstwa, co się w nim o dziwo znajdujemy (jeszcze).
Kiedy te jełopy się pokażą, stoczymy z nimi pojedynek na śmierć i życie... Wielokrotnie byliście już nękani, więc zapewne te złe jełopy uważają, że mają już was na zawsze. Myślę, że wyślą raczej żółtodzioby. Powinniśmy sobie z nimi poradzić... Ja użyję na nich zaklęcia Red Rose, a potem coś się wymyśli. Potem od nich wymusimy, żeby nam powiedzieli coś więcej o sobie.
Gorzej jeśli to będą jakieś grube ryby, które akurat postanowią przybyć zobaczyć tą fajną karczmę, co o niej słyszeli od wielu. Można się spodziewać dwóch rodzajów takich gości: feministek i osoby niższe w hierarchii, jeszcze bez tych poglądów. Trudno będzie rozpoznać, z kim dokładnie mamy do czynienia. Wtedy trzeba po prostu strzelać Banana King 3, który powinien te feministki zniszczyć. Ale co ja tam wiem, ja to piszę całkowicie bez znajomości tego uniwersum XDD
- Ahm... okeeeeeeej... - skomentowali ten jakże genialny plan, jego słuchacze.
- To co, urabiamy?
Po tych słowach cała drużyna SLD zaczęła przygotowania do planu wielkiej walki z feminizmem tego świata.
- Ahaa, i jeszcze jedno - przypomniał sobie nagle Samson. - Nie chcę być nieuprzejmy, nie jestem zresztą wcale materialistą, ale czy możemy liczyć na jakąś hm... nagrodę? Wystarczy zwykła zniżka w karczmie, nic więceeeej.


So, 2 wrz 2017, 17:27
Zgłoś post
Bezpieczeństwo Forum
Avatar użytkownika

Dołączył(a): So, 7 lis 2009, 14:12
Posty: 2168
Lokalizacja: Koło komputera xD
Naklejki: 7
Post Re: Rozgrywka III rozdziału
Sprawdzam swe ochędóstwo, poprawiam płaszcz, przeczesuję zarost, zarówno ten górny, jak i ten... na "klacie", po czym staje w wygodnej do masakrowania pozycji ze skrzydłami na biodrach.
- Casius.
Jełopie.
Twój "genialny" plan nie wypali oczywiście z powodu sił wyższych.
Tak serio to nie chce mi się go zbytnio obrażać, poza tym szanuję Twój czas i pracę włożoną w jego przygotowanie. W teorii wydaje się całkiem przyjemny, a nawet... łatwy do wykonania?! W każdym razie nawet, gdyby tak nie było, to bym się o to nie kłócił, gdyż... ostatnim razem, gdy próbowałem coś przedyskutować, wydarzenia potoczyły się bodajże najgorszą drogą. Tak to już jest, gdy długość tur czas trwania naszych wypowiedzi niby nie jest odgórnie wyznaczony i wydaje się ciągnąć w nieskończoność, ale tak naprawdę każda swobodna wymiana zdań jest niezwykle kosztowna... Tutaj zatem zakończę mój beznadziejny monolog, mając nadzieję, że następnym razem to ja zdążę coś wymyślić pierwszy.

Zmieniając partnera rozmowy na Coldiana, dyskutuję z nim na tematy różne, m.in. czy jako gildia nie opracowali jakiegoś własnego planu.

_________________
Przejrzyj moje okołoreksiowe projekty na GitHubie!
Pozdrawiam wielu nieaktywnych użytkowników, wszystkich wciąż wchodzących oraz Playboiia, bo zawsze się żali, że go nie ma w moim podpisie.
Obrazek III miejsce w konkursie halloweenowym 2011, I miejsce w konkursie rocznicowym 2015
Tym kolorem moderuję.


N, 3 wrz 2017, 09:35
Zgłoś post
WWW
Żaba
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pt, 23 kwi 2010, 17:40
Posty: 1641
Lokalizacja: student
Naklejki: 5
Post Re: Rozgrywka III rozdziału
Santino, nie wiedząc w sumie jak czarować, szedł po Eldshire rozmyślając nad sposobami jego obrony. Większością powinien w sumie zająć się drób chaosu... jakąkolwiek, tradycyjną, metalową broń powinien być w stanie zjeść ze smakiem, ewentualnie sam może sobie zrobić miecz i bić ludzi. Problemem są tylko ci smoczy magowie czy jak im tam. Trzeba by ich pokonać.
- E suchajcie - zwrócił się do grupy - Niech ktoś zabezpieczy newralgiczne punkty przed ewentualnym teleportowaniem się głównych dowódców wroga. Jestem prawie pewien że ktoś z nich będzie miał taką moc.
Skierował się następnie do sklepu żelaznego, i, nie zwracając na utyskiwania sprzedawcy, zjadł pół słoika śrubek, żeby nabrać sił. Potem wyruszył na poszukiwanie dużego kawałku płótna i czerwonej farby.
Znalazłszy je, razem z kilkoma zmuszonymi mieszkańcami sporządził wielki transparent, który zawiesił nad bramą miejską. Napis na nim głosił:
REMANENT
może to skłoni atakujących do odstąpienia.
W razie czego po zdarciu pierwszego transparentu mógł ukazać się kolejny, już taki trochę nieco agresywny, o treści:
"Wasze matki były chomikami, a wasi ojcowie śmierdzieli skisłymi jagodami! A w ogóle to macie pryszcze!"

To powinno pomóc.

_________________
– Dostojewski umarł – powiedziała obywatelka, ale jakoś niezbyt pewnie.
– Protestuję! – gorąco zawołał Behemot. – Dostojewski jest nieśmiertelny!


Mistrz i Małgorzata
<3

Moderuję na pąsowo bo mogę.


N, 3 wrz 2017, 14:43
Zgłoś post
WWW
Roz-krecony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 9 sie 2017, 17:28
Posty: 165
Naklejki: 0
Post Re: Rozgrywka III rozdziału
Hm... Feministki powiadasz... Widziałem je tylko trzy, cztery razy w życiu. Nie, zaraz, co! Co ja sobie wyobrażam przecież ja nigdy nie miałem do czynienia z takimi poglądami! W sumie trzeba by było poznać je z bliska. Więc załóżmy, że pomogę, zdobędę nagrodę oraz świetnie zabawię z feminizmem. I to wcale nie jest tak, że teraz wszyscy dookoła mnie słyszą bądź widzą moje myśli.
- Zgadzam się z tobą Samson. Jednak proponuję poprawę planu. Jak rabusie wkroczą do karczmy, wdam się z nimi się w rozmowę, jako że całą energię, uwagę, słowa, feminizm skierują na mnie to nie zorientują się kiedy tak niepozorny pijak którego będziesz udawać zaatakuje je w trakcie wyrażania najbardziej pokrętnych poglądów.
A właśnie Corneille możesz przynieść kolejny słoik krakersów? Ten się już skończył.

_________________
Jejku zapraszam https://github.com/mysliwy112


N, 3 wrz 2017, 17:37
Zgłoś post
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Rozgrywka III rozdziału
Obrazek
Demain Hunter & Samson Theodore JohnsonCorneille wręczył Demainowi kolejny słoik z krakersami. Selfil wyciągnął z niego ciastko, przeżuł je, a następnie podrapał się po brodzie.
- Jakiś tam plan już mamy. – stwierdził.
- Owszem. – poparł jego tezę Samson.
Zupełnie inne zdanie mieli jednak bracia karczmarze. Według nich plan magów z The Rex Tales wciąż miał kilka znacznych uchybień. Nie mówili tego wprost, ale dało się to wyczytać z ich twarzy, na których od dłuższego czasu rysowały się niezbyt tęgie miny.
- Co was gryzie? – spytał Lamar Errorson.
- Czasami muchy. Koo… - odparł Corneille.
- No i w zasadzie koo koo… to, kim jest naprawdę liderka gangu. – zaproponował inną odpowiedź Casimir.
- A właśnie? Bo nie spytaliśmy… - po krótkim czasie odkrył Samson. – Kto przewodzi tym całym magicznym cyrkiem? – spytał.
Casimir i Corneille spojrzeli na siebie ze smutkiem. Z jednej strony wierzyli w potęgę magów z The Rex Tales, ale z drugiej – powoli zaczynali obawiać się tego, że ich prywatne pobudki mogą narazić ich gości na wielkie niebezpieczeństwo. Jakby na zmianę zaczynali odpowiadać na pytanie Samsona, ale – praktycznie co chwilę – się przy tym jąkali. Z wypowiadanych przez nich słów nie dawało się właściwie czegokolwiek zrozumieć.
- Jest aż tak źle? – spytał Demain.
- Jest… Jeeest… - Casimir zaakcentował szczególnie ten powtórzony wyraz. Kogut zmrużył oczy, a następnie zbliżył rękawiczkę w stronę niebieskiego kubka z dużym białym misiem. Nalał sobie do niego świeżo przegotowanej wody, a następnie doprawił całość słodkim malinowym sokiem.
- Ej, a nie powinno się robić odwrotnie? – spytał Samson.
- Może i tak… teraz nic nie ma znaczenia… - odparł mężczyzna w fartuchu, a następnie przełknął kilka łyków napoju.
Corneille w tym czasie obsługiwał kolejnych pijanych klientów. Widząc ich stan upojenia, zaczął im grzecznie tłumaczyć, iż spożyli już wystarczającą ilość alkoholu i przez swoją wewnętrzną moralność – nie będzie w stanie im sprzedać kolejnych trunków. Ci jednak nie ustępowali. Szybko pojawiły się pierwsze wyzwiska, a wkrótce później wszystko zaczęło przypominać już zwyczajny efekt domina. Odmowa barmana przyniosła kolejne negatywne konsekwencje. Przy jego stanowisku w krótkim tempie zebrało się kilkanaście osób, raczej bywalców tego przybytku, którzy przeróżnymi czynami zaczynali dawać do zrozumienia jednemu z braci, w jak bardzo niemiłej znalazł się sytuacji.
- Panie Gardner, jest pan niekulturalny. – zauważył Corneille. Słowa te kierował do jednego z najbardziej wyróżniających się protestujących. Był nim… oburzony postawą właściciela lokalu grubawy kret, który z tego wszystkiego – na znak najpewniej jakichś nieprawdopodobnych protestów – zaczął prezentować wszystkim zgromadzonym poszczególne, niezbyt przyjemne dla oka, części swojego ciała.
- Wasz lokal zmierza ku upadkowi! – zarzekał się inny z niecierpliwych klientów.
- Sami wybraliście sobie taki los! – wtórował mu podobny wyglądem kolega.
- Może to i lepiej? – przechmielonym głosem odparła koścista lisica z przerzedzającymi się włosami.
- Ta knajpa zawsze była jakąś życiową porażką. Może faktycznie będzie lepiej, gdy przejmie ją ta cała Fanabell. – dodała chwilę później.
Samson usłyszał te słowa spośród całego harmideru i zgiełku, jaki panował obecnie w tym pomieszczeniu. Nawet go one zaciekawiły. Spojrzał już w stronę Casimira, chcąc zadać mu kluczowe pytanie, lecz ten, widząc jego zapał, postanowił go uprzedzić.
- Ko… Czyli już usłł.. ussłłyszałeś imię Tej, której imienia nie wolno wymawiać…
- Dlaczego wszyscy się jej boją? – spytał Demain. – Jest aż tak potężna?
- Potężna? – upewniał się kogut w fartuchu. – To mało powiedziane. Od dawien dawna nikt nie słyszał o silniejszej czarodziejce ognia… w dodatku… nie byle jakiego ognia… - tłumaczył.
Corneille’owi po pewnym czasie udało się uspokoić prowizoryczny strajk w knajpie. Nie zrobił tego w jakiś chwalebny sposób, po prostu – kolejny raz uległ presji tłumu i zaspokoił jego wszystkie alkoholowe potrzeby. Na nic nie zdawała się jego moralność. Otaczająca go rzeczywistość wciąż z niej pokpiwała, pokazując mu tym samym jak bardzo wszystkie z jego ideałów się z nią mijały.
Zmęczony kogut usiadł przy swoim bracie, opowiadającym historię o słynnej przywódczyni The Dark Dynasty.
- Włada pierwotnym, albo i nawet antycznym ogniem… władali nim kiedyś Pierwsi…
- u… - stwierdził Lamar.
- Ten ogień… różni się czymś szczególnym od zwykłego? – spytał Samson.
- Jest wystarczająco koo potężny, by spalić wodę i antymaterię. Koo… - odparł Casimir.
- I widzisz, Demain? – zachichotał Johnson. – Już myślałeś, że wszystko będzie z górki… - dodał chwilę później.
Selfil sięgnął po kolejne ciastko ze słoika i w dość pesymistycznym nastawieniu przełamał je na pół. Wydawało się, że już wkrótce zacznie hamletyzować i wyjedzie z dość ciekawą, a może nawet i zaskakującą tezą.
- To wciąż ogień i woda, nie ma znaczenia. Na pewno istnieje jakiś sposób. – stwierdził, a po chwili z nieco lepszym humorem był już w stanie kontynuować spożywanie krakersów.
- Owszem, a w najgorszym przypadku spłonie cała okolica…. – dodał chwilę później Samson.
Sytuacja nie należała do najłatwiejszych. Na horyzoncie jaśniało nowe, potężne zagrożenie, przerastające to, z czym do tej pory przyszło się mierzyć Samsonowi, Lamarowi i Demainowi.
Nasi bohaterowie przegryzali już ostatnie kawałki kupionego wcześniej jedzenia, powoli szykując się do tego, co wkrótce miało nadejść. Byli magami z The Rex Tales, a oznaczało to, że już niebawem podejmą się wszelkich starań, ażeby wyzwolić Neverville spod okupacji mrocznego gangu oprychów.
Powoli dobiegała już północ. Przy ławkach dało się dostrzec dziesiątki postaci znużonych alkoholowym snem. Ci, którzy jeszcze byli przytomni, dopijali ostatnie kufle piwa, mówiąc powoli już jakby w innym, mało znanym języku. Tych, zakochanych w hazardzie już powoli robiło się coraz mniej. Miała się zepsuć jakaś maszyna do gier, co sprawiło, że lokal stracił na dzisiejszy wieczór przynajmniej kilkoro stałych bywalców. Jakiś pijak z widelcem w ręku osunął się z ławki i zaczął nieprawdopodobnie głośno chrapać, a znowu drugi, siedzący obok, miał dość niespokojny sen. Od czasu do czasu budził się, wykrzykując hasła „rewolucji”, po czym zasypiał ponownie.
W kącie pomieszczenia, przy wynędzniałym pianinie zasiadała piękna niewiasta o brązowych włosach. Śpiewała jakąś smutną pieśń, która zdawała się powoli usypiać tych, którzy jeszcze trwali, nie oddając się objęciom Morfeusza. Wszystko niechybnie zmierzało do zakończenia dzisiejszego dnia. Z minuty na minutę robiło się coraz ciszej.
Senna otoczka nie miała jednak trwać w nieskończoność, gdyż już wkrótce wydarzyło się coś, o czym – z pewnością – nikt nie mógłby wówczas pomyśleć.
Drzwi knajpy rozwarły się pod wpływem szaleńczej siły, ukazując śnieżną panoramę mrozu, jaka owiła już całą przestrzeń Neverville. Wszędzie panowała smutna biel, a chłód, jaki witał się właśnie z przebywającymi w pomieszczeniu, już w pierwszych minutach stawał się praktycznie nie do wytrzymania. Na progu karczmy kogucich braci dało się dostrzec osłabioną, niewyraźną sylwetkę mężczyzny, który praktycznie chwiał się już na nogach. Był kretem o bujnej czuprynie, ubranym w podartą zielonkawą koszulkę. Na jego odzieniu dało się dostrzec również czerwonawe plamy, którym niewiele brakowało do tych, powstałych od krwi.
Demain, Samson i koguci bracia niemal natychmiast doskoczyli do tajemniczego wędrowca. Lamar zdecydował się na obserwowanie sytuacji z daleka, gdyż najwyraźniej nie udało mu się w tak szybkim tempie połączyć jeszcze wszystkich wątków.
- Co się panu stało? – spytał zszokowany Demain.
- Mordujo, panie… mordujo… - odparł kret, a chwilę później, zmęczony, osunął się na ziemię.

