The Rex Tales Przed murami Eldshire wciąż toczyła się zażarta dyskusja. - Zaiste, przeteleportowałbym Was wszystkich do miasta, ale musicie wiedzieć, że też nie jest to taka prosta sprawa. – tłumaczył „kolega rzeźnik”. – Moje zaklęcia nie są jeszcze wystarczająco potężne, a ja sam zbyt prędko tracę magiczne siły. - Dobra, nie było tematu – odparł Casius ze spokojem. - Zatem mówisz, panie Silver… - zaczął Coldian. - … że lepiej będzie jak ruszymy z dwóch przeciwnych stron? - Dokładnie. - Plan z turystami nie miałby prawa wypalić, większość okolicznych prowincji wie o wojnie, jaka ma miejsce w Eldshire, a oznacza to, że bardzo łatwo można byłoby nas namierzyć… - mówił dalej mroźny alchemik. - A moim zdaniem powinniśmy ruszyć wszyscy jednocześnie. Tylko wtedy jesteśmy w stanie zaprezentować pełnię swojej potęgi. – odparła z przekonaniem Elisa. - A jak dla mnie… Wszystkie te plany są denne. – stanowczo zaprotestował Theon. - W takim razie, co Ty byś zrobił? – zadał mu pytanie Dove. - W pierwszej kolejności spróbowałbym zdobyć latarnię morską. - Dlaczego akurat latarnię? – spytał Theta. - Gdyż to najwyższy budynek w okolicy. W dodatku – dzięki Danceny’emu – nikt nie ma prawa go zniszczyć. A zastanówmy się… ilu z naszych przeciwników potrafi latać…? - Wciąż nie rozumiem… - dziwił się Luke. - Nie dziwi mnie to, Panie Sharp, nigdy nie dziwiło, no ale… do rzeczy. Sprawa wygląda tak, że jeśli odpowiednio skalibrujemy znajdujący się tam sprzęt, będziemy mogli ciskać swoimi zaklęciami na znaczną odległość… nieuchwytni, niezniszczalni i bardzo precyzyjni w swoich działaniach. - Panie rzeźnik, a co z Lyonhall? – próbował dociec Casius. - Cóż, zamek, podobnie jak reszta budynków, pozostał nienaruszony. Mówi się, że to właśnie on ma na sobie najwięcej ogniw ochronnych. Miał o to zadbać Shirion Danceny. - Czyli ciemne typy się tam nie przedrą, prawda? – upewniał się. - Tego nikt nie wie. Ciężko stwierdzić, ile wytrzyma ochronna aura tego miejsca. - W każdym razie, gdyby Sourceful upadło, czego oczywiście nie chcemy, ale gdyby jednak zaistniała taka możliwość, to… będzie można… - tu przerwał. Wszyscy zgromadzeni przed murami miasta, stali się świadkami bardzo niecodziennego widowiska. Brama Eldshire, otaczana dotąd przez multum majestatycznych kruszców, właściwie w jednym momencie rozpadła się pod wpływem uderzenia o nieprawdopodobnej mocy. Rozległ się olbrzymi huk. Opadające na zmrożoną ziemię minerały w krótkim czasie przysłoniły w tumanach prochu i kurzu większość widzialnej okolicy. Ktoś zabił w dzwon, znajdujący się na samym szczycie zamku Lyonhall. Przed zdezorientowanymi bohaterami zajaśniała żarząca się postać młodzieńca, odzianego w jakby czerwonawy płaszcz z błyskawicami. Jego długie, szaro-czarne włosy i blada karnacja w łatwy sposób stawiały go na równi z najbardziej przerażającymi kreacjami grozy. - Nędzne pchły… - odparł z pogardą w głosie tajemniczy nieznajomy, po czym, wykorzystując moment nieuwagi przeciwników, szaleńczym pędem przybrał postać szkarłatnej smugi. W jego kierunku niemal natychmiast ruszyło paręnaście strumieni niebagatelnej energii, ale żaden z nich… nie był w stanie go doścignąć. Tajemniczy mag był zbyt szybki. Jego pęd wyrastał ponad wszelkie znaczenie przyśpieszonego poruszania się. Mężczyzna biegł tak, jakby wszelkimi możliwymi sposobami starał się przekroczyć nienaruszalne bariery tego, co, do tej pory wiązało się z pojęciem czasu i przestrzeni. - Czym on jest… - nie dowierzał Theon. - To Ace Scissorhands, jedna z osób, których możemy obawiać się najbardziej. Jeśli wierzyć pogłoskom, biega tak szybko, że jest w stanie zaginać czas i przestrzeń. – mówił Sergio. - Pfff… - oburzył się Coldian i cisnął strumieniem lodowej energii w kierunku błyskającego czerwonego światła. Chciał tym samym podkręcić śliskość okolicznego gruntu i sprawić, by szaleńczy sprinter w jednym momencie – jak przystało na przeciętnych jeźdźców bez głowy, wziął i wywinął orła. Niestety, plan mroźnego alchemika w krótkim czasie spalił na panewce. Ace wyczuł jego podstęp i wyszedł naprzeciw strumieniowi lodowej energii. Nie tylko go doścignął, ale zdołał go jeszcze przeciąć w pół. Iskrząca się smuga, tańcząc z lecącymi w jej kierunku zaklęciami, zdążyła zatoczyć jeszcze dwa okręgi, a następnie, wyładowując całą swoją energię, ruszyła w kierunku lodowego pojazdu. Rozległ się kolejny przeraźliwy wrzask pękających lodowych konstrukcji. Pojazd Delicate Saints w dosłownie kilka sekund został zmieciony w białawy pył. W tej sytuacji postanowił zainterweniować Lopez. Lis, nie licząc się z konsekwencjami swojego czynu, skrzyżował prędko dwa swoje miecze, po czym zwrócił wzrok ku płaczącym śniegiem niebiosom. Wypowiedział kilka słów, a następnie zniknął z pola widzenia sprintera wraz z większością znajdujących się tu postaci. Wybity z rytmu Ace, począł ponownie gromadzić swoją moc, szykując się do kolejnego, zuchwałego uderzenia. Przed murami miasta zostali już tylko Sapphire, Casius, ich kociaki, Coldian, Stick, Cynthia, Maya i Dove. - … Co wy do cholery robicie…?! – nie mógł zrozumieć Casius. - Cas, weź się tak nie napinaj. – odparł Dove. – Dziad biega szybciej niż większość żyjących na tej planecie osób, a swoją prędkością ustępuje chyba tylko Hurricane’owi. - Ahm, pewnie… i właśnie dlatego mamy bezproduktywnie stać, czekać i obserwować, aż – ten – jak to określiłeś – „dziad” – weźmie i posieka nas na plasterki? – nie ustępował. W czasie, gdy dwójka bohaterów kłóciła się ze sobą, reszta starała się utrudnić Scissorhands’owi zadanie kolejnego ciosu. Coldian szybko otrząsnął się po stracie lodowego czołgu i w całej okolicy zmaterializował dziesiątki zamrożonych słupów, które w krótkim czasie zostały powiększone przez Mayę do wysokości murów miasta. - Jeśli chce biegać, to niech pobiega sobie w labiryncie… - zapewniał Coldian. - Prędzej czy później i tak go przetnie swoimi ciachadłami… - powątpiewała Cynthia. - Wygrzmociłbym w niego serią strzykawek, ale to chyba zły pomysł… - niecierpliwił się Stick. - Fakt, jeszcze je przechwyci i nas uśpi… - odparł odkrywczo Francis. Casius i Dove doszli do porozumienia dopiero w momencie, gdy pierwsze lodowe kolumny zaczęły pękać pod wpływem szaleńczych ruchów Ace’a. Kogut powtórzył plany swojego przyrodniego brata i tym razem skutecznie, zamroził większą część areny biegowej sprintera. Dzięki