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


So, 9 wrz 2017, 15:25
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Rozgrywka III rozdziału
Obrazek
Hank Chestershire- Czy moi przyjaciele powrócą? Czy mogę jakoś pomóc Reksiowi i Kretesowi? Czy język niemiecki jest odpowiedzią na głód w Lecrei?! – miał setki pytań Hank.
Hurricane sugestywnie milczał. Jedyne co robił, to szczerzył się pod nosem.
- I dlaczego się śmiejesz, Harry?
- Zadajesz bardzo poważne pytania i zastanawiam się na które odpowiedzieć w pierwszej kolejności… - zauważył. – Cóż, jak wspominałem, widzę to co było, widzę to co jest i… widzę to co będzie… Na obecną chwilę mogę Ci obiecać, że rozdział księgi życia Twoich umiłowanych druhów… cóż… nooo nie został jeszcze zakończony.
- Wciąż mówisz zagadkowo…
- Bo muszę, uparty z Ciebie dziad, a jeśli zbyt prędko poznasz całą prawdę – too… będziesz mógł w nią ingerować. Tego jak już wcześniej ustaliliśmy – nie możesz zrobić.
- Mogę Cię zapewnić, że nie zrobię niczego nieodpowiedniego.
- Masa osób mnie o tym już zapewniała, a w praktyce i tak podążyła za przysłowiowym głosem serca, uczuciami. Paradoksalnie, to właśnie przez taki zbieg okoliczności narodziłem się ja…
- Co Ty bredzisz…?
- Hank, spokojnie. Mogę Ci obiecać, że dowiesz się wszystkiego, ale w swoim czasie, gdy będę przekonany, że nie będziesz mógł w to ingerować.
- A co jeśli przez ten cały czas mnie oszukujesz?
- Jest to jedna z opcji, nie gram sto procent fair, również spiskuję z niektórymi ciemnymi typami, ale generalnie – powiedziałbym raczej, że stoję po dobrej stronie mocy. Też mam uczucia…
- Jak my wszyscy… -westchnął Hank. – Lepiej powiedz, co z tym Reksiem i Kretesem.
- Cóż, nie przywrócimy ich. Jest to niewykonalne.
- A nie możemy chociaż spróbować?
- Nie możemy. Ingerencja w ten dzień, w obliczu tego, co już miało miejsce, tego co się wydarzyło… cóż… spokojnie mogłaby rozsadzić znaczną większość widzialnego świata. Zakładam, że wywołalibyśmy kolejny multiverse crash, który ponownie – ominąłby tych, którzy o tym wszystkim wiedzieli.
- Masz na myśli tych wrednych statystycznych Onych?
- W rzeczy samej. W obecnym miszmaszu uniwersum mają Oni nazwę Czterech Jeźdźców Apokalipsy. Kolejna wymuszona zmiana mogłaby zrobić z nich ośmiu, może 16, albo i nawet kilkuset. Dla mnie wystarczy, że jeden jest już dostatecznie potężny i ma wszystko, co potrzebne, aby spokojnie koronować się na króla tego świata.
- No okej, póki co się wstrzymamy.
- Dziękuję za wyrozumiałość. – odparł tajemniczy mężczyzna.
- Zatem… co miało miejsce dalej? – spytał Hank.
- Reksio zagadał do Burektora Mateusza, ówczesnego zarządcy Uniwersytetu Magii w Sylfanii. Z ich rozmowy wynikło, że to właśnie Dzielny Pies był tym słynnym wybrańcem, którego dzieje opiewała wiekowa przepowiednia.
- Udało mu się uwolnić Krainę Czarów od napaści tego złego maga?
- Owszem, lecz nie była to łatwa przeprawa.
- Zatem… jeśli wiesz, co się stało, to dlaczego nie chcesz powiedzieć mi o tym wprost? To znacznie ułatwiłoby wędrówkę między wymiarami. Chodzenie po tych wszystkich zaczarowanych pagórkach i innych wariactwach jest przynajmniej stresujące.
- No jest, ale są rzeczy gorsze. Chciałbym, abyś uczestniczył w tej wizji Hanku, gdyż właśnie w Sylfanii tkwi to, co pozwoli uratować wszechświat przed tym, co już niebawem nadejdzie. Znam swoją przyszłość i wiem, że nie potrwa ona nie wiadomo jak długo. Musisz poznać wszystkie szczegóły. W przeciwnym razie nie będziesz gotowy… Prawda jest taka, że… szukam swojego następcy.
- Ale ja… nie jestem wystarczająco potężny…
- Nikt z Was nie jest, Nikt z Was nie będzie… no, chyba, że Holy… Heh, swoją drogą w pewnym momencie swojego życia się w niej podkochiwałem... – rozmarzył się Hurricane.
Hank nerwowo przełknął ślinę i z lekka wytrzeszczonymi oczyma spojrzał jeszcze raz na swojego rozmówcę.
- Czekaj, co?
- Większość facetów z gildii kocha się skrycie w Holy. Jest… boginią i wszyscy o tym wiemy, choć… w rzeczywistości winna być przeznaczona Crazierowi.
- Temu gałganowi, podkochującemu się we Wnuczku?! – oburzył się Hank.
- Cóż… Właśnie do takich rzeczy mogą doprowadzić manipulacje w czasie i przestrzeni. Mogę zapewnić – mogło być znacznie gorzej.
Mężczyźni rozmawiali ze sobą jeszcze przez kilka kolejnych chwil, lecz z ich rozmowy nie wynikło zupełnie nic wartego zanotowania. Hurricane przedstawił Hankowi słynną scenę z wyborem kości, opowiedział, jak bardzo niedouczony był Burektor Mateusz w kwestiach związanych z drugimi stronami luster, aż w końcu wprowadził go w przestrzeń Uniwersytetu Magii.
- Wszyscy tutejsi magowie zostali zamienieni w żaby. – odparł Posłaniec Zmierzchu.
- Czy to normalne? – spytał Hank.
- Czy ja wiem, raczej dość… średnie, przeciętne, jest znacznie więcej okrutnych możliwości. Ten, który tak potwornie mąci(ł), był w gruncie rzeczy marnym strategiem. Gdyby chciał, mógłby pozamieniać wszystkich w mrówki, albo sam nie wiem – w lamy…
- Albo ich wszystkich powybijać…
- Niee, tego akurat nie mógł. Jest takie powiedzenie – nie ma króla bez ludu, a oznacza to, że…
- Wiem, co oznacza. Czerpiał zyski z tego, że mógł krzywdzić innych. Gdyby nie miał kogo krzywdzić, zapewne byłby już tylko złym w swoim własnym umyśle, z czym pewnie by sobie nie poradził. Tyrani często tak mają – rządzą, pałają okrutną nienawiścią wobec tych, którzy tak naprawdę mają serce i czują…
- Uhm… Tak… ale nie rozpędzaj się za bardzo. Jeszcze uznają Cię za narratora tej opowieści…
- Co masz na myśli?
- Nieistotne… to znaczy… był to nieśmieszny żart.
- A’k. – odparł Chestershire.
Wizja przeniosła się na rynek Magixu. Dzielny Pies Reksio dostrzegł wielkiego kreta, który wbił się w wieżę najwyższego budynku w okolicy.
- Pies Z Gwiazd…A z lustra konkretnie. I nadzieję sercom waszym przywróci, I kretem swoim wieżę na rynku roztrzaska. A liczba jego łabądek-łabądek-bałwanek-bałwanek,
Azali spłynie na nas trzecia część przygód jego, tak orzecze ich twórca.”
- Serio, znasz to na pamięć?
- Dużo czytałem. Fajna sprawa… naprawdę.
- Ahm… Rozumiem, że ten duży to słynny Komandor Kretes…
- iii ojciec Artura.
- Tak właściwie – dlaczego wbił się w wieżę? Przecież to niegrzeczne, niemoralne i przynajmniej niezbyt etyczne…
- Koguty, które wcześniej spotkaliśmy na podwórku – tak naprawdę nie miały pojęcia o konsekwencjach wysłania żywej osoby do innego świata. W zasadzie – mało kiedy powodzi się to tak, jakby autor tego przedsięwzięcia mógłby oczekiwać.
- Chyba rozumiem… - odparł Hank.
Minęło kilka godzin. Dzielny Pies Reksio opuścił już ratusz wraz ze zmniejszonym towarzyszem większości ze swoich przygód.
- Nic nas przypadkiem nie ominęło? – spytał Hank.
- Nic szczególnego, po prostu – sepleniący alchemicy, wielkie różowe smoki i zaczarowane liście…
- I uważasz, że to naprawdę nic?! A co jeśli właśnie to jest odpowiedzią na wszystkie moje pytania?! Co jeśli właśnie to pozwoli nam odkryć prawdę?! – nie mógł zrozumieć Chestershire.
Hurricane nie skomentował jakoś szczególnie jego słów. Jedyne co zrobił, to nieznacznie się uśmiechnął i z lekkim zniechęceniem, ruszył ponownie w stronę Uniwersytetu Magii.
- Chodź dalej, nastaliśmy się. – odparł chwilę później Posłaniec Zmierzchu.
Tajemniczy osobnik i ojciec nieślubnych dzieci, po kilku minutach znaleźli się w okolicy murów majestatycznej budowli.
W stronę uczelni zmierzała cała masa mrocznego i przerażającego ptactwa.
- To działo się w międzyczasie tej przygody, którą postanowiłem pominąć… - odparł Hurricane.
- A te znowu… to czego chcą? – spytał zdziwiony Hank.
- To wielcy żołnierze Tego, Który Tak Potwornie Mącił. Zostali wysłani na przeszpiegi.
- A moim zdaniem chcą wedrzeć się na mury i zdobyć…
- Uwierz mi, fałszywy czarodziej miał powody, by utrzymać Uniwersytet w nienaruszonym stanie.
- Czyli nie chciał zniszczyć całego świata?
- Naah, to zbyt oklepane. Tacy antagoniści istnieją co najwyżej w dziwnych książkach Grapesa.
- Tego klauna od winogron?
- Klauna czy nie, swojego czasu… jego sztuka została wystawiona w naprawdę prestiżowym miejscu.
- Serio? Nigdy bym nie pomyślał…
- Heheh…
Rozmowę dwójki bohaterów w pewnym momencie przerwała lecąca w ich stronę kula budyniu.
- Harry, padnij. Coś leci w naszą stronę! – zauważył Hank.
- Nic nam nie zagraża. To zaklęcia Dzielnego Psa, który usiłuje obronić Uniwersytet przed plagą drobiu. Zaklęcia czy nie, nie są tak potężne, żeby łamać czasoprzestrzeń.
- Czyli pagórki są od nich silniejsze?
- Pagórki miały swoją aurę, a ta jednorazowa kula budyniu jest co najwyżej zwykłym zaklęciem, które kiedyś tam zostało zadane i właśnie wraz z tym momentem zakończyło swój rozdział w historii świata.
- A tak Twoim zdaniem… Reksio był silnym czarodziejem?
- Oczywiście. Nie miał nie wiadomo jak potężnych czarów, zaklęć, ale napędzała go siła przyjaźni i walki o swoje ideały. Cóż więcej powiedzieć – w obecnej Krainie Czarów, którą teraz widzisz – nie miał on sobie równych.
- Śmiem twierdzić, że sugerujesz, że później było gorzej…
- Reksio był niezwykle pojętym uczniem i w bardzo szybkim czasie przerósł swoją wiedzą najgrubsze ryby w całej Sylfanii. Poradził sobie z mrocznym czarnoksiężnikiem, przed którym trzęsła się cała Kraina Czarów…
- A co było dalej?
- Nowym zagrożeniem, które dopadło Sylfanię było coś, czego właściwie nikt się nie spodziewał. Nie było zwyczajnym magiem i rządziło się zupełnie innymi prawami…
- Brzmi tajemniczo…
- Przez spory czas również błądziłem w myślach i rozważaniach na ten temat. Prawdę odkryłem dopiero niedawno…
- Mhm… Dobra… - niecierpliwił się Hank. - Co dalej? – spytał.
Hurricane zachichotał szyderczo, a chwilę później pstryknął palcami. W krótkim czasie, razem z arcymagiem destrukcji znalazł się na miejskim lotnisku.
Z uśmiechem na twarzy przywitał ich znajdujący się tam osobnik. Miał gęstą, czarną brodę i na ich widok aż zacierał ręce.
- Czy pan nas widzi? – nie dowierzał Hank.
- Przybysze! A więc chcielibyście kupić jakąś miotłę? Mam tu w zanadrzu naprawdę sporą ilość mioteł…
- W zasadzie to chcielibyśmy… - odparł Hurricane.
- Nie, czekaj. Co? Ktoś mi może to wytłumaczyć?! – wciąż nie mógł wyjść z szoku Chestershire.
- To jakaś magia, jak ta pagórków, prawda? On teraz tak po prostu… zagina czas i przestrzeń, tak?!
- Chętnie bym panu powiedział, ale niestety nie mogę. Obowiązuje mnie pewien zakaz, nałożony dawno, ale to bardzo dawno temu… - odparł lis.
- A jeśli zapłacę?
- A, wtedy to inna sprawa.
- Ufff… Ej, Harry, jaką płacono wówczas walutą? Hajsu mam dość dużo, wystarczy znaleźć jakiś kantor i wszystko…
- Hank, zacznijmy od tego, że ten pan nie żyje.
- Że co proszę?!
- W rzeczy samej, nie żyję. – zauważył sprzedawca. - To dość oklepane i przykre, ale niestety – wszystkim się zdarza. Oj wszystkim.
- Czyli chcesz powiedzieć, że jesteś duchem?
- Miał pan zapłacić…
- W zasadzie to… - chwycił Hanka za ramię Hurricane i oddalił się z nim na kilka kroków od dotychczasowego rozmówcy. – Tacy jak on, to tak zwani Czekający.
- Coraz ciekawiej… Na co czekają?
- Na zbawienie…
- Bardzo śmieszne…
- Serio, właśnie na to czekają. Swoimi chytrymi i podstępnymi uczynkami zamknął sobie drzwi do raju. Teraz musi błąkać się po miejscu swojego urzędowania tak… mniej więcej do końca świata, a co wyniknie z tego dalej? – cóż… zobaczymy…
Hurricane wręczył handlarzowi mioteł kilka srebrzących się monet, a chwilę później wyciągnął z odpowiedniego miejsca piękną, jakby bambusową kreację.
- Świetny wybór, to Bambus 2000, idealny na sporadyczne wypady w nieznane.
- Wypady w nieznane? Ale… my chyba wiemy, gdzie lecimy? – spytał Hank.
- Lecimy pooglądać przygody Reksia i Kretesa w Piklibii, a przynajmniej tak mi się wydaje.
- Oooo, Piklibia. – nie mógł wyjść z podziwu lis. – Urzęduje tam wielki czarodziej, jeden z siedmiu, Spielmauster.
- Czy ja wiem, czy taki wielki? Pewnie rozłożyłbym go na skilla… - odparł Hurricane zerkając przy tym na miotłę.
- Czy on też nie żyje? – próbował zrozumieć Hank.
- Nie żyje, owszem. Generalnie cała siódemka jest martwa od dobrych setek lat…
- Czyli z nimi również się spotkamy?
- A to zależy, kwestia też tego, jacy byli podczas swojego życia… Spielmauster to jeszcze, przynajmniej był mały, niski i nikomu nie zawadzał… ale taki już Chrumburak – osoby, chcące mu zaszkodzić, swojego czasu mówiły, że pożarł Jasia, Małgosie i samą Babę Jagę…
- Ta rozmowa jest coraz dziwniejsza… - łączył wątki Hank – A więc… lecimy do Piklibii… i co dalej?
- Gdybym powiedział, co dalej, zepsułbym całą zabawę. – zachichotał pod nosem.
Podróż do Piklibii nie obyła się bez pretensji i krzyków. Chestershire przez długi czas nie mógł zaakceptować faktu, że to jemu dane było siedzieć na szufelce. Bardzo go to przejęło. Hurricane nie zamierzał ustępować – twierdził, że na miotle musi lecieć właśnie przewodnik, za którego sprawą jego drużyna trafi do odpowiedniego miejsca.
Po niecałej godzinie dwójka bohaterów trafiła w końcu do miejsca swojej destynacji.
Widok, jaki ujrzeli, szybko wprawił w zdumienie arcymaga destrukcji.
- Cała ta kraina… wygląda jak jedna wielka gra planszowa…
- Trafna uwaga, Hank.
- Zawsze lubiłem planszówki… chińczyk… warcaby, szafy... ekhm... szachy... Ooo tak, w szachy to nawet ogrywałem tego jełopa Theona. – rozmarzył się Chestershire.
- Tak właściwie… To czego Reksio i Kretes tu szukali? Przybyli do Spielmaustera, ale… - tu przerwał. Kątem oka ujrzał bowiem jakąś skaczącą, uzbrojoną sylwetkę, zmierzającą w jego stronę.
- Harry… ja chyba śnię… podskakujący rycerze… - stwierdził.
- Nie byle jacy podskakujący rycerze – ich również coś zawiesiło między światem żywych i umarłych.
- Co takiego?
- Najpewniej tutejsi bogowie, których średnio zadowoliło ich postępowanie… Khem… W rzeczy samej, kiedyś byli to naprawdę prawi wojownicy, pomagali biednym, ciemiężonym, ale później… stanęli po stronie fałszywego czarodzieja – i choć o tym się nie mówi – na dobrą stronę nie wrócili już nigdy…
- A to podłe, zdradzieckie łachudry…
- No tak, nie zachowali się po dżentelmeńsku. Wszystkie te przysięgi, cały ten honor jaki wywalczali przez całe życie… poszły się paść… przez jedną, lekkomyślną… zagładę. – odparł ze smutkiem Hurricane.
- Co nie zmienia faktu, że gość ma miecz i zmierza w naszą stronę. Jakby tego było mało… podskakuje tu jak jakaś małpa… - Czyli mogę ich zdziesionować...?
- Czasoprzestrzeń i ja.. nie widzimy przeciwskazań. – stwierdził Posłaniec Zmierzchu, drapiąc się przy tym po brodzie.

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


Wt, 26 wrz 2017, 18:44
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Rozgrywka III rozdziału
Obrazek
Closed Sacrament- Tak właściwie… - zaczął Adam. – cóż to za tajemnicze ukryte pomieszczenia, Luciusie?
- Aby ujrzeć prawdę, dziedzicu Van Slothów, musisz się rozejrzeć. – odparł Mefistofeles, szczerząc się pod nosem.
Kot przystał na propozycję demonicznego lisa i począł rozglądać się po pokoju. Przez dłuższy czas jednak, nie dostrzegał w nim niczego więcej prócz ciemnej, przytłaczającej pustki.
- Wezwałem Cię tutaj, tylko dlatego, że masz otwarty umysł, a podchodząc do sprawy nieco dokładniej – możesz dostrzegać rzeczy, których nie dostrzegają inni. Podobnie jak Twój ojciec, jesteś smoczym wojownikiem błyskawic, to im dane jest oglądać nicość i nieskończoność równocześnie, to najszlachetniejsi z magów, to zupełnie inna rasa, przybliżająca marne istoty żywe do pradawnych bóstw ciemności…
- Zawsze myślałem, że to feniksy były zwierzakami bogów.
- Dawny porządek, którego Ty jesteś wychowankiem – w rzeczy samej, zakłada takie definicje, wszak, my – wolimy raczej określenie czarnych bóstw, w pewnym sensie uważamy się takimi, jak w swoim majestacie mają się bogowie. Nie mówimy o tym głośno, ale bardzo często ich przerastamy…
- Dobra, panowie… że tak przerwę… - w rzeczy samej – przerwała Charlie. – A ja dlaczego tu jestem? Na co wam beznadziejna, pewnie głupia i śmiertelna lisica, która w dodatku nie widzi?
- Ach, panno Bates… - uśmiechnął się Lucius. – Dla Ciebie mam zupełnie inny plan… Zresztą, Izzy, mógłbyś wyjaśnić? – zwrócił się do milczącego do tej pory przywódcy Closed Sacrament.
- Nie ma problemu. – pokiwał głową Izzy. – Charlie, jesteś jedną z najpotężniejszych czarodziejek astralnych widm, jako jedna z nielicznych jesteś w stanie otwierać i tworzyć portale do ich świata.
- Żadna mi nowość, wszyscy to potrafią.
- W każdym razie, Ty możesz przyzwać stamtąd po kilka widm jednocześnie, w dodatku – nie byle jakich…
- Chodzi Wam o energię? – spytała nieufnie.
- Na samym dnie archikatedry umiejscowiono nieprawdopodobną siłę, zbliżającą wszechświat widzialny do nieśmiertelności. Rzecz iście potężna... ma niestety masę zabezpieczeń. Poprosilibyśmy o to Gregora, ale…
- Pan Dervill to straszny indywidualista… - przerwał mu Lucius. – Jest jak najprawdziwszy kot ze stereotypów, który zawsze podąża swoimi ścieżkami. Na zjazdach Dominatorów pojawia się tylko wtedy, gdy rzeczywiście musi.
- Troszkę samolubnie. – wywnioskował Adam. – Aż mu się dziwie, że rządził kiedyś tą słabą i żałosną gildią The Rex Tales…
- Przynajmniej przekabacił ją na właściwą stronę. Heheheh. – stwierdził Izzy.
- Tak czy siak, Gregor jest również wielkim konserwatystą i byłoby mu nie na rękę, gdyby dowiedział się o naszym odkryciu w Archikatedrze… Tak nie patrząc – żyje już na tym świecie jakieś 150 lat…
- Pewnie krwiopijcy finansowi muszą go nienawidzić… - zauważyła Charlie.
- W rzeczy samej, Panno Bates, w rzeczy samej… - uśmiechnął się Lucius.
- A Van Midnight? – zaciekawił się Izzy.
- Nasz najukochańszy ekstremista? Och… panie Izzy, zadaje pan naprawdę ciekawe pytania… - nie krył zaskoczenia Mefistofeles. – No tak, on jest na tym świecie jeszcze dłużej, ale to już kwestia genetycznych warunków… Wszyscy myślą, że tacy jak on zniknęli, nawet ostatnio o jednej z nich było głośno, a ten taki rodzynek, wciąż ma w pogardzie wszelkie prawa magicznej fizyki i jeszcze jest wśród nas… hihihi…
- No dobrze, ale do rzeczy… - niecierpliwiła się Charlie. – Chcecie panowie, abym otworzyła Wam kilka portali jednocześnie... Jest to do zrobienia, pewnie dam radę, może po drodze nie skonam, a nawet jeśli skonam, to i tak generalnie innego wyjścia nie mam… zgaduję, że po tej przygodzie zakończycie mój smutny i ponury los…
- Panno Bates…
- Nie, nie, spokojnie, i tak wszyscy kiedyś umrzemy, szczerze mówiąc mam to w nosie. Najchętniej już teraz zobaczyłabym tego ponurego faceta z kosą, który chciałby zabrać mnie na tę drugą stronę…
- Charlie, skąd ten pesymizm… - nie mógł pojąć Adam.
- Jaki pesymizm, praktycznie od urodzenia jestem ślepa, nie widzę tego, czym cieszą się wszyscy, nie mogę nawet marzyć… Nie czuję się gorsza od innych, skądże, po prostu – boli mnie to, że jak wy wszyscy – nie otrzymałam nigdy równych szans.
- Mogę zapewnić, panno Bates, że nic panience nie zrobimy. – stwierdził Lucius. – A przynajmniej nic negatywnego. Po prostu – oczekujemy współpracy. Aby zdjąć z kryształu zabezpieczenia, będziemy zmuszeni wywołać kolejny karambol czasu i przestrzeni, a to wymaga połączenia sił całej naszej czwórki.
- Czy to groźne? – zaciekawił się Izzy.
- Nie do końca, Van Midnightowi już raz się udało… prawdę mówiąc nie zmieniło się tak wiele… - stwierdził Lucius z lekkim zakłopotaniem.
- A czy kolejny karambol wymiarów nie oznacza nowego porządku i pomieszania naszych ról? – zaciekawił się Adam.
- Eee.. nie. On nigdy nie działa negatywnie na tych, którzy go wykonują, czego przykładem może być lider słynnych Nameless. Zresztą… nie zamierzamy dokonać ponownej zmiany porządku – jedyne, czego chcemy, to przechwycić energię wszechwymiarów i skierować ją na kryształ…
- A czym niby jest ten ciekawy kryształ? - dociekała Charlie.
- O tym innym razem, moja droga… - zaproponował Lucius.
[Dalsza część rozgrywki członków Closed Sacrament wyszczególniona w rozgrywce członków The Rex Tales]