temu znacznie utrudnił mu poruszanie się. Niedostrzegalna dotąd sylwetka Scissorhands’a zaczęła stawać się coraz bardziej widoczna. Jego szaleńczy bieg tracił swoją zuchwałość i nieokiełznanie. Przeciętny obserwator tego widowiska mógłby już teraz oczekiwać, że zwycięstwo The Rex Tales było już na wyciągnięcie ręki, ale ten… mniej przeciętny, wciąż pamiętałby o właściwościach magii szkarłatnego sprintera. Ace tracił na prędkości, ale nie ustępował. Wciąż robił wszystko, aby utorować sobie przestrzeń poruszania się. Jak się jednak okazało – nie był jedyną upartą osobą spośród tego całego towarzystwa. Magowie z Eldshire nie zamierzali wypuścić sobie z rąk zwycięstwa i na czele z Casiusem Nathanielem Silverem, zaczęli ciskać w stronę mrocznego maga przeróżnymi zaklęciami. Wszechkolorowa aura magicznych wyładowań z sekundy na sekundę stawała się coraz silniejsza. Ace wyraźnie przegrywał i powoli, ale jednak, zataczał się w ciemną, ślepą uliczkę, z której nie widział możliwości ucieczki. W pewnym momencie, nie mogąc już znieść siły zadawanych obrażeń – powrócił do swojej pierwotnej postaci, a następnie – przy pomocy jakby ostatniej deski ratunku – wzbił się w powietrze i zniknął. Sapphire i Emma próbowały wszelkich możliwości, by ponownie strącić go na ziemię, ale było już na to za późno. Scissorhands definitywnie oddalił się z ich pola widzenia. - Cholerny cziter… - odparł Casius z pogardą. - O dziwo muszę się zgodzić… - potwierdziła jego słowa Emma. - Nie dość, że biega jak oszalały, to jeszcze ma jakieś oszukańcze przedmioty do ucieczki… - stwierdziła ze smutkiem Sapphire. - To pewnie zwój teleportacji. – wywnioskowała Maya. – Takich rzeczy używa się na co dzień w Ascadii. Gwarantują szybkie przenoszenie się w dowolnie oddalone przestrzenie i często stają się ostatnią deską ratunku. - W każdym razie, nie możemy traktować tego jako zwycięstwa. Ten dziad na pewno jeszcze wróci i z pewnością – w przypadku kolejnego starcia, będzie już na wszystko przygotowany. – studził emocje Coldian. Mniej liczna grupa połączonych sił magów TRT i DS w krótkim czasie przeszła przez zniszczoną bramę miasta. Ich oczom niemal od razu ukazał się dziwny, poszarpany i jakby z lekka przypalony transparent o treści: „Remament”, zasłaniający drugi, tym razem bardziej widoczny, z napisem: "Wasze matki były chomikami, a wasi ojcowie śmierdzieli skisłymi jagodami! A w ogóle to macie pryszcze!" - Cóż za bezczelność… - oburzyła się Emma. - Przede wszystkim brak elegancji.. – dodała moment później Sapphire. - Chyba nawet wiem, kto mógł to napisać…zresztą… Ten ohydny charakter pisma… brrr… poznałabym go na kilometr…. - Kto taki? - Ten czubek z wąsem… chyba było mu Santino… Nie trawię dziada, swojego czasu chciał mnie przepchnąć handlarzom ryb w zamian za jakieś jajo ze smoczymi łuskami, które wyłowili z jeziora zamiast swojego dziennego towaru… - a ten Santino… - zaciekawił się Casius. – Też ma jakąś szaleńczą magię, jak ten Ace? - Również jak my ...jest smoczym magiem… - odparła Sapphire. - O proszę… - wyczuł wyzwanie Silver. – Jakim żywiołem włada? - Wszystkiego, co związane z metalem i żelastwem. - Łee… też mi coś. Nim się zorientuje, obrócę go w proch. – zapewniał. Pozostali bohaterowie trafili do miejskiego szpitala o nazwie Sourceful. Wszyscy znajdowali się obecnie w niedużej Sali z biało-seledynowymi ścianami. Sergio stracił przytomność. Zaklęcie zbiorowej teleportacji odebrało mu resztki dotychczasowych sił. - No i po co mu to było… - nie mógł zrozumieć Theon. - Uratował nas wszystkich… - tłumaczyła Ava. – zachował się jak bohater… - Pytanie tylko, co z Casem i resztą… - dociekał Theta. - Pewnie byli zbyt oddaleni. Zaklęcie teleportacji nie było w stanie ich dosięgnąć… - łączyła wątki Patricia. Poszkodowanym w krótkim czasie zajęły się Milady Moonster i Virginia Light. Pomagał im w tym gildyjny grabarz – Guilermo Clarence. Rudy kret bardzo przykładał się do swoich obowiązków. Dwoił się i troił, robił wszystko, co było w jego mocy, by zapewnić rannym odpowiednie warunki. Po kilku minutach, w pomieszczeniu pojawił się także kolejny osobnik – bardzo wysoki, elegancki, trzymający w zębach bukiet kilku czerwonych róż. - Zastanawiacie się pewnie, po co Was tu zebrałem… - odparł spokojnym tonem. Mężczyzna był dwudziestokilkuletnim rekinem z długimi brązowawymi włosami, a z jego twarzy emanowały wręcz spokój i charyzma. – Jestem Trump, Narcisse Gray Trump i obecnie to ja dowodzę wojskami Eldshire. Musicie wiedzieć, że w naszym mieście dzieje się źle… oj źle… Nikt od kilku dobrych dni nie widział Holy, Julii i Artura… a… Diesel… - Właśnie, co z szefem? – spytał Theon. - Pan Clarence poinformował go o wojnie w mieście. Znamienity mąż i wojownik naszych rodowitych ziem, Van Sloth – chciał interweniować w słynnej i wszechstronnej radzie CCS, ale niestety – jedyne, co wywalczył, to możliwość opuszczenia Elysium i konny transport do Zeasiss. - Czyli CCS się na nas wypięło? Tak definitywnie? – spytał. - Oficjalną przyczyną jest wojna z Nameless Knights i brak czasu na interwencję, ale prawdę mówiąc… - w sporze tym angażuje się co najwyżej czwórka Apostołów… a przynajmniej tyle udało mi się zobaczyć przez mój Eaglesight. - A cóż to za przedziwne urządzenie, panie Narcisse? – zaciekawił się Theta. - A, to mój własny teleskop, który skręciłem razem ze swoimi przyjaciółmi z Neverville. Zaiste przydatny przedmiot. Dzięki złotym pyłom z legendarnego Amaranthe, może pokazywać wszystko, co dzieje się nawet w kilku okolicznych krajach… i to… równocześnie. - Wooo… - nie dowierzał kret. - W rzeczy samej, to świetne narzędzie. Eaglesight pomógł mi dostrzec również i Was, zmierzających tu z tak dalekich krain… - Wspominał Pan, że w terenie jest obecnie czwórka z Apostołów… Jaka konkretnie? – spytała Patricia. - Ostateczny pogromca bogów – Eneash Baldash, czarodziejka imaginacji, twórczyni galaktycznych widm – Amanine Lovecraft, gość, który spokojnie mógłby przejąć kontrole nad wszystkimi królami tego świata – Cicero… cholera… uciekło mi z głowy jego nazwisko…. i… przyjacielski, niezwykle zasłużony mag wszystkiego, co związane z roślinami – Orion Willowfern, swojego czasu jeden z członków naszej wielkiej i chwalebnej gildii. - Uhm… - pokiwała głową Elisa. – A jeśli chodzi o Julię i Artura, to chyba wiem, dlaczego nikt nie może ich