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


So, 30 wrz 2017, 16:53
Zgłoś post
WWW
Doradca Budowlańców
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr, 14 lut 2007, 12:07
Posty: 3208
Lokalizacja: Tak
Naklejki: 4
Post Re: Rozgrywka III rozdziału
Obrazek
The Rex TalesPrzed murami Eldshire wciąż toczyła się zażarta dyskusja.
- Zaiste, przeteleportowałbym Was wszystkich do miasta, ale musicie wiedzieć, że też nie jest to taka prosta sprawa. – tłumaczył „kolega rzeźnik”. – Moje zaklęcia nie są jeszcze wystarczająco potężne, a ja sam zbyt prędko tracę magiczne siły.
- Dobra, nie było tematu – odparł Casius ze spokojem.
- Zatem mówisz, panie Silver… - zaczął Coldian. - … że lepiej będzie jak ruszymy z dwóch przeciwnych stron?
- Dokładnie.
- Plan z turystami nie miałby prawa wypalić, większość okolicznych prowincji wie o wojnie, jaka ma miejsce w Eldshire, a oznacza to, że bardzo łatwo można byłoby nas namierzyć… - mówił dalej mroźny alchemik.
- A moim zdaniem powinniśmy ruszyć wszyscy jednocześnie. Tylko wtedy jesteśmy w stanie zaprezentować pełnię swojej potęgi. – odparła z przekonaniem Elisa.
- A jak dla mnie… Wszystkie te plany są denne. – stanowczo zaprotestował Theon.
- W takim razie, co Ty byś zrobił? – zadał mu pytanie Dove.
- W pierwszej kolejności spróbowałbym zdobyć latarnię morską.
- Dlaczego akurat latarnię? – spytał Theta.
- Gdyż to najwyższy budynek w okolicy. W dodatku – dzięki Danceny’emu – nikt nie ma prawa go zniszczyć. A zastanówmy się… ilu z naszych przeciwników potrafi latać…?
- Wciąż nie rozumiem… - dziwił się Luke.
- Nie dziwi mnie to, Panie Sharp, nigdy nie dziwiło, no ale… do rzeczy. Sprawa wygląda tak, że jeśli odpowiednio skalibrujemy znajdujący się tam sprzęt, będziemy mogli ciskać swoimi zaklęciami na znaczną odległość… nieuchwytni, niezniszczalni i bardzo precyzyjni w swoich działaniach.
- Panie rzeźnik, a co z Lyonhall? – próbował dociec Casius.
- Cóż, zamek, podobnie jak reszta budynków, pozostał nienaruszony. Mówi się, że to właśnie on ma na sobie najwięcej ogniw ochronnych. Miał o to zadbać Shirion Danceny.
- Czyli ciemne typy się tam nie przedrą, prawda? – upewniał się.
- Tego nikt nie wie. Ciężko stwierdzić, ile wytrzyma ochronna aura tego miejsca.
- W każdym razie, gdyby Sourceful upadło, czego oczywiście nie chcemy, ale gdyby jednak zaistniała taka możliwość, to… będzie można… - tu przerwał.
Wszyscy zgromadzeni przed murami miasta, stali się świadkami bardzo niecodziennego widowiska. Brama Eldshire, otaczana dotąd przez multum majestatycznych kruszców, właściwie w jednym momencie rozpadła się pod wpływem uderzenia o nieprawdopodobnej mocy. Rozległ się olbrzymi huk. Opadające na zmrożoną ziemię minerały w krótkim czasie przysłoniły w tumanach prochu i kurzu większość widzialnej okolicy.
Ktoś zabił w dzwon, znajdujący się na samym szczycie zamku Lyonhall. Przed zdezorientowanymi bohaterami zajaśniała żarząca się postać młodzieńca, odzianego w jakby czerwonawy płaszcz z błyskawicami. Jego długie, szaro-czarne włosy i blada karnacja w łatwy sposób stawiały go na równi z najbardziej przerażającymi kreacjami grozy.
- Nędzne pchły… - odparł z pogardą w głosie tajemniczy nieznajomy, po czym, wykorzystując moment nieuwagi przeciwników, szaleńczym pędem przybrał postać szkarłatnej smugi. W jego kierunku niemal natychmiast ruszyło paręnaście strumieni niebagatelnej energii, ale żaden z nich… nie był w stanie go doścignąć. Tajemniczy mag był zbyt szybki. Jego pęd wyrastał ponad wszelkie znaczenie przyśpieszonego poruszania się. Mężczyzna biegł tak, jakby wszelkimi możliwymi sposobami starał się przekroczyć nienaruszalne bariery tego, co, do tej pory wiązało się z pojęciem czasu i przestrzeni.
- Czym on jest… - nie dowierzał Theon.
- To Ace Scissorhands, jedna z osób, których możemy obawiać się najbardziej. Jeśli wierzyć pogłoskom, biega tak szybko, że jest w stanie zaginać czas i przestrzeń. – mówił Sergio.
- Pfff… - oburzył się Coldian i cisnął strumieniem lodowej energii w kierunku błyskającego czerwonego światła. Chciał tym samym podkręcić śliskość okolicznego gruntu i sprawić, by szaleńczy sprinter w jednym momencie – jak przystało na przeciętnych jeźdźców bez głowy, wziął i wywinął orła.
Niestety, plan mroźnego alchemika w krótkim czasie spalił na panewce. Ace wyczuł jego podstęp i wyszedł naprzeciw strumieniowi lodowej energii. Nie tylko go doścignął, ale zdołał go jeszcze przeciąć w pół.
Iskrząca się smuga, tańcząc z lecącymi w jej kierunku zaklęciami, zdążyła zatoczyć jeszcze dwa okręgi, a następnie, wyładowując całą swoją energię, ruszyła w kierunku lodowego pojazdu. Rozległ się kolejny przeraźliwy wrzask pękających lodowych konstrukcji. Pojazd Delicate Saints w dosłownie kilka sekund został zmieciony w białawy pył.
W tej sytuacji postanowił zainterweniować Lopez. Lis, nie licząc się z konsekwencjami swojego czynu, skrzyżował prędko dwa swoje miecze, po czym zwrócił wzrok ku płaczącym śniegiem niebiosom. Wypowiedział kilka słów, a następnie zniknął z pola widzenia sprintera wraz z większością znajdujących się tu postaci.
Wybity z rytmu Ace, począł ponownie gromadzić swoją moc, szykując się do kolejnego, zuchwałego uderzenia. Przed murami miasta zostali już tylko Sapphire, Casius, ich kociaki, Coldian, Stick, Cynthia, Maya i Dove.
- … Co wy do cholery robicie…?! – nie mógł zrozumieć Casius.
- Cas, weź się tak nie napinaj. – odparł Dove. – Dziad biega szybciej niż większość żyjących na tej planecie osób, a swoją prędkością ustępuje chyba tylko Hurricane’owi.
- Ahm, pewnie… i właśnie dlatego mamy bezproduktywnie stać, czekać i obserwować, aż – ten – jak to określiłeś – „dziad” – weźmie i posieka nas na plasterki? – nie ustępował.
W czasie, gdy dwójka bohaterów kłóciła się ze sobą, reszta starała się utrudnić Scissorhands’owi zadanie kolejnego ciosu. Coldian szybko otrząsnął się po stracie lodowego czołgu i w całej okolicy zmaterializował dziesiątki zamrożonych słupów, które w krótkim czasie zostały powiększone przez Mayę do wysokości murów miasta.
- Jeśli chce biegać, to niech pobiega sobie w labiryncie… - zapewniał Coldian.
- Prędzej czy później i tak go przetnie swoimi ciachadłami… - powątpiewała Cynthia.
- Wygrzmociłbym w niego serią strzykawek, ale to chyba zły pomysł… - niecierpliwił się Stick.
- Fakt, jeszcze je przechwyci i nas uśpi… - odparł odkrywczo Francis.
Casius i Dove doszli do porozumienia dopiero w momencie, gdy pierwsze lodowe kolumny zaczęły pękać pod wpływem szaleńczych ruchów Ace’a. Kogut powtórzył plany swojego przyrodniego brata i tym razem skutecznie, zamroził większą część areny biegowej sprintera. Dzięki temu znacznie utrudnił mu poruszanie się.
Niedostrzegalna dotąd sylwetka Scissorhands’a zaczęła stawać się coraz bardziej widoczna. Jego szaleńczy bieg tracił swoją zuchwałość i nieokiełznanie.
Przeciętny obserwator tego widowiska mógłby już teraz oczekiwać, że zwycięstwo The Rex Tales było już na wyciągnięcie ręki, ale ten… mniej przeciętny, wciąż pamiętałby o właściwościach magii szkarłatnego sprintera.
Ace tracił na prędkości, ale nie ustępował. Wciąż robił wszystko, aby utorować sobie przestrzeń poruszania się.
Jak się jednak okazało – nie był jedyną upartą osobą spośród tego całego towarzystwa. Magowie z Eldshire nie zamierzali wypuścić sobie z rąk zwycięstwa i na czele z Casiusem Nathanielem Silverem, zaczęli ciskać w stronę mrocznego maga przeróżnymi zaklęciami. Wszechkolorowa aura magicznych wyładowań z sekundy na sekundę stawała się coraz silniejsza. Ace wyraźnie przegrywał i powoli, ale jednak, zataczał się w ciemną, ślepą uliczkę, z której nie widział możliwości ucieczki.
W pewnym momencie, nie mogąc już znieść siły zadawanych obrażeń – powrócił do swojej pierwotnej postaci, a następnie – przy pomocy jakby ostatniej deski ratunku – wzbił się w powietrze i zniknął.
Sapphire i Emma próbowały wszelkich możliwości, by ponownie strącić go na ziemię, ale było już na to za późno. Scissorhands definitywnie oddalił się z ich pola widzenia.
- Cholerny cziter… - odparł Casius z pogardą.
- O dziwo muszę się zgodzić… - potwierdziła jego słowa Emma.
- Nie dość, że biega jak oszalały, to jeszcze ma jakieś oszukańcze przedmioty do ucieczki… - stwierdziła ze smutkiem Sapphire.
- To pewnie zwój teleportacji. – wywnioskowała Maya. – Takich rzeczy używa się na co dzień w Ascadii. Gwarantują szybkie przenoszenie się w dowolnie oddalone przestrzenie i często stają się ostatnią deską ratunku.
- W każdym razie, nie możemy traktować tego jako zwycięstwa. Ten dziad na pewno jeszcze wróci i z pewnością – w przypadku kolejnego starcia, będzie już na wszystko przygotowany. – studził emocje Coldian.
Mniej liczna grupa połączonych sił magów TRT i DS w krótkim czasie przeszła przez zniszczoną bramę miasta. Ich oczom niemal od razu ukazał się dziwny, poszarpany i jakby z lekka przypalony transparent o treści: „Remament”, zasłaniający drugi, tym razem bardziej widoczny, z napisem: "Wasze matki były chomikami, a wasi ojcowie śmierdzieli skisłymi jagodami! A w ogóle to macie pryszcze!"
- Cóż za bezczelność… - oburzyła się Emma.
- Przede wszystkim brak elegancji.. – dodała moment później Sapphire.
- Chyba nawet wiem, kto mógł to napisać…zresztą… Ten ohydny charakter pisma… brrr… poznałabym go na kilometr….
- Kto taki?
- Ten czubek z wąsem… chyba było mu Santino… Nie trawię dziada, swojego czasu chciał mnie przepchnąć handlarzom ryb w zamian za jakieś jajo ze smoczymi łuskami, które wyłowili z jeziora zamiast swojego dziennego towaru…
- a ten Santino… - zaciekawił się Casius. – Też ma jakąś szaleńczą magię, jak ten Ace?
- Również jak my ...jest smoczym magiem… - odparła Sapphire.
- O proszę… - wyczuł wyzwanie Silver. – Jakim żywiołem włada?
- Wszystkiego, co związane z metalem i żelastwem.
- Łee… też mi coś. Nim się zorientuje, obrócę go w proch. – zapewniał.

Pozostali bohaterowie trafili do miejskiego szpitala o nazwie Sourceful. Wszyscy znajdowali się obecnie w niedużej Sali z biało-seledynowymi ścianami. Sergio stracił przytomność. Zaklęcie zbiorowej teleportacji odebrało mu resztki dotychczasowych sił.
- No i po co mu to było… - nie mógł zrozumieć Theon.
- Uratował nas wszystkich… - tłumaczyła Ava. – zachował się jak bohater…
- Pytanie tylko, co z Casem i resztą… - dociekał Theta.
- Pewnie byli zbyt oddaleni. Zaklęcie teleportacji nie było w stanie ich dosięgnąć… - łączyła wątki Patricia.
Poszkodowanym w krótkim czasie zajęły się Milady Moonster i Virginia Light. Pomagał im w tym gildyjny grabarz – Guilermo Clarence. Rudy kret bardzo przykładał się do swoich obowiązków. Dwoił się i troił, robił wszystko, co było w jego mocy, by zapewnić rannym odpowiednie warunki.
Po kilku minutach, w pomieszczeniu pojawił się także kolejny osobnik – bardzo wysoki, elegancki, trzymający w zębach bukiet kilku czerwonych róż.
- Zastanawiacie się pewnie, po co Was tu zebrałem… - odparł spokojnym tonem. Mężczyzna był dwudziestokilkuletnim rekinem z długimi brązowawymi włosami, a z jego twarzy emanowały wręcz spokój i charyzma. – Jestem Trump, Narcisse Gray Trump i obecnie to ja dowodzę wojskami Eldshire. Musicie wiedzieć, że w naszym mieście dzieje się źle… oj źle… Nikt od kilku dobrych dni nie widział Holy, Julii i Artura… a… Diesel…
- Właśnie, co z szefem? – spytał Theon.
- Pan Clarence poinformował go o wojnie w mieście. Znamienity mąż i wojownik naszych rodowitych ziem, Van Sloth – chciał interweniować w słynnej i wszechstronnej radzie CCS, ale niestety – jedyne, co wywalczył, to możliwość opuszczenia Elysium i konny transport do Zeasiss.
- Czyli CCS się na nas wypięło? Tak definitywnie? – spytał.
- Oficjalną przyczyną jest wojna z Nameless Knights i brak czasu na interwencję, ale prawdę mówiąc… - w sporze tym angażuje się co najwyżej czwórka Apostołów… a przynajmniej tyle udało mi się zobaczyć przez mój Eaglesight.
- A cóż to za przedziwne urządzenie, panie Narcisse? – zaciekawił się Theta.
- A, to mój własny teleskop, który skręciłem razem ze swoimi przyjaciółmi z Neverville. Zaiste przydatny przedmiot. Dzięki złotym pyłom z legendarnego Amaranthe, może pokazywać wszystko, co dzieje się nawet w kilku okolicznych krajach… i to… równocześnie.
- Wooo… - nie dowierzał kret.
- W rzeczy samej, to świetne narzędzie. Eaglesight pomógł mi dostrzec również i Was, zmierzających tu z tak dalekich krain…
- Wspominał Pan, że w terenie jest obecnie czwórka z Apostołów… Jaka konkretnie? – spytała Patricia.
- Ostateczny pogromca bogów – Eneash Baldash, czarodziejka imaginacji, twórczyni galaktycznych widm – Amanine Lovecraft, gość, który spokojnie mógłby przejąć kontrole nad wszystkimi królami tego świata – Cicero… cholera… uciekło mi z głowy jego nazwisko…. i… przyjacielski, niezwykle zasłużony mag wszystkiego, co związane z roślinami – Orion Willowfern, swojego czasu jeden z członków naszej wielkiej i chwalebnej gildii.
- Uhm… - pokiwała głową Elisa. – A jeśli chodzi o Julię i Artura, to chyba wiem, dlaczego nikt nie może ich znaleźć. – zapewniła.
- Naprawdę…? To znaczy… nie powątpiewam w Pani zdanie, ale po prostu… nie mogę w nie uwierzyć. Obejrzałem miasto dobre kilkadziesiąt razy, szczegół po szczególe, ale… ekhm… proszę mi wybaczyć… chyba jestem ślepy… cóż… - gubił się Narcisse.
- Ta dwójka od zawsze ma swoje obrzędy i ceremonie. Pański teleskop nie był w stanie ich odnaleźć, gdyż najpewniej od dobrych kilku dni urzędują pod ziemią.
- Masz na myśli lodową kryptę? – włączył się do rozmowy Guilermo.
- Owszem. Nie zawiodą nas, po prostu – musimy dać im trochę czasu. Julia i Artur zawsze schodzą do krypty w ważnych etapach swojego życia – to właśnie tam poświęcają wszelkie swoje ideały, tam przysięgają walkę o lepsze jutro… to troszkę nietypowe, ale też i piękne…
- Proszą swoich zmarłych rodziców o pomoc w kolejnych dniach ziemskiej wędrówki.. w rzeczy samej, Eli. – To piękne. – skomentował gildyjny grabarz.


Grupie Casiusa i Golly’ego udało się przemknąć przez okrutne i złorzeczące transparenty, przejść przez długi, czarny tunel, biegnący w kierunku miasta. Pełni mobilizacji, skupienia i o wielkich apetytach na walkę ze złem, myśleli już o dotarciu w stronę Sourceful.
- Cóż… Wydaje mi się, że powinniśmy się w tym momencie zatrzymać. – odparł idący na czele szeregu Coldian.
- Niby dlaczego? – nie mógł zrozumieć Golly.
- Coś mi tu śmierdzi. – odparł stanowczo.
- Zawsze byłeś elegancki, ale już nie przesadzaj. To się robi chore i dziwne… - zapewnił.
- Nie w tym rzecz, gościu. Mam wrażenie, że ktoś chciał, abyśmy przeszli właśnie tą drogą, właśnie w tym kierunku…
- Hę? – nie mógł się połapać Casius.
- Aura tego miejsca… Brrr… - tu przymknął oczy i obrócił się dookoła własnej osi. – mówcie, co chcecie, ale jak dla mnie… coś tu….
- Tak, śmierdzi. – oburzyła się Emma. – Powtarzasz się, Saberhail. – Dlaczego w jednym momencie mamy zaprzestać naszej misji? Tylko dlatego, że Tobie coś brzydko pachnie?! Czy Ty w ogóle masz mózg?!
- Hohoho… - skrzywił się kogut.
- Przepraszam za kotkę, Coldi, ale… chyba sam przyznasz… - próbowała ją wytłumaczyć Sapphire. – Twoje wątpliwości są przynajmniej… nietypowe… - starała się podejść do sprawy jak najłagodniej. – Ja i Cas również mamy wyostrzone zmysły, nasz węch potrafi wyczuwać rzeczy, potwory, złowrogie sytuacje, w dodatku….
- Panno Stormdrake, jako życiowa romantyczka, powinna pani wiedzieć, że każdy czuje inaczej. Ja na przykład studiuję alchemię i robię to na tyle długo by wyczuwać to, czego nie wyczuwają inni.
- na przykład? – spytała Emma.
- na przykład rzeczy, które są niewidzialne. – odparł Saberhail. – Smoczy magowie wyczuwają jedynie to, co rzeczywiście da się dostrzec…
- Ta rozmowa mnie nudzi… - zniecierpliwił się Dove. – Brat, a Ty weź przestań. Wprowadzasz niepotrzebny chaos. Zaraz Ci udowodnię, jak bardzo jesteś w błędzie. Naprawdę tego chcesz? – rozpoczął słowną grę z przyrodnim bratem.
- Heh… - uśmiechnął się pobłażliwie kogut. – No dobra, przynajmniej nie będzie na mnie. – dodał chwilę później.
Dove zbliżył się na krok od przekroczenia granicy tunelu i zawahał się na moment. Z lekką niepewnością odwrócił się w stronę druhów z dotychczasowej drużyny. Widząc ich skupienie i oczekiwanie, nabrał znacznej pewności siebie. Uśmiechnął się z przekonaniem i wykonał jeden solidny krok do przodu.
Ku zdziwieniu wszystkich, nie stało się kompletnie nic.
- Haa… a nie mówiłem?! – zaśmiał się triumfalnie Golly. – Coldian, głupek z Ciebie. A te Twoje teorie spiskowe? W zasadzie nie słyszałem nigdy o niczym durniejszym ! Powiem więcej, już nawet Casius Nathaniel Silver, ten jełop skończony, jest od Ciebie mądrzejszy! – nie ustępował w kontynuowaniu swojego słownego tańca zwycięstwa.
Kogut obejrzał się raz jeszcze w stronę swojej drużyny, by delektować się ich zmieszaniem. Odwrócił się, chcąc zachichotać szyderczo z Coldiana, patrząc mu prosto w oczy, lecz w krótkim czasie musiał zmienić swoje podejście. Jego towarzyszom nie zbierało się na żarty. W dodatku – w ich oczach od teraz rysował się wielki niepokój. Golly, nie widząc co się dzieje, zamknął powieki i zamrugał kilka razy, by ocieplić swoje schłodzone gałki oczne. Rozumiał już wszystko dopiero po kilku chwilach.
Dwie przeciwne strony tunelu postanowiły wznowić swoją znajomość przy użyciu kilkunastu świetlnych ogników, układających się kompozycją w iskrzące alchemiczne kręgi.
- Aktywowałeś zapadnię. – odparł Coldian ze smutkiem. Brawo… W Rzeczy samej – była to pułapka. Wpakowałeś nas wszystkich na runy, czort jeden wie jakie….
- Ojć… - wymamrotał Golly.
- Czy my też będziemy musieli przeżyć romantyczną kolację z miśkiem? – nie mógł zrozumieć Casius.
- Gorzej jeśli… - próbował połączyć wątki Francis.
W jednym momencie w tunelu nastała głucha cisza. Wraz z nią zapadły się pod ziemię pułapkowe ogniki, a w oddali rozległ się przenikliwy odgłos pęknięcia alchemicznej runy. Wszyscy w jednym momencie zniknęli.