znaleźć. – zapewniła. - Naprawdę…? To znaczy… nie powątpiewam w Pani zdanie, ale po prostu… nie mogę w nie uwierzyć. Obejrzałem miasto dobre kilkadziesiąt razy, szczegół po szczególe, ale… ekhm… proszę mi wybaczyć… chyba jestem ślepy… cóż… - gubił się Narcisse. - Ta dwójka od zawsze ma swoje obrzędy i ceremonie. Pański teleskop nie był w stanie ich odnaleźć, gdyż najpewniej od dobrych kilku dni urzędują pod ziemią. - Masz na myśli lodową kryptę? – włączył się do rozmowy Guilermo. - Owszem. Nie zawiodą nas, po prostu – musimy dać im trochę czasu. Julia i Artur zawsze schodzą do krypty w ważnych etapach swojego życia – to właśnie tam poświęcają wszelkie swoje ideały, tam przysięgają walkę o lepsze jutro… to troszkę nietypowe, ale też i piękne… - Proszą swoich zmarłych rodziców o pomoc w kolejnych dniach ziemskiej wędrówki.. w rzeczy samej, Eli. – To piękne. – skomentował gildyjny grabarz. Grupie Casiusa i Golly’ego udało się przemknąć przez okrutne i złorzeczące transparenty, przejść przez długi, czarny tunel, biegnący w kierunku miasta. Pełni mobilizacji, skupienia i o wielkich apetytach na walkę ze złem, myśleli już o dotarciu w stronę Sourceful. - Cóż… Wydaje mi się, że powinniśmy się w tym momencie zatrzymać. – odparł idący na czele szeregu Coldian. - Niby dlaczego? – nie mógł zrozumieć Golly. - Coś mi tu śmierdzi. – odparł stanowczo. - Zawsze byłeś elegancki, ale już nie przesadzaj. To się robi chore i dziwne… - zapewnił. - Nie w tym rzecz, gościu. Mam wrażenie, że ktoś chciał, abyśmy przeszli właśnie tą drogą, właśnie w tym kierunku… - Hę? – nie mógł się połapać Casius. - Aura tego miejsca… Brrr… - tu przymknął oczy i obrócił się dookoła własnej osi. – mówcie, co chcecie, ale jak dla mnie… coś tu…. - Tak, śmierdzi. – oburzyła się Emma. – Powtarzasz się, Saberhail. – Dlaczego w jednym momencie mamy zaprzestać naszej misji? Tylko dlatego, że Tobie coś brzydko pachnie?! Czy Ty w ogóle masz mózg?! - Hohoho… - skrzywił się kogut. - Przepraszam za kotkę, Coldi, ale… chyba sam przyznasz… - próbowała ją wytłumaczyć Sapphire. – Twoje wątpliwości są przynajmniej… nietypowe… - starała się podejść do sprawy jak najłagodniej. – Ja i Cas również mamy wyostrzone zmysły, nasz węch potrafi wyczuwać rzeczy, potwory, złowrogie sytuacje, w dodatku…. - Panno Stormdrake, jako życiowa romantyczka, powinna pani wiedzieć, że każdy czuje inaczej. Ja na przykład studiuję alchemię i robię to na tyle długo by wyczuwać to, czego nie wyczuwają inni. - na przykład? – spytała Emma. - na przykład rzeczy, które są niewidzialne. – odparł Saberhail. – Smoczy magowie wyczuwają jedynie to, co rzeczywiście da się dostrzec… - Ta rozmowa mnie nudzi… - zniecierpliwił się Dove. – Brat, a Ty weź przestań. Wprowadzasz niepotrzebny chaos. Zaraz Ci udowodnię, jak bardzo jesteś w błędzie. Naprawdę tego chcesz? – rozpoczął słowną grę z przyrodnim bratem. - Heh… - uśmiechnął się pobłażliwie kogut. – No dobra, przynajmniej nie będzie na mnie. – dodał chwilę później. Dove zbliżył się na krok od przekroczenia granicy tunelu i zawahał się na moment. Z lekką niepewnością odwrócił się w stronę druhów z dotychczasowej drużyny. Widząc ich skupienie i oczekiwanie, nabrał znacznej pewności siebie. Uśmiechnął się z przekonaniem i wykonał jeden solidny krok do przodu. Ku zdziwieniu wszystkich, nie stało się kompletnie nic. - Haa… a nie mówiłem?! – zaśmiał się triumfalnie Golly. – Coldian, głupek z Ciebie. A te Twoje teorie spiskowe? W zasadzie nie słyszałem nigdy o niczym durniejszym ! Powiem więcej, już nawet Casius Nathaniel Silver, ten jełop skończony, jest od Ciebie mądrzejszy! – nie ustępował w kontynuowaniu swojego słownego tańca zwycięstwa. Kogut obejrzał się raz jeszcze w stronę swojej drużyny, by delektować się ich zmieszaniem. Odwrócił się, chcąc zachichotać szyderczo z Coldiana, patrząc mu prosto w oczy, lecz w krótkim czasie musiał zmienić swoje podejście. Jego towarzyszom nie zbierało się na żarty. W dodatku – w ich oczach od teraz rysował się wielki niepokój. Golly, nie widząc co się dzieje, zamknął powieki i zamrugał kilka razy, by ocieplić swoje schłodzone gałki oczne. Rozumiał już wszystko dopiero po kilku chwilach. Dwie przeciwne strony tunelu postanowiły wznowić swoją znajomość przy użyciu kilkunastu świetlnych ogników, układających się kompozycją w iskrzące alchemiczne kręgi. - Aktywowałeś zapadnię. – odparł Coldian ze smutkiem. Brawo… W Rzeczy samej – była to pułapka. Wpakowałeś nas wszystkich na runy, czort jeden wie jakie…. - Ojć… - wymamrotał Golly. - Czy my też będziemy musieli przeżyć romantyczną kolację z miśkiem? – nie mógł zrozumieć Casius. - Gorzej jeśli… - próbował połączyć wątki Francis. W jednym momencie w tunelu nastała głucha cisza. Wraz z nią zapadły się pod ziemię pułapkowe ogniki, a w oddali rozległ się przenikliwy odgłos pęknięcia alchemicznej runy. Wszyscy w jednym momencie zniknęli. Elisa patrzyła przez teleskop i w okolicach latarni morskiej dostrzegła potężnego zielonego mężczyznę, który uparcie obserwował wszystko, co tylko go otaczało. - Cheeses, chyba nic z tego. – zauważyła. – Nie zdobędziemy najpierw latarni, to zbyt ryzykowne. Podejrzewam, że coś tam skrywają, w końcu mają ochroniarza… -dodała chwilę później. Theon skrzywił się i w geście niezrozumienia odsunął Elisę od ogniwa naprowadzającego. Spojrzał w nie, po czym z zaciekłością zaczął obgryzać swoją wargę. - No, męski jest. To nie ulega wątpliwości, ale na pewno nie tak jak ja… albo chociaż Ty… To znaczy, z pewnością nasza walka byłaby ciekawa i skomplikowana, ale… - Dobra, nie kłopocz się… - odparła z przyjaznym nastawieniem. – biorę go na siebie. – Masz już swoje zadanie, Narcisse polecił Ci patrolowanie okolicy na widmie Ei. - Oddział ratunkowy Sourceful… fruwający nad miastem na wielkim srebrzystobiałym łabędziu… Sam nie wiem… Brzmi to dość dennie. - Nie marudź, będziesz tam z Virginią. – odparła Elisa z przekąsem. - I co z tego? - Mów co chcesz, ale ja to widzę. - Niby co? - Oj… głupiś… Kobiety są domyślne, nawet nie wiesz, jak bardzo. - Ekhm… nie o tym mówię… Zresztą zmieńmy temat… - zaprotestował Cheeses. - Zatem co Ci nie odpowiada? - Na przykład to, że oprócz Ei, Virginii i Avy… będę musiał przebywać w jednym miejscu z tym ćwierćinteligentem, Sharpem. - Oj nie wymyślaj. Luke to dobry chłopak… Po prostu trochę rozkojarzony… - Trochę… - zaakcentował ostatnie słowo Theon. Rozumiem czytelniku, rozumiem. Od poprzednich rozgrywek minął już prawie miesiąc. Nie muszę niczego tłumaczyć, ani Ty nie musisz niczego wyjaśniać. Oboje się za sobą stęskniliśmy. Zanim zacytujesz ten fragment na forumowym czacie i stanowczo zaprotestujesz, opowiem Ci może o tym, co działo się w Sourceful w przysłowiowym „międzyczasie”. Otóż: Narcisse Gray Trump, namiestnik obecnie dobrej strony mocy, zarządził utworzenie latającego oddziału szpitala, którego zadaniem będzie zbieranie i ochrona rannych, którzy ucierpią w boju o wolność miasta. Wszystko ma odbywać się w sposób humanitarny i wcale nie bezwzględny… to całkiem miłe, prawda? Wiem, że również tak uważasz, w sumie to sam nie wiem, dlaczego pytam… Sergio obudził się dopiero po dobrej godzinie. Był obolały i jak twierdził, coś solidnie „łupało” go w krzyżach. Pierwszą osobą, jaką ujrzał po otwarciu oczu był niewysoki starzec, ubrany w czerwony elegancki frak. Mężczyzna siedział na pobliskim krześle i niewzruszony wszystkim, co działo się w okolicy, popijał sobie napój z filiżanki. - Ale herbatka dobra… - zapewniał. - Andrew, no cholera, a Ty dalej swoje… - nie krył irytacji mag teleportacji. - To u nas rodzinne… - Co rodzinne? Picie herbatki? - Nawet nie wie Pan, jak bardzo… - tłumaczył. W oddzielnej szpitalnej sali, na srebrzystobiałej pościeli dwupiętrowego łóżka, siedzieli Eileen i Faust. Dwójka dzieciaków nie znała się nie wiadomo jak długo, ale i tak zdążyła się już wystarczająco polubić. Zarówno jedna, jak i druga strona, dostrzegały w sobie coś intrygującego. - Naprawdę widziałeś kiedyś Mefistofelesa? – spytała Eco ze zdumieniem. - Owszem, naprawdę paskudny z niego typ. Ma niby ten garnitur, ma eleganckie, wyprostowane włosy, ale w rzeczywistości, strasznie wali mu z ust… Kiedyś zamieniłem z nim kilka słów i prawie wywinąłem orła z tego zapachu. - Hihihi… - Nie, serio, nie śmiej się. Mama i tata zawsze mówili mi, że muszę być przedsiębiorczy, no to właśnie! Postanowiłem włożyć swoje pieniądze do banku, na jakiś mały, ale zawsze jakiś procent… w końcu – skoro była okazja na darmowe dofinansowanie, to czemu jej nie wykorzystać? No i cóż… zagadałem raz i kilka innych razów do niego… - I… brzydko pachniało mu z ust..? - A weź, każdego dnia miałem wrażenie, że pożerał na śniadanie zgniłe jajecznice, ugotowane najpewniej z grumorskich jajek. - Poważna sprawa… - uśmiechnęła się Eileen. - Jak będę duży, to pomogę im wszystkim w walce. – zapewniał Faust. – Może będę taki jak Casius, może jak Dove… chociaż nie, rzadko spotyka się aż tak spaczonych gości… Ekhm… generalnie, moim idolem jest Hurricane. - Hurricane? Ten, na którego się stylizujesz? - Nikt nie wie, kim on jest, ale zawsze, gdy się pojawia, sieje pozytywny zamęt i zniszczenie. Mam wrażenie, że ma jakiś cel… chroni nasze miasto… nas wszystkich. - Myślisz, że przybędzie i tym razem? - Pewnie, że tak. Pojawi się w najbardziej niespodziewanym momencie i własnoręcznie załatwi tego ciemnego typa ze śmierdzącą paszczą! – odparł z wielkim zapałem, po czym zeskoczył z łóżka. Prawie złamał przy tym nogę, gdyż jego lądowanie nie należało do najprzyjemniejszych, ale też – nie miał zamiaru jakoś tego okazywać. Z dżentelmeńską gracją szybko powstał z ziemi i zbliżył się do Eco. - Mam dość tej smętnej, szpitalnej Sali. Chodź, przejdziemy się. – zaproponował z uśmiechem na twarzy. Miasto w krótkim czasie pochłonęła aura zaciekłości i nieustępliwości. Powoli rozpoczynały się pierwsze walki – z czego znaczna większość z nich – między mieszkańcami Eldshire, niezbyt wyróżniającymi się magami The Rex Tales, a mrocznym ptactwem, zagłady, rozpaczy i apokalipsy. Miało to wszystko miejsce w okolicach zamku Lyonhall. W walkach tych szczególną sławą próbowali się "wsławiać" Ryan Crew, Erica Hotjuice i Dorothy Artpine. [ Walka rozpoczyna się: Ryan Crew, Erica Hotjuice & Dorothy Artpine vs Drób Chaosu x200] Ich zadanie nie było nie wiadomo jak skomplikowane, drobiowi chaosu było dość daleko do określenia mianem wymagających przeciwników, a jedynym, co mogło sprawiać trudność trójce wyżej wymienionych bohaterów, była chyba tylko i wyłącznie ilość potworów. Sourceful wysłało na pomoc tej drużynie Johna Moonstera i Hubertusa Rusure, szykujących się do ponownej, wspólnej walki o nieśmiertelność swoich idei. Dwójka dżentelmenów w średnim wieku znajdowała się już na wyciągnięcie ręki od Eriki, Ryana i Dorothy, lecz jednak – w kluczowym momencie ich drogę zaszedł ktoś zupełnie niespodziewany, podobnie jak oni – ubierający się dość elegancko. Był to śniadawy kret o krótkich czarnych włosach i dość bujnym zaroście. Kroczył powoli, lecz jednak bardzo pewnie, ciągnąc za sobą wyrastający z ręki potężny żelazny młot z czterema łańcuchami. - A więc spotykamy się ponownie… - uśmiechnął się złowieszczo Santino. - Definitywnie? – skrzywił się Hubertus, po czym ze zwątpieniem spojrzał w stronę swojego towarzysza. - He, Santino! To znowu Ty, brzydalu! – odwzajemnił uśmiech swojego przeciwnika John Moonster. - Ej, John, ja nie wiem, kim on jest… - Czasem z nim piliśmy, ale Ty tego nie pamiętasz… W końcu jesteś pisarzem i poetą… - Na pewno? – wciąż powątpiewał Hubertus. - Przykra sprawa… - dodał kolejne kilka słów od siebie Brasi. – Właśnie w ten sposób będę musiał pozbawić Was nadziei na kolejne dni. Bardzo mi przykro, ale ta godzina jest waszą ostatnią… - Brasi, Ty weź lepiej nie filozofuj. Nawet się nie zorientujesz, a tak skopiemy Ci kuper, że sam będziesz prosić, żeby dać Ci nóż, byś zrobił sobie seppuku. - Seppuku stuku nawet…. – zapewniał Hubertus.