Elisa patrzyła przez teleskop i w okolicach latarni morskiej dostrzegła potężnego zielonego mężczyznę, który uparcie obserwował wszystko, co tylko go otaczało.
- Cheeses, chyba nic z tego. – zauważyła. – Nie zdobędziemy najpierw latarni, to zbyt ryzykowne. Podejrzewam, że coś tam skrywają, w końcu mają ochroniarza… -dodała chwilę później.
Theon skrzywił się i w geście niezrozumienia odsunął Elisę od ogniwa naprowadzającego. Spojrzał w nie, po czym z zaciekłością zaczął obgryzać swoją wargę.
- No, męski jest. To nie ulega wątpliwości, ale na pewno nie tak jak ja… albo chociaż Ty… To znaczy, z pewnością nasza walka byłaby ciekawa i skomplikowana, ale…
- Dobra, nie kłopocz się… - odparła z przyjaznym nastawieniem. – biorę go na siebie. – Masz już swoje zadanie, Narcisse polecił Ci patrolowanie okolicy na widmie Ei.
- Oddział ratunkowy Sourceful… fruwający nad miastem na wielkim srebrzystobiałym łabędziu… Sam nie wiem… Brzmi to dość dennie.
- Nie marudź, będziesz tam z Virginią. – odparła Elisa z przekąsem.
- I co z tego?
- Mów co chcesz, ale ja to widzę.
- Niby co?
- Oj… głupiś… Kobiety są domyślne, nawet nie wiesz, jak bardzo.
- Ekhm… nie o tym mówię… Zresztą zmieńmy temat… - zaprotestował Cheeses.
- Zatem co Ci nie odpowiada?
- Na przykład to, że oprócz Ei, Virginii i Avy… będę musiał przebywać w jednym miejscu z tym ćwierćinteligentem, Sharpem.
- Oj nie wymyślaj. Luke to dobry chłopak… Po prostu trochę rozkojarzony…
- Trochę… - zaakcentował ostatnie słowo Theon.

Rozumiem czytelniku, rozumiem. Od poprzednich rozgrywek minął już prawie miesiąc. Nie muszę niczego tłumaczyć, ani Ty nie musisz niczego wyjaśniać. Oboje się za sobą stęskniliśmy. Zanim zacytujesz ten fragment na forumowym czacie i stanowczo zaprotestujesz, opowiem Ci może o tym, co działo się w Sourceful w przysłowiowym „międzyczasie”. Otóż: Narcisse Gray Trump, namiestnik obecnie dobrej strony mocy, zarządził utworzenie latającego oddziału szpitala, którego zadaniem będzie zbieranie i ochrona rannych, którzy ucierpią w boju o wolność miasta. Wszystko ma odbywać się w sposób humanitarny i wcale nie bezwzględny… to całkiem miłe, prawda? Wiem, że również tak uważasz, w sumie to sam nie wiem, dlaczego pytam…

Sergio obudził się dopiero po dobrej godzinie. Był obolały i jak twierdził, coś solidnie „łupało” go w krzyżach. Pierwszą osobą, jaką ujrzał po otwarciu oczu był niewysoki starzec, ubrany w czerwony elegancki frak. Mężczyzna siedział na pobliskim krześle i niewzruszony wszystkim, co działo się w okolicy, popijał sobie napój z filiżanki.
- Ale herbatka dobra… - zapewniał.
- Andrew, no cholera, a Ty dalej swoje… - nie krył irytacji mag teleportacji.
- To u nas rodzinne…
- Co rodzinne? Picie herbatki?
- Nawet nie wie Pan, jak bardzo… - tłumaczył.

W oddzielnej szpitalnej sali, na srebrzystobiałej pościeli dwupiętrowego łóżka, siedzieli Eileen i Faust.
Dwójka dzieciaków nie znała się nie wiadomo jak długo, ale i tak zdążyła się już wystarczająco polubić. Zarówno jedna, jak i druga strona, dostrzegały w sobie coś intrygującego.
- Naprawdę widziałeś kiedyś Mefistofelesa? – spytała Eco ze zdumieniem.
- Owszem, naprawdę paskudny z niego typ. Ma niby ten garnitur, ma eleganckie, wyprostowane włosy, ale w rzeczywistości, strasznie wali mu z ust… Kiedyś zamieniłem z nim kilka słów i prawie wywinąłem orła z tego zapachu.
- Hihihi…
- Nie, serio, nie śmiej się. Mama i tata zawsze mówili mi, że muszę być przedsiębiorczy, no to właśnie! Postanowiłem włożyć swoje pieniądze do banku, na jakiś mały, ale zawsze jakiś procent… w końcu – skoro była okazja na darmowe dofinansowanie, to czemu jej nie wykorzystać? No i cóż… zagadałem raz i kilka innych razów do niego…
- I… brzydko pachniało mu z ust..?
- A weź, każdego dnia miałem wrażenie, że pożerał na śniadanie zgniłe jajecznice, ugotowane najpewniej z grumorskich jajek.
- Poważna sprawa… - uśmiechnęła się Eileen.
- Jak będę duży, to pomogę im wszystkim w walce. – zapewniał Faust. – Może będę taki jak Casius, może jak Dove… chociaż nie, rzadko spotyka się aż tak spaczonych gości… Ekhm… generalnie, moim idolem jest Hurricane.
- Hurricane? Ten, na którego się stylizujesz?
- Nikt nie wie, kim on jest, ale zawsze, gdy się pojawia, sieje pozytywny zamęt i zniszczenie. Mam wrażenie, że ma jakiś cel… chroni nasze miasto… nas wszystkich.
- Myślisz, że przybędzie i tym razem?
- Pewnie, że tak. Pojawi się w najbardziej niespodziewanym momencie i własnoręcznie załatwi tego ciemnego typa ze śmierdzącą paszczą! – odparł z wielkim zapałem, po czym zeskoczył z łóżka. Prawie złamał przy tym nogę, gdyż jego lądowanie nie należało do najprzyjemniejszych, ale też – nie miał zamiaru jakoś tego okazywać. Z dżentelmeńską gracją szybko powstał z ziemi i zbliżył się do Eco.
- Mam dość tej smętnej, szpitalnej Sali. Chodź, przejdziemy się. – zaproponował z uśmiechem na twarzy.

Miasto w krótkim czasie pochłonęła aura zaciekłości i nieustępliwości. Powoli rozpoczynały się pierwsze walki – z czego znaczna większość z nich – między mieszkańcami Eldshire, niezbyt wyróżniającymi się magami The Rex Tales, a mrocznym ptactwem, zagłady, rozpaczy i apokalipsy. Miało to wszystko miejsce w okolicach zamku Lyonhall.

W walkach tych szczególną sławą próbowali się "wsławiać" Ryan Crew, Erica Hotjuice i Dorothy Artpine.
[ Walka rozpoczyna się: Ryan Crew, Erica Hotjuice & Dorothy Artpine vs Drób Chaosu x200]
Ich zadanie nie było nie wiadomo jak skomplikowane, drobiowi chaosu było dość daleko do określenia mianem wymagających przeciwników, a jedynym, co mogło sprawiać trudność trójce wyżej wymienionych bohaterów, była chyba tylko i wyłącznie ilość potworów.

Sourceful wysłało na pomoc tej drużynie Johna Moonstera i Hubertusa Rusure, szykujących się do ponownej, wspólnej walki o nieśmiertelność swoich idei. Dwójka dżentelmenów w średnim wieku znajdowała się już na wyciągnięcie ręki od Eriki, Ryana i Dorothy, lecz jednak – w kluczowym momencie ich drogę zaszedł ktoś zupełnie niespodziewany, podobnie jak oni – ubierający się dość elegancko. Był to śniadawy kret o krótkich czarnych włosach i dość bujnym zaroście.
Kroczył powoli, lecz jednak bardzo pewnie, ciągnąc za sobą wyrastający z ręki potężny żelazny młot z czterema łańcuchami.
- A więc spotykamy się ponownie… - uśmiechnął się złowieszczo Santino.
- Definitywnie? – skrzywił się Hubertus, po czym ze zwątpieniem spojrzał w stronę swojego towarzysza.
- He, Santino! To znowu Ty, brzydalu! – odwzajemnił uśmiech swojego przeciwnika John Moonster.
- Ej, John, ja nie wiem, kim on jest…
- Czasem z nim piliśmy, ale Ty tego nie pamiętasz… W końcu jesteś pisarzem i poetą…
- Na pewno? – wciąż powątpiewał Hubertus.
- Przykra sprawa… - dodał kolejne kilka słów od siebie Brasi. – Właśnie w ten sposób będę musiał pozbawić Was nadziei na kolejne dni. Bardzo mi przykro, ale ta godzina jest waszą ostatnią…
- Brasi, Ty weź lepiej nie filozofuj. Nawet się nie zorientujesz, a tak skopiemy Ci kuper, że sam będziesz prosić, żeby dać Ci nóż, byś zrobił sobie seppuku.
- Seppuku stuku nawet…. – zapewniał Hubertus.
[Walka rozpoczyna się: John Moonster & Hubertus Rusure vs Santino Brasi]

Alchemiczne ogniki, na które trafiła grupa Casiusa i Golly’ego okazały się pochodzić od run teleportacji. Właściwie: wszyscy z bohaterów ( z małymi wyjątkami oczywiście ) wylądowali w zupełnie różnych miejscach.

Dove i Maya znajdowali się teraz na moście euforii. Żadne z nich nie ukrywało swojego zdziwienia.
- Cc… coo się stało?! – próbował zrozumieć Golly.
- Wszyscy żyjemy, a przynajmniej tak mi się wydaje… - zapewniała Maya.
- Co masz na myśli?
- Jednak nie zabiłeś nas wszystkich. To nieszkodliwe, lecz dość irytujące runy teleportacji… Cóż – nie umarliśmy, ale przeteleportowało nas w zupełnie różne miejsca… - odparła Maya, drapiąc się po głowie.
Dove rozejrzał się po okolicy. Okryty śniegiem most tylko nieznacznie różnił się od skutej lodem rzeki. Panowała tu tylko chłodna paleta barw, którą od czasu do czasu uzupełniały spadające z nieba płatki zmrożonej wody.
- Całkiem przyjemnie i zimno. To chyba odpowiedni moment na…
- Nie, proszę, nie rozbieraj się.. To dziwne… i… niepokojące… - stanowczo zaprotestowała Maya. Dziewczyna ze wzburzeniem zamknęła oczy i poczęła wymachiwać ręką, w celu uargumentowania swojej opinii. Starała się zniechęcić koguta do planowanych przez niego czynów.
Dove posmutniał. Nie rozumiał, dlaczego jego towarzyszce broni przeszkadzały zwyczaje, z którymi miał do czynienia już od wczesnego dzieciństwa.
- Wielki z Ciebie mag, Dove, ale proszę, wielkim możesz być również w pełni swojego odzienia.
- Na pewno? – spytał Golly z powątpiewaniem, dotykając kilkoma pazurami szarawego płaszcza, którego sam zresztą był właścicielem.
- Jesteśmy, jacy jesteśmy. Aby być potężnymi magami nie musimy stylizować się na kogoś, do kogo tak naprawdę nam daleko…
- Ale dla mnie to tradycja… Nauczyła mnie tego Grace Alpenwinds… A poza tym – nie tyko ja mam takie nawyki… Coldian również zrzuca swój płaszcz w trakcie walki… a on to zupełnie… no… suchoklates… Ja tam przynajmniej mam trochę… - tłumaczył.
Rozmowa z sekundy na sekundę stawała się coraz dziwniejsza i bezsensowniejsza. Trwałaby pewnie jeszcze przez kilka kolejnych godzin, ale w decydującym momencie, postanowiło ją przerwać pojawienie się pewnej osoby.
- Przepraszam… - zaczęła nieznajoma postać. Była lisicą o kręconych szarych włosach, opatuloną właściwie od stóp do głów w ciepły zimowy ubiór.
- Nie przeszkadzaj - odparł ze zniecierpliwieniem Dove. – W mieście panuje walka, a my…
- No, właśnie. Walka. – połapała się w odpowiednim momencie dziewczyna. – Tak jakby… należymy do dwóch przeciwnych sobie gildii, a ja muszę zrealizować swoje zadanie… - tłumaczyła.
- Walka czy nie, może wytłumaczysz temu dziobatemu erotomanowi, że ma dziwne nawyki?! – nie wytrzymywała już Maya.
- Cóż… ja nie chcę przeszkadzać, naprawdę… Nie znam Was, w niczym mi nie wadzicie, ale rozkaz to rozkaz, Izzy Van Sloth wydał na Was wszystkich wyrok śmierci… Cóż… ja chyba muszę… - wciąż plątała się w swoich słowach.
- Co? Serio? Przecież to brutalne i niemiłe… - stwierdził Golly, wciąż trzymając się za fragment płaszcza.
- Bardzo mi przykro… - odparła ze smutkiem dziewczyna. Wykonała kolejny, tym razem pewniejszy krok i zdecydowanym ruchem ściągnęła z głowy swój kaptur. Jej smutne oczy zajaśniały pasją i poczuciem wyzwania.
- Mam na imię Madeleine Stark. Jako arcymag potężnej czarnej gildii Closed Sacrament, jestem zmuszona pozbawić Was życia. – stwierdziła. – Jeśli poddacie się już teraz, mogę zapewnić, że Wasza śmierć będzie krótka i bezbolesna. – dodała chwilę później z nieco większym przekonaniem.
Dziewczyna wyciągnęła w górę lewą rękę, którą w krótkim czasie zaczęła wytwarzać przed sobą ładunki wietrznej magii.
- Euforio Króla Tajfunów, przybądź! – wykrztusiła z siebie cichym, łamiącym się głosem.
Kogut zmrużył oczy i przyjrzał się uważnie swojej rozmówczyni. Szybko dostrzegł na jej twarzy niecodzienny, dość wyróżniający się element.
- Maya, ja dobrze widzę? Ta pani jest piratem?!
[ Walka rozpoczyna się: Dove Golly & Maya Victoria Bloodblade vs Madeleine Stark]