[Walka rozpoczyna się: John Moonster & Hubertus Rusure vs Santino Brasi] Alchemiczne ogniki, na które trafiła grupa Casiusa i Golly’ego okazały się pochodzić od run teleportacji. Właściwie: wszyscy z bohaterów ( z małymi wyjątkami oczywiście ) wylądowali w zupełnie różnych miejscach. Dove i Maya znajdowali się teraz na moście euforii. Żadne z nich nie ukrywało swojego zdziwienia. - Cc… coo się stało?! – próbował zrozumieć Golly. - Wszyscy żyjemy, a przynajmniej tak mi się wydaje… - zapewniała Maya. - Co masz na myśli? - Jednak nie zabiłeś nas wszystkich. To nieszkodliwe, lecz dość irytujące runy teleportacji… Cóż – nie umarliśmy, ale przeteleportowało nas w zupełnie różne miejsca… - odparła Maya, drapiąc się po głowie. Dove rozejrzał się po okolicy. Okryty śniegiem most tylko nieznacznie różnił się od skutej lodem rzeki. Panowała tu tylko chłodna paleta barw, którą od czasu do czasu uzupełniały spadające z nieba płatki zmrożonej wody. - Całkiem przyjemnie i zimno. To chyba odpowiedni moment na… - Nie, proszę, nie rozbieraj się.. To dziwne… i… niepokojące… - stanowczo zaprotestowała Maya. Dziewczyna ze wzburzeniem zamknęła oczy i poczęła wymachiwać ręką, w celu uargumentowania swojej opinii. Starała się zniechęcić koguta do planowanych przez niego czynów. Dove posmutniał. Nie rozumiał, dlaczego jego towarzyszce broni przeszkadzały zwyczaje, z którymi miał do czynienia już od wczesnego dzieciństwa. - Wielki z Ciebie mag, Dove, ale proszę, wielkim możesz być również w pełni swojego odzienia. - Na pewno? – spytał Golly z powątpiewaniem, dotykając kilkoma pazurami szarawego płaszcza, którego sam zresztą był właścicielem. - Jesteśmy, jacy jesteśmy. Aby być potężnymi magami nie musimy stylizować się na kogoś, do kogo tak naprawdę nam daleko… - Ale dla mnie to tradycja… Nauczyła mnie tego Grace Alpenwinds… A poza tym – nie tyko ja mam takie nawyki… Coldian również zrzuca swój płaszcz w trakcie walki… a on to zupełnie… no… suchoklates… Ja tam przynajmniej mam trochę… - tłumaczył. Rozmowa z sekundy na sekundę stawała się coraz dziwniejsza i bezsensowniejsza. Trwałaby pewnie jeszcze przez kilka kolejnych godzin, ale w decydującym momencie, postanowiło ją przerwać pojawienie się pewnej osoby. - Przepraszam… - zaczęła nieznajoma postać. Była lisicą o kręconych szarych włosach, opatuloną właściwie od stóp do głów w ciepły zimowy ubiór. - Nie przeszkadzaj - odparł ze zniecierpliwieniem Dove. – W mieście panuje walka, a my… - No, właśnie. Walka. – połapała się w odpowiednim momencie dziewczyna. – Tak jakby… należymy do dwóch przeciwnych sobie gildii, a ja muszę zrealizować swoje zadanie… - tłumaczyła. - Walka czy nie, może wytłumaczysz temu dziobatemu erotomanowi, że ma dziwne nawyki?! – nie wytrzymywała już Maya. - Cóż… ja nie chcę przeszkadzać, naprawdę… Nie znam Was, w niczym mi nie wadzicie, ale rozkaz to rozkaz, Izzy Van Sloth wydał na Was wszystkich wyrok śmierci… Cóż… ja chyba muszę… - wciąż plątała się w swoich słowach. - Co? Serio? Przecież to brutalne i niemiłe… - stwierdził Golly, wciąż trzymając się za fragment płaszcza. - Bardzo mi przykro… - odparła ze smutkiem dziewczyna. Wykonała kolejny, tym razem pewniejszy krok i zdecydowanym ruchem ściągnęła z głowy swój kaptur. Jej smutne oczy zajaśniały pasją i poczuciem wyzwania. - Mam na imię Madeleine Stark. Jako arcymag potężnej czarnej gildii Closed Sacrament, jestem zmuszona pozbawić Was życia. – stwierdziła. – Jeśli poddacie się już teraz, mogę zapewnić, że Wasza śmierć będzie krótka i bezbolesna. – dodała chwilę później z nieco większym przekonaniem. Dziewczyna wyciągnęła w górę lewą rękę, którą w krótkim czasie zaczęła wytwarzać przed sobą ładunki wietrznej magii. - Euforio Króla Tajfunów, przybądź! – wykrztusiła z siebie cichym, łamiącym się głosem. Kogut zmrużył oczy i przyjrzał się uważnie swojej rozmówczyni. Szybko dostrzegł na jej twarzy niecodzienny, dość wyróżniający się element. - Maya, ja dobrze widzę? Ta pani jest piratem?![ Walka rozpoczyna się: Dove Golly & Maya Victoria Bloodblade vs Madeleine Stark] Sapphire i Emma trafiły w okolice rynku Eldshire. Początkowo i one nie rozumiały co się dzieje, można nawet powiedzieć, że były z lekka spanikowane. Niezręczną atmosferę postanowiła dopiero przerwać kotka smoczej czarodziejki światła. - Ekhm… The Rex Tales… Dewianci, wariaci i osoby niespełna rozumu… - stwierdziła jak zawsze dosadnie. - Przynajmniej żyjemy… - „Przynajmniej?” Cóż panienka wygaduje?! Sapphire, jesteś jeszcze młodą dziewczyną i nie możesz pozwolić sobie na tak anarchistycznie lekkie sformułowania. Obie mogłyśmy zostać usmażone przez złowrogie zębatki zaklętych run magicznych! - Mogliśmy, ale tak się nie stało. Wrzuć na luz, Emm. Żyjemy… Życie to naprawdę miła sprawa, pełna tak wielu możliwości do zrealizowania… nie ma sensu rozpaczać nad smutnymi kwestiami… - ale… - Oj przestań, to dla nas wszystkich trudna sytuacja… W dodatku sama już dobrze poznałaś Dove’a i Coldiana, ta dwójka nie może wytrzymać bez rzucania sobie wyzwań. - Golly mógł nas zabić… - Coldian wówczas również mógł to zrobić… przez jakiś czas bardzo tego chciał i w dodatku spiskował z ciemnymi magami czasu i przestrzeni… Cholera no, żyjemy w świecie pełnym zła i występku, każdego dnia jesteśmy narażone na śmierć… mimo tego wszystkiego – wciąż żyjemy, a tego powodem jest to, że walczymy. - życiowi romantycy.. zawsze muszą zarzucić zbędnym i nikomu niepotrzebnym patosem… - heheh… Przekomarzanie się pań trwało jeszcze przez jakiś czas – mniej więcej do momentu, aż trafiły one do głównej części opustoszałego rynku. Niewątpliwie, miejsce to różniło się znacznie od tego, podczas dziennych godzin szczytu, wypełnionego krzyczącymi handlarzami, niecierpliwymi klientami i innymi, zupełnie przypadkowymi osobami. Było ciche, ponure i… smutne, przypominało jakiś skrawek postapokaliptycznego świata, w którym nastały zupełnie nowe, niespodziewanie przykre warunki. - Właściwie, co za dureń umieszcza runy teleportujące tuż przy bramie miasta?! – nie mogła zrozumieć Emma. – Przecież to głupie, destabilizujące walkę i co najlepsze – szkodzące nie tylko jednej ze stron… - brnęła dalej w swoich rozważaniach. - Rozumiem Twoje słowa, Sapphire, często mi mówisz, że powinnam być bardziej wyrozumiała, ale ja po prostu się o Ciebie troszczę. Jesteś jeszcze małą dziewczynką i nie jesteś przystosowana do życia w tak wrednym świecie, pełnym okrucieństwa… Naprawdę, kocham Cię nad swoje życie i chyba poszarpałabym na strzępy wszystkie osoby, które chciałyby wyrządzić Ci krzywdę… Wiem, ja naprawdę rozumiem, że moje towarzystwo bywa czasem męczące, ale – jak sama to określiłaś, jesteś życiową romantyczką, a one często nie mają głowy. Samymi uczuciami i marzeniami nigdy nie zdobędziemy świata… nie przeczę, są one ważne, ale trzeba też choć trochę żyć rzeczywistością… Ekhmm… Ja przepraszam, chyba się rozgadałam… - odparła z lekkim zakłopotaniem. Było jej wstyd, że kolejny raz zamęczała Sapphire swoją troską i opiekuńczością. Dziwiło ją bardzo, że przyjaciółka nie odpowiadała na jej słowa. Podejrzewała już nawet, że zaczyna mieć jej dość. W pewnym momencie nawet poczuła, że powiedziała już za dużo i dlatego zniechęciła swoją rozmówczynie do dalszego kontaktu. Po kilku chwilach kotka spojrzała prawdzie w oczy. Odwróciła się, by tym razem niewerbalnie porozumieć się z Sapphire i sprawdzić, jak zareagowała ona na jej słowa. Niestety jednak… ku jej zdziwieniu – dziewczyny nigdzie nie było. Przerażona Emma szybko przyodziała swoje anielskie skrzydła i czym prędzej wzbiła się w powietrze. Przedzierając się przez padający coraz obficiej śnieg, kilkukrotnie okrążyła cały teren miejskiego królestwa handlu, ale ku swojemu nieszczęściu – jej poszukiwania zakończyły się niepowodzeniem. Miała już lądować i myśleć nad kolejnym elementem swojego planu, lecz w pewnym momencie tuż obok jej głowy błyskawicznie przemknęła stalowa zębatka o piekielnie ostrych końcach. Kotka cudem jej uniknęła i szybko zerwała się do kolejnego lotu wzwyż. Zatrzepotała skrzydłami intensywniej niż wcześniej, czym znacznie przyspieszyła swoją prędkość szybowania w powietrzu. W krótkim czasie w jej kierunku ruszyły dziesiątki podobnych mechanizmów, ale póki co – poruszały się one zbyt wolno, by mogły ją doścignąć. Emma widząc, że wygrywa, wylądowała na moment na ziemi, by przyjrzeć się napastnikowi, który wypowiedział jej osobistą wojnę. Atakującym - mimo jej wielkiego zdziwienia – okazała się być jednak kobieta. Kotka miała przed sobą mroczną lisicę o stosunkowo krótkich włosach, odzianą w ciężki, czarny pancerz. - Nie wiem, kim jesteś, ale stanowczo przegięłaś. – stwierdziła. – Gadaj, gdzie moja przyjaciółka, albo nie ręczę za siebie! - Przyjaciółka? Phahah… Śmiesz żartować, kruszynko. – zaśmiała się podle kobieta. – Przyjaźń w tym świecie nie istnieje, gdyż zepsuli ją mężczyźni. Podarli jej wszelkie ideały i zmienili w okrutny seksizm! A wszystko to za sprawą swoich podłych, żałosnych i feministycznych żartów! - Tak.. dobra… Nie należysz do najnormalniejszych, ale spokojnie, da się to naprawić… - studziła jej zapał Emma. – Daję Ci wybór, albo powiesz, gdzie jest moja przyjaciółka, albo osobiście Cię wypatroszę i obedrę ze skóry i… sama zdecyduję, co zrobię w pierwszej kolejności… - Obawiam się, że już nigdy nie ujrzysz smoczej zdrajczyni. Pochwyciłam ją i pragnę Cię poinformować, że już niedługo rzucę ją pod majestatyczne nogi Izzy’ego Van Slotha, a później… kto wie, może zaaranżuje nam ślub… z moim Adamem… z moim wielkim misiem, księciem z bajki, bez którego życia sobie nie wyobr… - tu przerwała. Niekończącą się panoramę białej pustki w jednym momencie przeszyło nieprawdopodobnie jaskrawe światło, któremu już niebawem począł wtórować przenikliwie głośny ryk, pochodzący jakby z gardła najprawdziwszego smoka. - Śmiem wątpić w pani racje. – stwierdziła Emma z przekąsem. – Moja pani powróciła i najwyraźniej ma się dobrze. – Szykuj się feministko, mogę zapewnić, że z tego starcia już nie wyjdziesz cało… - A więc się przekonajmy… - podjęła wyzwanie mroczna lisica.[ Walka rozpoczyna się. Sapphire Stormdrake & Emma vs Faith Neverheaven.] Elsa Rose zbliżała się do latarni morskiej Elvenlight. Na horyzoncie dziewczyny majaczyła straszliwa sylwetka zielonego olbrzyma. Osobnik, znajdujący się przed panną Rose zdawał się być dla niej nie lada wyzwaniem, być może wreszcie odpowiednim przeciwnikiem, z którym mogłaby skrzyżować swoje srebrzyste miecze. Mężczyzna był nieprawdopodobnie pewny siebie. Na jego twarzy rysował się portret osoby poważnej, ale i równocześnie przekonanej o swoich możliwościach. Nie był to dla Elisy zwyczajny widok. Większość osób, z którymi do tej pory dane było jej się mierzyć, zwykle wykazywała więcej emocji, często szoku, jeszcze więcej zdezorientowania, a ten, stał i podziwiał, jakby nie mogąc doczekać się rozpoczęcia walki. - Oczekiwałem Ciebie, Eliso Rose. – odparł ponurym głosem olbrzym, spostrzegłszy czerwonowłosą arcymag znajdującą się przed nim już na wyciągnięcie ręki. - Rozumiem, że moje imię ma swoją wartość w waszych tchórzowskich szeregach. - Nie przeczę, słyszałem już nieraz o pani wyczynach, ale są one niczym, w porównaniu do tego, co już sam osiągnąłem. - To ja, narcyz się nazywaam…. - Hamuj się, markotna dziewojo, przemawiasz do prawowitego następcy tronu wielkiego królestwa Nefarii. - Czy ja wiem, czy takiego prawowitego… Heheh… - wciąż kpiła ze swojego przeciwnika. - Moje imię to Ceres Gul’Durk. Zapamiętaj je, gdyż będzie to ostatnia informacja, jaką przetrawi Twój umysł. - Zatem… Wasza wysokość, pozwól, że teraz tak będę się do Ciebie zwracać… Co sprawiło, że przeszedłeś na ciemną stronę mocy? - Walczę o słuszne idee, marna istoto. Stoję po stronie The Dominators, a ich celem jest nowy ład zniszczonego i tak świata. - Heheh… Zaprawdę? – uśmiechnęła się. – Co Twoim zdaniem go zniszczyło? - spytała chwilę później. - Nieszczerość, chamstwo i megalomania, a poza tym dziesiątka tych, którzy bez większych powodów i podstaw ogłosili się panami tego świata. - A, to z tym mogę się akurat zgodzić, znaczna większość tych paskudztw z Elysium ma poważne problemy ze sobą, jak dla mnie – mogliby nie istnieć... Tych nienormalnych możecie zniszczyć, nawet już teraz, są mi zupełnie obojętni, zapewniam nawet, że nie będę Wam w tym przeszkadzać… - W nosie to mam, czy będziesz nam przeszkadzać, czy nie. Już jesteś martwa, nędzna istoto, to jedynie kwestia czasu, kiedy wspomnienie o Tobie zagaśnie na wieczność. Miałaś czelność przyjść tutaj, do miejsca, które patroluje i sama wydałaś na siebie wyrok. Nie jestem egzekutorem, nie czerpię satysfakcji z mordowania. Ja… jestem katem, ziemskim żniwiarzem, przewodnikiem po wiekuistej rzece niepamięci, kimś, kto bardzo chętnie odsyła na drugą, znacznie smutniejszą i ponurą stronę otaczającej nas rzeczywistości… - No dobra, widzę, że zaczynasz już filozofować… - zauważyła ze zniechęceniem Elisa. Czerwonowłosa arcymag rozpoczęła przygotowania do walki. Dziewczyna jednym ruchem ręki szybko przetarła powietrze, a na jej ciele w mgnieniu oka zmaterializował się majestatyczny biały pancerz z anielskimi skrzydłami. Kolejne sekundy przeróżnych talii zaklęć urozmaiciły tę kompozycje o dwa srebrne miecze, błyskające błękitnawym światłem. - Nigdy nie rozumiałem, dlaczego kobiety muszą się tak stroić… - odparł tym samym ponurym tonem, choć dokonał tym razem tego w sposób… nadzwyczaj miły. - Nie robimy tego dla mężczyzn, robimy to dla siebie. – zapewniała. - Aż przykro