Sapphire i Emma trafiły w okolice rynku Eldshire. Początkowo i one nie rozumiały co się dzieje, można nawet powiedzieć, że były z lekka spanikowane. Niezręczną atmosferę postanowiła dopiero przerwać kotka smoczej czarodziejki światła.
- Ekhm… The Rex Tales… Dewianci, wariaci i osoby niespełna rozumu… - stwierdziła jak zawsze dosadnie.
- Przynajmniej żyjemy…
- „Przynajmniej?” Cóż panienka wygaduje?! Sapphire, jesteś jeszcze młodą dziewczyną i nie możesz pozwolić sobie na tak anarchistycznie lekkie sformułowania. Obie mogłyśmy zostać usmażone przez złowrogie zębatki zaklętych run magicznych!
- Mogliśmy, ale tak się nie stało. Wrzuć na luz, Emm. Żyjemy… Życie to naprawdę miła sprawa, pełna tak wielu możliwości do zrealizowania… nie ma sensu rozpaczać nad smutnymi kwestiami…
- ale…
- Oj przestań, to dla nas wszystkich trudna sytuacja… W dodatku sama już dobrze poznałaś Dove’a i Coldiana, ta dwójka nie może wytrzymać bez rzucania sobie wyzwań.
- Golly mógł nas zabić…
- Coldian wówczas również mógł to zrobić… przez jakiś czas bardzo tego chciał i w dodatku spiskował z ciemnymi magami czasu i przestrzeni… Cholera no, żyjemy w świecie pełnym zła i występku, każdego dnia jesteśmy narażone na śmierć… mimo tego wszystkiego – wciąż żyjemy, a tego powodem jest to, że walczymy.
- życiowi romantycy.. zawsze muszą zarzucić zbędnym i nikomu niepotrzebnym patosem…
- heheh…
Przekomarzanie się pań trwało jeszcze przez jakiś czas – mniej więcej do momentu, aż trafiły one do głównej części opustoszałego rynku. Niewątpliwie, miejsce to różniło się znacznie od tego, podczas dziennych godzin szczytu, wypełnionego krzyczącymi handlarzami, niecierpliwymi klientami i innymi, zupełnie przypadkowymi osobami. Było ciche, ponure i… smutne, przypominało jakiś skrawek postapokaliptycznego świata, w którym nastały zupełnie nowe, niespodziewanie przykre warunki.
- Właściwie, co za dureń umieszcza runy teleportujące tuż przy bramie miasta?! – nie mogła zrozumieć Emma. – Przecież to głupie, destabilizujące walkę i co najlepsze – szkodzące nie tylko jednej ze stron… - brnęła dalej w swoich rozważaniach.
- Rozumiem Twoje słowa, Sapphire, często mi mówisz, że powinnam być bardziej wyrozumiała, ale ja po prostu się o Ciebie troszczę. Jesteś jeszcze małą dziewczynką i nie jesteś przystosowana do życia w tak wrednym świecie, pełnym okrucieństwa…
Naprawdę, kocham Cię nad swoje życie i chyba poszarpałabym na strzępy wszystkie osoby, które chciałyby wyrządzić Ci krzywdę… Wiem, ja naprawdę rozumiem, że moje towarzystwo bywa czasem męczące, ale – jak sama to określiłaś, jesteś życiową romantyczką, a one często nie mają głowy. Samymi uczuciami i marzeniami nigdy nie zdobędziemy świata… nie przeczę, są one ważne, ale trzeba też choć trochę żyć rzeczywistością… Ekhmm… Ja przepraszam, chyba się rozgadałam… - odparła z lekkim zakłopotaniem.
Było jej wstyd, że kolejny raz zamęczała Sapphire swoją troską i opiekuńczością. Dziwiło ją bardzo, że przyjaciółka nie odpowiadała na jej słowa. Podejrzewała już nawet, że zaczyna mieć jej dość. W pewnym momencie nawet poczuła, że powiedziała już za dużo i dlatego zniechęciła swoją rozmówczynie do dalszego kontaktu.
Po kilku chwilach kotka spojrzała prawdzie w oczy. Odwróciła się, by tym razem niewerbalnie porozumieć się z Sapphire i sprawdzić, jak zareagowała ona na jej słowa. Niestety jednak… ku jej zdziwieniu – dziewczyny nigdzie nie było.
Przerażona Emma szybko przyodziała swoje anielskie skrzydła i czym prędzej wzbiła się w powietrze.
Przedzierając się przez padający coraz obficiej śnieg, kilkukrotnie okrążyła cały teren miejskiego królestwa handlu, ale ku swojemu nieszczęściu – jej poszukiwania zakończyły się niepowodzeniem.
Miała już lądować i myśleć nad kolejnym elementem swojego planu, lecz w pewnym momencie tuż obok jej głowy błyskawicznie przemknęła stalowa zębatka o piekielnie ostrych końcach. Kotka cudem jej uniknęła i szybko zerwała się do kolejnego lotu wzwyż. Zatrzepotała skrzydłami intensywniej niż wcześniej, czym znacznie przyspieszyła swoją prędkość szybowania w powietrzu. W krótkim czasie w jej kierunku ruszyły dziesiątki podobnych mechanizmów, ale póki co – poruszały się one zbyt wolno, by mogły ją doścignąć.
Emma widząc, że wygrywa, wylądowała na moment na ziemi, by przyjrzeć się napastnikowi, który wypowiedział jej osobistą wojnę.
Atakującym - mimo jej wielkiego zdziwienia – okazała się być jednak kobieta. Kotka miała przed sobą mroczną lisicę o stosunkowo krótkich włosach, odzianą w ciężki, czarny pancerz.
- Nie wiem, kim jesteś, ale stanowczo przegięłaś. – stwierdziła. – Gadaj, gdzie moja przyjaciółka, albo nie ręczę za siebie!
- Przyjaciółka? Phahah… Śmiesz żartować, kruszynko. – zaśmiała się podle kobieta. – Przyjaźń w tym świecie nie istnieje, gdyż zepsuli ją mężczyźni. Podarli jej wszelkie ideały i zmienili w okrutny seksizm! A wszystko to za sprawą swoich podłych, żałosnych i feministycznych żartów!
- Tak.. dobra… Nie należysz do najnormalniejszych, ale spokojnie, da się to naprawić… - studziła jej zapał Emma. – Daję Ci wybór, albo powiesz, gdzie jest moja przyjaciółka, albo osobiście Cię wypatroszę i obedrę ze skóry i… sama zdecyduję, co zrobię w pierwszej kolejności…
- Obawiam się, że już nigdy nie ujrzysz smoczej zdrajczyni. Pochwyciłam ją i pragnę Cię poinformować, że już niedługo rzucę ją pod majestatyczne nogi Izzy’ego Van Slotha, a później… kto wie, może zaaranżuje nam ślub… z moim Adamem… z moim wielkim misiem, księciem z bajki, bez którego życia sobie nie wyobr… - tu przerwała.
Niekończącą się panoramę białej pustki w jednym momencie przeszyło nieprawdopodobnie jaskrawe światło, któremu już niebawem począł wtórować przenikliwie głośny ryk, pochodzący jakby z gardła najprawdziwszego smoka.
- Śmiem wątpić w pani racje. – stwierdziła Emma z przekąsem. – Moja pani powróciła i najwyraźniej ma się dobrze. – Szykuj się feministko, mogę zapewnić, że z tego starcia już nie wyjdziesz cało…
- A więc się przekonajmy… - podjęła wyzwanie mroczna lisica.
[ Walka rozpoczyna się. Sapphire Stormdrake & Emma vs Faith Neverheaven.]

Elsa Rose zbliżała się do latarni morskiej Elvenlight. Na horyzoncie dziewczyny majaczyła straszliwa sylwetka zielonego olbrzyma. Osobnik, znajdujący się przed panną Rose zdawał się być dla niej nie lada wyzwaniem, być może wreszcie odpowiednim przeciwnikiem, z którym mogłaby skrzyżować swoje srebrzyste miecze. Mężczyzna był nieprawdopodobnie pewny siebie. Na jego twarzy rysował się portret osoby poważnej, ale i równocześnie przekonanej o swoich możliwościach. Nie był to dla Elisy zwyczajny widok. Większość osób, z którymi do tej pory dane było jej się mierzyć, zwykle wykazywała więcej emocji, często szoku, jeszcze więcej zdezorientowania, a ten, stał i podziwiał, jakby nie mogąc doczekać się rozpoczęcia walki.
- Oczekiwałem Ciebie, Eliso Rose. – odparł ponurym głosem olbrzym, spostrzegłszy czerwonowłosą arcymag znajdującą się przed nim już na wyciągnięcie ręki.
- Rozumiem, że moje imię ma swoją wartość w waszych tchórzowskich szeregach.
- Nie przeczę, słyszałem już nieraz o pani wyczynach, ale są one niczym, w porównaniu do tego, co już sam osiągnąłem.
- To ja, narcyz się nazywaam….
- Hamuj się, markotna dziewojo, przemawiasz do prawowitego następcy tronu wielkiego królestwa Nefarii.
- Czy ja wiem, czy takiego prawowitego… Heheh… - wciąż kpiła ze swojego przeciwnika.
- Moje imię to Ceres Gul’Durk. Zapamiętaj je, gdyż będzie to ostatnia informacja, jaką przetrawi Twój umysł.
- Zatem… Wasza wysokość, pozwól, że teraz tak będę się do Ciebie zwracać… Co sprawiło, że przeszedłeś na ciemną stronę mocy?
- Walczę o słuszne idee, marna istoto. Stoję po stronie The Dominators, a ich celem jest nowy ład zniszczonego i tak świata.
- Heheh… Zaprawdę? – uśmiechnęła się. – Co Twoim zdaniem go zniszczyło? - spytała chwilę później.
- Nieszczerość, chamstwo i megalomania, a poza tym dziesiątka tych, którzy bez większych powodów i podstaw ogłosili się panami tego świata.
- A, to z tym mogę się akurat zgodzić, znaczna większość tych paskudztw z Elysium ma poważne problemy ze sobą, jak dla mnie – mogliby nie istnieć... Tych nienormalnych możecie zniszczyć, nawet już teraz, są mi zupełnie obojętni, zapewniam nawet, że nie będę Wam w tym przeszkadzać…
- W nosie to mam, czy będziesz nam przeszkadzać, czy nie. Już jesteś martwa, nędzna istoto, to jedynie kwestia czasu, kiedy wspomnienie o Tobie zagaśnie na wieczność. Miałaś czelność przyjść tutaj, do miejsca, które patroluje i sama wydałaś na siebie wyrok. Nie jestem egzekutorem, nie czerpię satysfakcji z mordowania. Ja… jestem katem, ziemskim żniwiarzem, przewodnikiem po wiekuistej rzece niepamięci, kimś, kto bardzo chętnie odsyła na drugą, znacznie smutniejszą i ponurą stronę otaczającej nas rzeczywistości…
- No dobra, widzę, że zaczynasz już filozofować… - zauważyła ze zniechęceniem Elisa. Czerwonowłosa arcymag rozpoczęła przygotowania do walki. Dziewczyna jednym ruchem ręki szybko przetarła powietrze, a na jej ciele w mgnieniu oka zmaterializował się majestatyczny biały pancerz z anielskimi skrzydłami. Kolejne sekundy przeróżnych talii zaklęć urozmaiciły tę kompozycje o dwa srebrne miecze, błyskające błękitnawym światłem.
- Nigdy nie rozumiałem, dlaczego kobiety muszą się tak stroić… - odparł tym samym ponurym tonem, choć dokonał tym razem tego w sposób… nadzwyczaj miły.
- Nie robimy tego dla mężczyzn, robimy to dla siebie. – zapewniała.
- Aż przykro będzie pociąć tę zbroję na czynniki pierwsze… Eliso Rose, będziesz chyba najpiękniejszym trupem, którego kiedykolwiek dane mi było zmieść w marny proch…
- Na razie tylko mówisz. To raczej wada, a nie zaleta. – odparła cichym głosem, przygotowując się do zadania pierwszego uderzenia.
- Ziemia często daje nam wszystkim znaki, często z nami rozmawia, często chce się zaprzyjaźnić… Gorzej, jeśli nie jesteśmy w stanie docenić jej miłości, wtedy ona odpowiada nienawiścią… a wtedy kończy się wszystko, co związane z życiem. – odburknął ponuro, przerywając atak Elisy ścianą kamiennych skał, które wyrosły przed nim praktycznie znikąd.
Olbrzym wskoczył na najmniejszą z nich i wykonał zamach lewą ręką. Teraz i on był gotowy do walki…
[Walka rozpoczyna się. Elisa Rose vs Ceres Gul’Durk.]

Olexo zaszył się w swojej winnicy, której od niedawna był wyłącznym właścicielem. Był przekonany, że przeczeka tu wielką wojnę, jaka miała rozegrać się w Eldshire. Dziwnym trafem odkrył w budynku swojego rodzaju schron, który musiał tu kiedyś wybudować Bobby Grapes. Ucieszyło go to – w dodatku, zyskał przez to zdarzenie nieprawdopodobnej pewności siebie. Korzystając z ostatnich godzin spokoju, zebrał wielką ilość prowiantu i wpakował go do środka pomieszczenia o tytanowych ścianach.
Schron był duży, miał praktycznie kilkaset metrów kwadratowych i znajdował się bezpośrednio nad piwnicą. Mieściło się tu osiem pokojów, z czego dwie łazienki, jeden gabinet, dwie sypialnie i pozostałe pomieszczenia, których ciężko było określić przeznaczenie. Wszystkie z nich były odpowiednio umeblowane i stwarzały pozory przytulności.
Indyk najbardziej polubił pokój stylizowany na gabinet, w którym znajdowała się wielka biblioteczka z dość ciekawymi książkami. Chcąc się rozluźnić, sięgną po dzieło o intrygującym tytule: „Jak zrobić z papieru”, spojrzał na okładkę, a następnie – zgodnie z najbardziej typowymi zmysłami czytelnika dzieł pisanych, powąchał zebrane w całość kartki papieru.
Wprawił swoje nozdrza w ruch, a następnie – znacznie się skrzywił. Podobnie jak wszystko tutaj, pachniały one winogronami.
- bk… - odparł cichym, spokojnym tonem, sam chyba jedyny rozumiejąc skrót myślowy, jakiego właśnie użył.
Lektura okazała się bardzo wciągająca, w krótkim czasie pochłonęła indyka do tego stopnia, że nie pamiętał już on o sytuacji, jaka miała miejsce na zewnątrz. W miękkim, niezwykle komfortowym fotelu czuł się bardzo swobodnie, właściwie – jak w prawdziwym domu, o którym prawdę mówiąc od dawna nie słyszał.
Zrelaksowany indyk w pewnym momencie usnął. Śnił raczej dobrze, spokojnie, bez większych problemów, lecz po kilku godzinach odpoczynku, z objęć Morfeusza postanowił go wyrwać pewien nieprzeciętnie głośny hałas, który, jakby znikąd, zaczął rozchodzić się po całej kryjówce.
Indyk powstał na równe nogi i sięgnął do kieszeni po ochronne winogrona. Szybko jednak posmutniał, gdy zrozumiał, że znajdowały się one w tej części spodni, która podczas leżenia była narażona na najwięcej uszkodzeń.
- Boli… - odparł indyk, przeglądając swoje kończyny, całe w owocowym miąższu.
- I.. zaboli… - odpowiedział mu niespodziewanie inny, znacznie cięższy głos.
Indyk odwrócił się i w krótkim czasie ujrzał przed sobą tajemniczego osobnika w długim zielonkawym płaszczu. Mężczyzna miał dziwną fryzurę, jeszcze bardziej traumatyczne oczy (wytatuowane na czarno) i niepokojące blizny na twarzy. Wyglądał jak potwór...
- WTF… - nie dowierzał Olexo.
- Żadne WTF, po prostu Vudix Xix.
- WTF kto to – wciąż nie rozumiał. Indyk czuł się przytłoczony nietypowością sytuacji, więc powoli zatracał się w formowaniu i wypowiadaniu przedziwnych słów i stwierdzeń.
Irytowało to strasznie Vudixa. Koń w pewnym momencie nie wytrzymał i wyciągnął z płaszcza dwa, średniej wielkości połyskujące sztylety i ruszył z nimi w stronę swojego męczącego rozmówcy.
- Gumbus, coś Ty taki nerwowy… - nie pojmował mag interception.
- Myślał indyk o niedzieli, a w sobotę… łeb ucięli! Mwahahah! – zaśmiał się złowieszczo, po czym wykonał pierwsze uderzenie.
[Walka rozpoczyna się: Olexo Painful vs Vudix Xix]