będzie pociąć tę zbroję na czynniki pierwsze… Eliso Rose, będziesz chyba najpiękniejszym trupem, którego kiedykolwiek dane mi było zmieść w marny proch… - Na razie tylko mówisz. To raczej wada, a nie zaleta. – odparła cichym głosem, przygotowując się do zadania pierwszego uderzenia. - Ziemia często daje nam wszystkim znaki, często z nami rozmawia, często chce się zaprzyjaźnić… Gorzej, jeśli nie jesteśmy w stanie docenić jej miłości, wtedy ona odpowiada nienawiścią… a wtedy kończy się wszystko, co związane z życiem. – odburknął ponuro, przerywając atak Elisy ścianą kamiennych skał, które wyrosły przed nim praktycznie znikąd. Olbrzym wskoczył na najmniejszą z nich i wykonał zamach lewą ręką. Teraz i on był gotowy do walki…[Walka rozpoczyna się. Elisa Rose vs Ceres Gul’Durk.] Olexo zaszył się w swojej winnicy, której od niedawna był wyłącznym właścicielem. Był przekonany, że przeczeka tu wielką wojnę, jaka miała rozegrać się w Eldshire. Dziwnym trafem odkrył w budynku swojego rodzaju schron, który musiał tu kiedyś wybudować Bobby Grapes. Ucieszyło go to – w dodatku, zyskał przez to zdarzenie nieprawdopodobnej pewności siebie. Korzystając z ostatnich godzin spokoju, zebrał wielką ilość prowiantu i wpakował go do środka pomieszczenia o tytanowych ścianach. Schron był duży, miał praktycznie kilkaset metrów kwadratowych i znajdował się bezpośrednio nad piwnicą. Mieściło się tu osiem pokojów, z czego dwie łazienki, jeden gabinet, dwie sypialnie i pozostałe pomieszczenia, których ciężko było określić przeznaczenie. Wszystkie z nich były odpowiednio umeblowane i stwarzały pozory przytulności. Indyk najbardziej polubił pokój stylizowany na gabinet, w którym znajdowała się wielka biblioteczka z dość ciekawymi książkami. Chcąc się rozluźnić, sięgną po dzieło o intrygującym tytule: „Jak zrobić z papieru”, spojrzał na okładkę, a następnie – zgodnie z najbardziej typowymi zmysłami czytelnika dzieł pisanych, powąchał zebrane w całość kartki papieru. Wprawił swoje nozdrza w ruch, a następnie – znacznie się skrzywił. Podobnie jak wszystko tutaj, pachniały one winogronami. - bk… - odparł cichym, spokojnym tonem, sam chyba jedyny rozumiejąc skrót myślowy, jakiego właśnie użył. Lektura okazała się bardzo wciągająca, w krótkim czasie pochłonęła indyka do tego stopnia, że nie pamiętał już on o sytuacji, jaka miała miejsce na zewnątrz. W miękkim, niezwykle komfortowym fotelu czuł się bardzo swobodnie, właściwie – jak w prawdziwym domu, o którym prawdę mówiąc od dawna nie słyszał. Zrelaksowany indyk w pewnym momencie usnął. Śnił raczej dobrze, spokojnie, bez większych problemów, lecz po kilku godzinach odpoczynku, z objęć Morfeusza postanowił go wyrwać pewien nieprzeciętnie głośny hałas, który, jakby znikąd, zaczął rozchodzić się po całej kryjówce. Indyk powstał na równe nogi i sięgnął do kieszeni po ochronne winogrona. Szybko jednak posmutniał, gdy zrozumiał, że znajdowały się one w tej części spodni, która podczas leżenia była narażona na najwięcej uszkodzeń. - Boli… - odparł indyk, przeglądając swoje kończyny, całe w owocowym miąższu. - I.. zaboli… - odpowiedział mu niespodziewanie inny, znacznie cięższy głos. Indyk odwrócił się i w krótkim czasie ujrzał przed sobą tajemniczego osobnika w długim zielonkawym płaszczu. Mężczyzna miał dziwną fryzurę, jeszcze bardziej traumatyczne oczy (wytatuowane na czarno) i niepokojące blizny na twarzy. Wyglądał jak potwór... - WTF… - nie dowierzał Olexo. - Żadne WTF, po prostu Vudix Xix. - WTF kto to – wciąż nie rozumiał. Indyk czuł się przytłoczony nietypowością sytuacji, więc powoli zatracał się w formowaniu i wypowiadaniu przedziwnych słów i stwierdzeń. Irytowało to strasznie Vudixa. Koń w pewnym momencie nie wytrzymał i wyciągnął z płaszcza dwa, średniej wielkości połyskujące sztylety i ruszył z nimi w stronę swojego męczącego rozmówcy. - Gumbus, coś Ty taki nerwowy… - nie pojmował mag interception. - Myślał indyk o niedzieli, a w sobotę… łeb ucięli! Mwahahah! – zaśmiał się złowieszczo, po czym wykonał pierwsze uderzenie.[Walka rozpoczyna się: Olexo Painful vs Vudix Xix] Dla Thety i Patricii Narcisse miał inne zadanie. Polecił im zajęcie się biblioteką. Zrobił to, gdyż bardzo zaniepokoiło go to, co ujrzał podczas jednej z teleskopowych obserwacji. - Śmiem twierdzić, że ktoś rozniecił w środku pożar. – mówił z zakłopotaniem. Hipoteza ta początkowo wytrąciła Sigmę i McFlower z równowagi. Jako najczęstszy bywalcy biblioteki, nie mogli wręcz zrozumieć okrucieństwa najeźdźców i tego, jak bardzo perfidnych środków się podejmowali. Wyruszyli niemal natychmiast, zabierając z Sourceful tylko najpotrzebniejszy magiczny prowiant. Po kilku chwilach byli już na miejscu. Po krótkim przeanalizowaniu panującej sytuacji, wywnioskowali, że ktoś zaryglował wejściowe drzwi od wewnątrz, a Narcisse nie mylił się w swoich przypuszczeniach. W rzeczy samej – z budynku wydobywało się dziwne ciepło, któremu towarzyszył ciężki do wytrzymania swąd spalenizny. Dwójka bohaterów prędko zrozumiała, co się święci. Nie namyślając się ani chwili dłużej, wycelowała w drzwi połączoną wiązką zaklęć żywiołów i psychodeliczności. Blokada nie wytrzymała ogromu magicznych uderzeń i upadła w kilka kolejnych chwil. Patricia i Theta wkroczyli do środka. W pomieszczeniu panował półmrok, rozświetlany sporadycznie przez iskrzące się pomarańczowo-czerwone ogniki. Mniej więcej w jego centrum dało się dostrzec nieznaczną sylwetkę młodego chłopca, siedzącego przed stosem książek, któremu nieprawdopodobną satysfakcję sprawiało rozdzieranie na najdrobniejsze kawałki wszystkich dostępnych kartek kulturowego dorobku miasta. - Hahah! Już za póóóźno! Zaa póóóźno! Nie uratujecie swojej biblioteki! - zarzekał się na widok nowo przybyłych gości. - Chłopcze… - zaczął Theta. – Rodzice nie nauczyli Cię, jak wielką wartość mają książki? Dlaczego chcesz to wszystko zniszczyć? - Rodzice? Phaa… Moi rodzice to najpotężniejsi alchemicy na świecie!!! Oni wiedzą więcej od tego, co macie w tych śmiesznych nic nie znaczących księgach! - A czy wiedzą o tym, jak bardzo jesteś niemiły, bezczelny i chamski? – upewniała się Patricia. - No chyba Wy! Wpadacie tu bezczelnie i przerywacie mi bardzo ważną misję!! - Pat, masz może w zanadrzu swojej magii zaklęcie przywołania karnego jeżyka? – spytał Theta z zaciekawieniem. - Gdyby się uprzeć… - podrapała się po głowie