Dla Thety i Patricii Narcisse miał inne zadanie. Polecił im zajęcie się biblioteką. Zrobił to, gdyż bardzo zaniepokoiło go to, co ujrzał podczas jednej z teleskopowych obserwacji.
- Śmiem twierdzić, że ktoś rozniecił w środku pożar. – mówił z zakłopotaniem.
Hipoteza ta początkowo wytrąciła Sigmę i McFlower z równowagi. Jako najczęstszy bywalcy biblioteki, nie mogli wręcz zrozumieć okrucieństwa najeźdźców i tego, jak bardzo perfidnych środków się podejmowali. Wyruszyli niemal natychmiast, zabierając z Sourceful tylko najpotrzebniejszy magiczny prowiant.
Po kilku chwilach byli już na miejscu. Po krótkim przeanalizowaniu panującej sytuacji, wywnioskowali, że ktoś zaryglował wejściowe drzwi od wewnątrz, a Narcisse nie mylił się w swoich przypuszczeniach. W rzeczy samej – z budynku wydobywało się dziwne ciepło, któremu towarzyszył ciężki do wytrzymania swąd spalenizny.
Dwójka bohaterów prędko zrozumiała, co się święci. Nie namyślając się ani chwili dłużej, wycelowała w drzwi połączoną wiązką zaklęć żywiołów i psychodeliczności.
Blokada nie wytrzymała ogromu magicznych uderzeń i upadła w kilka kolejnych chwil. Patricia i Theta wkroczyli do środka. W pomieszczeniu panował półmrok, rozświetlany sporadycznie przez iskrzące się pomarańczowo-czerwone ogniki. Mniej więcej w jego centrum dało się dostrzec nieznaczną sylwetkę młodego chłopca, siedzącego przed stosem książek, któremu nieprawdopodobną satysfakcję sprawiało rozdzieranie na najdrobniejsze kawałki wszystkich dostępnych kartek kulturowego dorobku miasta.
- Hahah! Już za póóóźno! Zaa póóóźno! Nie uratujecie swojej biblioteki! - zarzekał się na widok nowo przybyłych gości.
- Chłopcze… - zaczął Theta. – Rodzice nie nauczyli Cię, jak wielką wartość mają książki? Dlaczego chcesz to wszystko zniszczyć?
- Rodzice? Phaa… Moi rodzice to najpotężniejsi alchemicy na świecie!!! Oni wiedzą więcej od tego, co macie w tych śmiesznych nic nie znaczących księgach!
- A czy wiedzą o tym, jak bardzo jesteś niemiły, bezczelny i chamski? – upewniała się Patricia.
- No chyba Wy! Wpadacie tu bezczelnie i przerywacie mi bardzo ważną misję!!
- Pat, masz może w zanadrzu swojej magii zaklęcie przywołania karnego jeżyka? – spytał Theta z zaciekawieniem.
- Gdyby się uprzeć… - podrapała się po głowie dziewczyna. – Pamiętasz tę klatkę, w której przypadkiem zamknęłam Casiusa?
- Jak mógłbym zapomnieć. Eheheh...
- Jej wyższy poziom wypełnia pułapkowe pomieszczenie kolcami i.. innymi takimi. Szczerze to sama nie wiem, jeszcze nie miałam okazji jej wypróbować…
- Zatem chyba właśnie nadarza się okazja… - wywnioskował Sigma.
Chłopiec, usłyszawszy plany magów z The Rex Tales nerwowo podniósł się z ziemi i w krótkim czasie wypalił następującą sekwencję słów:
- Jam jest Christian Emperror! Czcigodny syn wielkiego alchemika Zeasiss – Erazma Emperrora!
- A jam jest Theta Sigma, a ta miła pani to Patricia McFlower, to nie tak, że mamy w nosie Twoje pochodzenie, chłopcze, ale przegiąłeś, a my nie jesteśmy zwolennikami bezstresowego wychowania. Eheheh…. – odparł Sigma.
Imperatorek przewrócił oczyma i w geście niepogodzenia się z zaistniałymi warunkami, zaczął potrząsać dłońmi. Ku zdziwieniu swoich rozmówców tkwił w tym stanie przez kilkanaście kolejnych sekund, aż w pewnym momencie wyskoczył z innym pomysłem, nacechowanym mniej panicznymi emocjami.
- Ahaha! Ale! Wspomniałem! Że jest za późno! Zaaaa póóóźno!!! – akcentował w dziwny sposób wszystkie kolejne części wypowiedzi. – Wasz alchemik, Danceny, może i zabezpieczył to miejsce, ale nie przewidział, że tacy jak ja.. również mają odpowiednie umiejętności! Ahahah!
- Irytowania to z pewnością… - skomentował Sigma.
- Kpij sobie, kpij, ale nie przyniesie to zamierzonych efektów! Złamałem wszystkie z ochronnych run Danceny’ego w tym miejscu iiiiiii mało tego! Zapieczętowałem je na swój własny i oryginalny sposób! Za jakieś 10 minut, może nawet lekko mniej, całe pomieszczenie wyleci w powietrze i wyfrunie z niego huragan ognia i zwęglonych kartek papieru! PAAAPIEERUUU! - zarzekał się.
Theta i Patricia spojrzeli na siebie z wyraźnym niepokojem. Z jednej strony – nie wierzyli w zapewnienia pyskatego dzieciaka, ale z drugiej – nie odrzucali możliwości, jakoby przynajmniej część z jego wypowiedzianych słów była prawdą. Mieli świadomość, że Shirion rozłożył w mieście tysiące run ochronnych, więc koniec końców – nie był w stanie wykonać tego w sposób niezwykle dokładny, nienaruszalny…
- Jeśli dzieciak nie łże, to mogą być kłopoty… - stwierdziła cichym tonem Patricia.
- Zatem trzeba go pogonić… - wymamrotał Theta.
- Próbujcie szczęścia! Mwahahah! – zaśmiał się złowieszczo Emperror.
[ Walka rozpoczyna się! Patricia McFlower & Theta Sigma vs Christian Emperror]



Coldian i Stick znaleźli się między Muzeum Wiecznej Pamięci, a Bankiem Ambercash. Miejsce, do którego trafili, znacznie różniło się od większej części miasta. Nie panowała tutaj zima, a wręcz przeciwnie – wydawało się, że wszelkie lody i śniegi – w jednym momencie zniknęły pod wpływem jakiejś nieprawdopodobnej, złowrogiej magii, łamiącej czas i rzeczywistość.
Mniej więcej od jaśniejącej w oddali Archikatedry Nieskończoności, rozpościerał się pas wypalonych dróg, zwęglonych drzew i zmarnowanych obiektów życia codziennego.
- Golly nas nie zabił, cóż za ulga… - wywnioskował Coldian.
- Co nie zmienia faktu, że wpakowaliśmy się w niezłe bagno… - wydedukował Stick na podstawie pobieżnej obserwacji okolicy.
- Fakt, jakaś nieszanująca się menda wygoniła stąd najlepszą z możliwych pór roku. Zgaduje, że to jakiś podły mag ognia z nadwyrężonym ego… Cóż… - stwierdził.
- Chyba będzie lepiej, jak dołączymy do reszty. – zaproponował dalmatyńczyk.
Dwójka mężczyzn spojrzała na siebie porozumiewawczo, a następnie postanowiła ruszyć w kierunku Sourceful.
Mroźny Alchemik wyciągnął z kieszeni mapę miasta i przyjrzał się jej dokładnie.
- Północny zachód, cóż, nawet bardzo północny zachód… wstępnie… chyba będzie najlepiej, jeśli udamy się do jednego z teleportów. – stwierdził.
Saberhail i Pick ruszyli przed siebie w stronę teleportu A2. Niestety, w pewnym etapie drogi oboje musieli się zatrzymać. Dojrzeli bowiem tego, kto odpowiadał za wszelkie zniszczenia w okolicy, za którym kroczył nieprawdopodobnie gorący ogień.
Osobnik wyczuł obecność dwójki Delicate Saints. Nie zareagował słownie na ich widok, ale po prostu, cisnął w ich kierunku monstrualną, rozżarzoną falą płomieni. Ogień, jaki wytwarzał, nie zinkał wraz z wykonaniem zaklęcia, był potężniejszy, znacznie silniejszy od wszystkiego co Coldian i Stick widzieli do tej pory.
- A niech mnie, to demon… - uśmiechnął się Coldian pod dziobem.
- Czy to oznacza, że jesteśmy zgubieni?
- Nie powiedziałbym, przyjacielu. Szykuj strzykawki, pogonimy to bydle tam, skąd przyszło…
[Walka rozpoczyna się: Coldian Saberhail & Stick Pick vs Yaldabaoth]

Faust i Eileen postanowili wykorzystać moment nieobecności Samsona Theodore Johnsona i przeskoczywszy przez odpowiednie zabezpieczenia, przedostali się na teren jego plantacji.
Syn Moonsterów wyszedł z inicjatywą dostarczenia Sourceful nowego magicznego prowiantu.
- A ten Samson… - zaczęła Eco. – To jaki jest? – spytała.
- Z lekka pomylony, ale bardzo w porządku. Jest strasznie sympatyczny, na pewno byś go polubiła… Zresztą… czemu pytasz?
- W wiosce, niedaleko Lastwind, w której zresztą się urodziłam, też mieliśmy takiego pana od bananów.
- I jaki był?
- Też miał w sobie …to coś, niby nie był magiem roślin, ale władał czymś równie pożytecznym, często ratował życie mieszkańcom stolicy przed atakiem krotodronów i różnych innych złowrogich kreatur…
- Cóż to była za magia?
- Nie miał sobie równych w teleportacji, cóż, mam nawet wrażenie, że był w tym najlepszy na świecie. Podobno miał jakieś udziały w dziesiątce z Elysium…
- O, serio?
- Tak, był nawet jednym z nich, ale umarł… wciąż nikt nie wie dlaczego… Na jego miejsce wybrano mistrza wa… to znaczy naszej gildii.
- Czy nie miał on przypadkiem na nazwisko Goldwice? – spytał Faust mrużąc oczy.
- No tak, coś jednak kojarzysz? – spytała Eileen.
- To nazwisko.. chyba mi się gdzieś przewinęło podczas jednej z rozmów z ojcem. Hmm..
- Rozumiem…
- Szkoda tego pana, naprawdę mi przykro, Eco… Musiał być wielkim wojownikiem…
- Czy to oznacza że wszystkich dobrych prędzej czy później czeka przykry los?
- Bo ja wiem…? Zawsze zdarzają się osoby, którym się nie poszczęści…
- A czy nam się.. poszczęści? – spytała z powątpiewaniem.
- Nam…? Jasne… Jak już będziemy duzi, to zdobędziemy ten świat…
- A co jeśli jednego dnia będziemy musieli skonać w imię swoich idei? – zadała kolejne pytanie. Faust zawahał się i zastygł na moment w swoich rozważaniach. Nie wiedział za bardzo, co odpowiedzieć, więc postanowił zaufać swojemu instynktowi.
Chwycił dziewczynę za rękę i spojrzał jej prosto w oczy, a następnie odrzekł:
- Nie wybiegajmy za bardzo w przyszłość, jeszcze ledwo co odrastamy od ziemi. Za wcześnie na takie myśli… Inni w naszym wieku…
- Faust, my nie jesteśmy inni… - nagle przerwała.
- Nie jesteśmy – brnął dalej kret – znacznie się od nich różnimy, zdaje się nawet, że jesteśmy silniejsi mentalnie, mam wrażenie, że życie przygotowuje nas do jakiejś wielkiej misji…
Eileen, jeśli… będzie nam kiedykolwiek dane zginąć, jeśli, bo nie zakładam takiej możliwości, wiedz, że odejdziemy stąd godnie… zrobimy wszystko, by nas zapamiętano…
- Oby tak było, Faust… oby tak było… - odparła łamiącym się głosem Eco.
Faust przytulił do siebie swoją rówieśniczkę, chcąc dodać jej choć odrobinę otuchy.
- No, już, już, nie rozklejaj mi się tu – poprosił. – To głupie i takie dziewczęce… - chciał uargumentować swoje słowa.
Chłopiec czuł się przytłoczony nową sytuacją. Właściwie przez całe życie nie miał zbyt wiele wspólnego z otwieraniem się na znajomości z rówieśnikami, mało tego – był raczej aspołeczny. Jedynymi osobami, z którymi się zadawał, byli tylko członkowie gildii The Rex Tales, w której zawsze był najniższy, najmłodszy, najmniej doświadczony, lecz mimo to, mimo wszystkich dziecięcych przejawów braku racjonalności, wciąż traktował ich jak równych sobie. Jednego dnia nastała jednak nowa sytuacja, w której wreszcie mógł skonfrontować swoje uczucia i wrażenia z kimś, kto był w jego wieku i podobnie jak on – ledwo co odrastał od ziemi. Nie pocieszał jeszcze nikogo, to zwykle jego pocieszano, właściwie… nie wiedział jak się w tej sytuacji zachować. Wcielanie w życie nowych mechanizmów społecznych było dla niego nie lada trudnością…
Tkwiąc w tych rozważaniach, poczuł na swoich dłoniach krople łez dziewczyny, co już całkowicie wytrąciło go z równowagi.
- Przepraszam, nie powinnam.. – tłumaczyła się. – Po prostu… to wszystko, to dla mnie za dużo… Chcę być silna, chcę emanować spokojem i optymizmem, ale zwyczajnie… nie potrafię… - załkała.
- Każdy ma gorsze dni, a my wszyscy, często przybieramy maski… a przynajmniej… było tak w takiej jednej książce em…
- Przepraszam, że zamęczam Cię swoimi problemami… - mówiła. – Ja naprawdę…
- Sporo przeżyłaś, Ostatnie miesiące były dla Ciebie koszmarem, to zrozumiałe… nie musisz się z tym kryć…
- ale… ja chcę być silna…
- Większość osób w Twoim wieku już dawno by się poddała, a Ty walczysz… Jesteś ponad Tym wszystkim… ekhm… ja… - tu przerwał zakłopotany.
Moonsterowi wydawało się, że za jednym z drzew usłyszał czyjeś kroki. Chłopak delikatnie wydostał się z objęć Eileen i ku jej zdziwieniu, ruszył nagle w kierunku, którym coś zwróciło wcześniej jego uwagę.
- Wyłaź! – wykrzyczał z lekkim zakłopotaniem.
- Co się dzieje? – nie mogła się połapać Eileen.
- Jakiś zboczuch… obserwował nas przez ten cały czas… - odparł Faust. Czerwonowłosa dziewczyna szybko przetarła oczy i z większym niż wcześniej skupieniem, dołączyła do poszukiwań.
Po niecałej minucie, dwójka dzieciaków natknęła się na wgniecenia w śniegu, którym daleko było do ich rozmiarów obuwia. Kończyły się one na najwyższym drzewie w okolicy.
Mirabelle i Moonster spojrzeli w górę. Ich oczom ukazał się dziwny osobnik w brązowawym swetrze, który uparcie trzymał się najwyższych partii drzewa.
- Ej, Panie kochany! – krzyknęła w jego stronę Eileen. – Znaleźliśmy Pana… Lepiej, żeby miał Pan dobry powód, by tkwić tutaj… teraz.. na tym… bananowym drzewie…
- Noszkurde… a myślałem że mnie nie zobaczą? – oburzył się, korzystając z całkiem odmiennej, pytającej intonacji.
- Dobra, kim pan jest? – spytał Faust.
- Milcz jak do mnie mówisz!!! – oburzył się tajemniczy osobnik. Można było nawet powiedzieć, że słowa Fausta, choć nie były nie wiadomo jak obraźliwe, bardzo go zirytowały. Postanowił nawet użyć jakiegoś zaklęcia i wzbić się w powietrze na mocarnych, jakby stworzonych z mięsa skrzydłach.
- Klękajcie przed moim majestatem! Królowa balu przybyła! Hahahh! – zaśmiał się złowieszczo, znajdując się kilka metrów nad ziemią. Wtedy też można było dojrzeć go w pełni swojej okazałości. Jego elementem charakterystycznym, prócz wyróżniającego się swetra, była pachnąca na kilometr groteską dość niepokojąca maska straszliwej świni.
- Eheheh… - uśmiechnął się Faust z podekscytowaniem.
- I z czego się śmiejesz, bucu?!
- W Twojej gildii jest teraz Adam Van Sloth, prawda?
- Nie wiem? Co mnie to obchodzi?
- Jest, jest. Oj zapewniam, że jest. Kiedyś powiedziałem mu, że go przerosnę i wiedzą i rzeźbą i umiejętnościami…. Heheh… jak myślisz, co mi wtedy odpowiedział?
- Że jesteś głupim, śmierdzącym dzieciakiem i do tego sierotą?
- Nie obrażaj Pan, dobre?
- Nie?
- Adam odpowiedział mi, że prędzej świnie zaczną latać, nim to się stanie. Jak widać…
- Świnie zaczęły już latać… heheh – zachichotała Eileen, spoglądając ufnie na Fausta. Słowa te ponownie zbulwersowały osobnika z maską świni na głowie. Znerwicowany powrócił na ziemię i wyciągnął z kieszeni wielki baleron, który zaczął już niebawem pałaszować.
- No rozerwie mnie coś zaraz… Głupie dzieciaki… - mówił, przeżuwając fragmenty mięsa.
- Panie, nie mówi się podczas jedzenia…
- Królowej wszystko wolno! - tłumaczył.
- Swoją drogą… Dlaczego tytułujesz się królową skoro jesteś facetem? Nigdy nie rozumiałam logiki tych złych, ale czy… nie lepiej byłoby nazywać się królem? – upewniła się Eco.
- Nie? Bo to jest cytat?
- A, okej… - odparła ze zmieszaniem.
- Tak w ogóle to jestem The Pighead i przyszedłem Was zmiażdżyć. – stwierdził świniogłowy osobnik.
- Przynajmniej nie przyszedłeś nas zanudzić na śmierć, albo wymusić na nas jedzenie mięsa… - skomentował Faust, wyczuwając wyzwanie. Następnie spojrzał na Eileen i widząc w jej oczach podobny zapał, uśmiechnął się wymownie i spytał:
- Gotowa na pierwszy bój o nieśmiertelność swoich idei?
- Ba… - stwierdziła Eco.
[Walka rozpoczyna się: Eileen Mirabelle & Faust Moonster vs The Pighead]

Casius, Francis i Cynthia wylądowali na Aimferonie. Zdziwieni zaistniałą sytuacją i tym, że w ogóle przeżyli nadzianie się na niepokojące runy, zaczęli rozglądać się po okolicy. Zaśnieżona arena sportowych starań wyglądała na dziwnie cichą, jakby nienaruszoną. Zdawało się nawet, że od dawien dawna nikt nie przebywał w tych okolicach.
- Zobaczcie tam! – wykrzyczał Francis, wskazując na nieznaczny punkt na trybunach, wyróżniający się spośród całej okolicy.
Trójka bohaterów szybko ruszyła w jego stronę. Ciężka do dostrzeżenia postać z sekundy na sekundę zaczęła stawać się wyraźniejsza, aż w pewnym momencie – już całkowicie dało się ją opisać. Była niewysoką brunetką o długich kasztanowych włosach, którą przed zimą chronił piękny, skórzany płaszcz czerwonego koloru.
Dziewczyna nie należała do najszczęśliwszych, a przynajmniej tyle dało się wyczytać z jej wyrazu twarzy.
- Heej, coś się stało? – zagadała Cynthia.
- Nic się nie stało. – odparła delikatnym, cichym głosem.
- Jak masz na imię?! – spytał sympatycznym tonem Francis.
- Naprawdę Was to obchodzi? – mówiła wciąż nieufnie. Prawdopodobnie, powątpiewała w szczerość intencji swoich rozmówców.
- Pewnie, że tak. – stwierdził Casius, drapiąc się za uchem. – Panuje wojna, jest tu bardzo niebezpiecznie, podobnie jak reszta - powinnaś wrócić do swojego domu, albo przynajmniej dołączyć do schronu w Lyonhall…
- Zacznijmy od tego, że nie mam domu.
- Co? Jak to? - próbowała zrozumieć Cynthia.
- Dotychczas mieszkałam w Angelheim…
- Chcesz powiedzieć, że jesteś z Closed Sacarment?
- Tak… jeśli mówimy o czasie przeszłym. Wyrzekłam się ich chorej i oszukańczej misji, a następnie dołączyłam do gildii przyjaciela, na którego… miałam tutaj zaczekać…. Cóż, czekam któryś dzień, a jego nie widać… Jakie to podobne, jakie to powtarzalne… Już jednego przyjaciela straciłam w bardzo podobny sposób….
- Czekaj…. Po kolei – próbował zapanować nad rozmową Casius. – dołączyłaś do gildii przyjaciela, tzn… kogo masz na myśli?
- Wysoki kret w długim czarnym płaszczu, cóż, miał na imię Artur.
- Artur Jeremy Blizzard? – spytał Francis. – Nasz Arcio?! – nie mógł wyjść z podziwu.
- Tak… chyba tak…. Też jesteście z tej gildii? – nie ukrywała zdziwienia.
- No… A nie widać? – uśmiechnął się psychodelicznie Casius.
Dziewczyna szybko przyjrzała się swoim rozmówcom i w krótkim czasie wyciągnęła z tego następujące wnioski:
- Szczerze? – spytała.
- Pewnie, szczerość to podstawa. – zapewniał Casius.
- Oboje wyglądacie, jakbyście uciekli właśnie ze szpitala psychiatrycznego. – odparła z uśmiechem na twarzy.
- Ej, Cas, to chyba komplement… - zachichotał Francis.
- A ja… tak właściwie jestem tutaj turystycznie… - dołączyła się ponownie do rozmowy Cynthia.
- Rozumiem… - stwierdziła dziewczyna.
- Może się poznajmy? – zaproponowała ta pierwsza. – Cynthia Nightwish, czarodziejka manipulacji, członkini gildii Delicate Saints. – odparła, po czym podała dłoń nieznajomej.
Dziewczyna wstała z siedzenia i odwzajemniła gest nowej koleżanki:
- Michelle Fang, czarodziejka wody, członkini gildii The Rex Tales…
- Wooo – skomentował niespodziewanie Francis.
- Miło mi Cię poznać Michelle. – mówiła Cynthia.
- I również. – odparła, nie kryjąc uśmiechu na twarzy. Następnie spojrzała w stronę męskiej części towarzystwa, jakby oczekując od nich kilku słów od siebie.
- No, ja jestem Casius Nathaniel Istredd Silver, a ten tu sierściasty śmieszek to Francis. Jest moim kotem… tak… ekhm… - improwizował śnieżny lis.
- Dużo ma pan imion, panie Istredd… - zauważyła.
- Ej, Cas, żeń się z nią! Ja Ci mówię, to ta jedyna! Nikt inny nie używa Twojego trzeciego imienia!!!!!
- Cichaj sierściuchu… - odparł z zakłopotaniem Casius.
- Naprawdę? A przecież to ładne imię… - zauważyła Michelle.
- Miło, że tak uważasz, Michelle.
- Jaką magią władasz?
- smoczą, ognistą.
- Oo… zaiste… Czyli to Ty jesteś tym słynnym podpalaczem pamiętliwych spodni kapitana?! – nie mogła wyjść z podziwu.
- Eheheh… - zaśmiał się złowieszczo Francis, szturchając swojego większego przyjaciela po ramieniu.
- Czy ja o czymś nie wiem? – zaciekawiła się też Cynthia.
- No, młody byłem, nie śmiejcie się, a Olivierre przeginał z tymi zakazami na zwiedzanie latarni morskiej… no…
- Luzik, po prostu bardzo mnie rozbawiło, gdy opowiadał, czego w tych gaciach nie robił, ile mórz i lądów zwiedził, przepłynął, ile zdobył szczytów górskich… Eheh… Szkoda, że już prawdopodobnie nigdy się nie zobaczymy… - tu nagle straciła pozytywny nastrój i ponownie zaczęła smutnieć.
- Co masz na myśli? Olivierre nie żyje? – spytał Casius mrużąc oczy.
- Nie znalazłam jego ciała, ale wiem, że Mefistofeles wybił całe Elvenlight. Odkrył nasz spisek, mający na celu rozsadzenie Closed Sacrament od środka…
- CO?! Czekaj, chyba nie rozumiem…
- Co tu dużo tłumaczyć, Olivierre był zastępcą Izzy’ego w Closed Sacrament, przez chwilę nawet dowodził tą gildią, ale chyba jedyny tam, z małymi oczywiście wyjątkami, potrafił zachowywać zdrowy rozsądek. Chciał obalić tyranię Van Slotha i przywrócić Angelheim dawny blask… W tej całej szopce uczestniczył jedynie dlatego, że mroczny bankier pewnego dnia uratował mu życie i zagroził, że jeśli nie dołączy do jego szeregów, to pozbawi życia jego siostrzenicę, albo… bratanicę – sama nie jestem pewna – która błąka się gdzieś po tym świecie….
- Wow, mocna historia… - próbował połączyć wątki Casius.
- W takim razie… - dociekała Cynthia. – jak udało Ci się stamtąd wydostać?
- Byłam wtedy z Arturem, próbowałam sfałszować z nim wyroki śmierci, wydane na członków naszej gildii… ehm…
- Wyroki śmierci?! – nie mógł pojąć Francis.
- Taaak, po masakrze w Angelheim Izzy chciał urządzić tu rzeź niewiniątek… Właściwie, jedną z ofiar miał być nawet… - w jednym momencie zastygła w swoich rozmyślaniach. Casius, Francis i Cynthia również długo się nie odzywali, licząc na to, że ich rozmówczyni się zastanawia i próbuje przypomnieć sobie imię, o którym zresztą zaczęła mówić.
Powód milczenia Michelle był jednak inny. Dziewczyna ujrzała coś, co znacznie wytrąciło ją z równowagi, co przekazała nowym znajomym dopiero trzęsącym się gestem ręki.
Trójka bohaterów odwróciła się w stronę areny. Ich oczom w krótkim czasie ukazała się przerażająca gra czerwonych iluminacji, które jak oszalałe, pędziły po całej przestrzeni przeznaczonej do zawodów.
- Przybyli po mnie… Uciekajcie stąd! – krzyknęła Michelle.
- No chyba żartujesz. – zaprotestował stanowczo Casius. – Od teraz jesteś jedną z nas, nie zostawimy Cię na pożarcie.
- Razem stawimy czoła zagrożeniu! – dołączył się do słów otuchy Francis.
- Czymkolwiek to jest, przerastamy to liczebnością. Nie bój się Michelle, nie zdążysz się nawet obejrzeć, a już będzie po nich… - zapewniała Cynthia z wyrazem pewności na twarzy.
Jaskrawe światła powoli zaczynały tracić na swojej prędkości. Wszystkie, jak jeden mąż, z sekundy na sekundę stawały się coraz wyraźniejsze, coraz łatwiejsze do wyodrębnienia od reszty świateł panoszących się po okolicy.
W pewnym momencie stały się już tak wyraziste, że w łatwy sposób można było już je opisać.
- Zaraz zaraz…. To znowu on?! – nie rozumiał Francis.
- To Ace Scissorhands – wymamrotała Michelle – do momentu fuzji z waszymi magami… najpotężniejszy po Izzym członek naszej gildii… - stwierdziła.
- Taaaak, chyba już go znamy… - wyjaśnił Casius. - … Powiedz mi tylko Michelle – odparł, przyglądając się kroczącym przed nim sylwetkom postaci. – Dlaczego… towarzyszą mu cztery klony!? – załkał z niezrozumieniem.
- Jest tak szybki, że potrafi być w kilku miejscach naraz. Wszystkie te… klony… To jedna osoba… To ten sam Ace… swojego czasu porównywany z bogami prędkości…
- Czyli innymi słowy… Kolejny raz mamy przewalone… - wywnioskował Casus. – Nosz cholera, Franek, dlaczego musiałeś zniszczyć to elektryczne dziadostwo właśnie w starciu z Eusebinem?! – miał spore pretensje do swojego kociaka…
- Booo… - próbował wykrztusić z siebie choć jeden logiczny argument Francis.
- Ahahah! – zaśmiał się złowieszczo Ace. Wszystkie z jego głosów nachodziły równocześnie na siebie, tworząc jeden, znacznie głośniejszy i potężniejszy, jakby pochodzący z najgłębszych zakamarków piekieł.
- Nędzne pchły… Już wkrótce przekonacie się, czym są prawdziwe tortury… - stwierdził.
[Walka rozpoczyna się: Casius Nathaniel Silver & Michelle Fang & Cynthia Nightwish vs Ace Scissorhands.]

_________________
Tego koloru w swoich postach raczej nie zobaczysz. Adminowi się nie chce i nie interesuje się Tobą.


So, 30 wrz 2017, 19:22
Zgłoś post
WWW
Bardzo Stary Norman
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pt, 8 sty 2016, 20:15
Posty: 743
Lokalizacja: Świat Rur
Naklejki: 5
Post Re: Rozgrywka III rozdziału
Koń Vudix postanowił rzucić wszystko i iść w Bieszczady... Gdzieś. Gdziekolwiek. Miał dość tych wszystkich Gildii. Pewnie wszystko przez to, że wszędzie był ignorowany i odrzucany.-Icha! Ucha!-krzyknął koń i wyszedł z budynku Czarnej Gildii. Zaczyna nowy etap w swoim życiu. Kierował się na zachód, aż trafi na coś wartego uwagi.

_________________


Bardzo milo mi sie wspolpracowalo, ale wierze, ze PKD bedzie wykonywal moje obowiazki lepiej i z gramem mlodzienczego wigoru [...] i mianowac Pana Kretona Dykte na swojego nastepce, samemu przechodzac do Rady Medrcow ~Traktor, 31.05.2019 23:58


So, 11 lis 2017, 17:49
Zgłoś post
WWW
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Odpowiedz w wątku   [ Posty: 18 ]  Przejdź na stronę 1, 2  Następna strona

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 1 gość


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Skocz do:  
cron
No nie wierzę, forum działa dzięki phpBB! © 2000, 2002, 2005, 2007, 2010, 2013, 2019 phpBB Group.
Designed forum urobiony przez STSoftware dla PTF.
Tłumaczenie skryptu od phpBB3.PL