dziewczyna. – Pamiętasz tę klatkę, w której przypadkiem zamknęłam Casiusa? - Jak mógłbym zapomnieć. Eheheh... - Jej wyższy poziom wypełnia pułapkowe pomieszczenie kolcami i.. innymi takimi. Szczerze to sama nie wiem, jeszcze nie miałam okazji jej wypróbować… - Zatem chyba właśnie nadarza się okazja… - wywnioskował Sigma. Chłopiec, usłyszawszy plany magów z The Rex Tales nerwowo podniósł się z ziemi i w krótkim czasie wypalił następującą sekwencję słów: - Jam jest Christian Emperror! Czcigodny syn wielkiego alchemika Zeasiss – Erazma Emperrora! - A jam jest Theta Sigma, a ta miła pani to Patricia McFlower, to nie tak, że mamy w nosie Twoje pochodzenie, chłopcze, ale przegiąłeś, a my nie jesteśmy zwolennikami bezstresowego wychowania. Eheheh…. – odparł Sigma. Imperatorek przewrócił oczyma i w geście niepogodzenia się z zaistniałymi warunkami, zaczął potrząsać dłońmi. Ku zdziwieniu swoich rozmówców tkwił w tym stanie przez kilkanaście kolejnych sekund, aż w pewnym momencie wyskoczył z innym pomysłem, nacechowanym mniej panicznymi emocjami. - Ahaha! Ale! Wspomniałem! Że jest za późno! Zaaaa póóóźno!!! – akcentował w dziwny sposób wszystkie kolejne części wypowiedzi. – Wasz alchemik, Danceny, może i zabezpieczył to miejsce, ale nie przewidział, że tacy jak ja.. również mają odpowiednie umiejętności! Ahahah! - Irytowania to z pewnością… - skomentował Sigma. - Kpij sobie, kpij, ale nie przyniesie to zamierzonych efektów! Złamałem wszystkie z ochronnych run Danceny’ego w tym miejscu iiiiiii mało tego! Zapieczętowałem je na swój własny i oryginalny sposób! Za jakieś 10 minut, może nawet lekko mniej, całe pomieszczenie wyleci w powietrze i wyfrunie z niego huragan ognia i zwęglonych kartek papieru! PAAAPIEERUUU! - zarzekał się. Theta i Patricia spojrzeli na siebie z wyraźnym niepokojem. Z jednej strony – nie wierzyli w zapewnienia pyskatego dzieciaka, ale z drugiej – nie odrzucali możliwości, jakoby przynajmniej część z jego wypowiedzianych słów była prawdą. Mieli świadomość, że Shirion rozłożył w mieście tysiące run ochronnych, więc koniec końców – nie był w stanie wykonać tego w sposób niezwykle dokładny, nienaruszalny… - Jeśli dzieciak nie łże, to mogą być kłopoty… - stwierdziła cichym tonem Patricia. - Zatem trzeba go pogonić… - wymamrotał Theta. - Próbujcie szczęścia! Mwahahah! – zaśmiał się złowieszczo Emperror.[ Walka rozpoczyna się! Patricia McFlower & Theta Sigma vs Christian Emperror] Coldian i Stick znaleźli się między Muzeum Wiecznej Pamięci, a Bankiem Ambercash. Miejsce, do którego trafili, znacznie różniło się od większej części miasta. Nie panowała tutaj zima, a wręcz przeciwnie – wydawało się, że wszelkie lody i śniegi – w jednym momencie zniknęły pod wpływem jakiejś nieprawdopodobnej, złowrogiej magii, łamiącej czas i rzeczywistość. Mniej więcej od jaśniejącej w oddali Archikatedry Nieskończoności, rozpościerał się pas wypalonych dróg, zwęglonych drzew i zmarnowanych obiektów życia codziennego. - Golly nas nie zabił, cóż za ulga… - wywnioskował Coldian. - Co nie zmienia faktu, że wpakowaliśmy się w niezłe bagno… - wydedukował Stick na podstawie pobieżnej obserwacji okolicy. - Fakt, jakaś nieszanująca się menda wygoniła stąd najlepszą z możliwych pór roku. Zgaduje, że to jakiś podły mag ognia z nadwyrężonym ego… Cóż… - stwierdził. - Chyba będzie lepiej, jak dołączymy do reszty. – zaproponował dalmatyńczyk. Dwójka mężczyzn spojrzała na siebie porozumiewawczo, a następnie postanowiła ruszyć w kierunku Sourceful. Mroźny Alchemik wyciągnął z kieszeni mapę miasta i przyjrzał się jej dokładnie. - Północny zachód, cóż, nawet bardzo północny zachód… wstępnie… chyba będzie najlepiej, jeśli udamy się do jednego z teleportów. – stwierdził. Saberhail i Pick ruszyli przed siebie w stronę teleportu A2. Niestety, w pewnym etapie drogi oboje musieli się zatrzymać. Dojrzeli bowiem tego, kto odpowiadał za wszelkie zniszczenia w okolicy, za którym kroczył nieprawdopodobnie gorący ogień. Osobnik wyczuł obecność dwójki Delicate Saints. Nie zareagował słownie na ich widok, ale po prostu, cisnął w ich kierunku monstrualną, rozżarzoną falą płomieni. Ogień, jaki wytwarzał, nie zinkał wraz z wykonaniem zaklęcia, był potężniejszy, znacznie silniejszy od wszystkiego co Coldian i Stick widzieli do tej pory. - A niech mnie, to demon… - uśmiechnął się Coldian pod dziobem. - Czy to oznacza, że jesteśmy zgubieni? - Nie powiedziałbym, przyjacielu. Szykuj strzykawki, pogonimy to bydle tam, skąd przyszło…[Walka rozpoczyna się: Coldian Saberhail & Stick Pick vs Yaldabaoth] Faust i Eileen postanowili wykorzystać moment nieobecności Samsona Theodore Johnsona i przeskoczywszy przez odpowiednie zabezpieczenia, przedostali się na teren jego plantacji. Syn Moonsterów wyszedł z inicjatywą dostarczenia Sourceful nowego magicznego prowiantu. - A ten Samson… - zaczęła Eco. – To jaki jest? – spytała. - Z lekka pomylony, ale bardzo w porządku. Jest strasznie sympatyczny, na pewno byś go polubiła… Zresztą… czemu pytasz? - W wiosce, niedaleko Lastwind, w której zresztą się urodziłam, też mieliśmy takiego pana od bananów. - I jaki był? - Też miał w sobie …to coś, niby nie był magiem roślin, ale władał czymś równie pożytecznym, często ratował życie mieszkańcom stolicy przed atakiem krotodronów i różnych innych złowrogich kreatur… - Cóż to była za magia? - Nie miał sobie równych w teleportacji, cóż, mam nawet wrażenie, że był w tym najlepszy na świecie. Podobno miał jakieś udziały w dziesiątce z Elysium… - O, serio? - Tak, był nawet jednym z nich, ale umarł… wciąż nikt nie wie dlaczego… Na jego miejsce wybrano mistrza wa… to znaczy naszej gildii. - Czy nie miał on przypadkiem na nazwisko Goldwice? – spytał Faust mrużąc oczy. - No tak, coś jednak kojarzysz? – spytała Eileen. - To nazwisko.. chyba mi się gdzieś przewinęło podczas jednej z rozmów z ojcem. Hmm.. - Rozumiem… - Szkoda tego pana, naprawdę mi przykro, Eco… Musiał być wielkim wojownikiem… - Czy to oznacza że wszystkich dobrych prędzej czy później czeka przykry los? - Bo ja wiem…? Zawsze zdarzają się osoby, którym się nie poszczęści… - A czy nam się.. poszczęści? – spytała z powątpiewaniem. - Nam…? Jasne… Jak już będziemy duzi, to zdobędziemy ten świat… - A co jeśli jednego dnia będziemy musieli skonać w imię swoich idei? – zadała kolejne pytanie. Faust zawahał się i zastygł na moment w swoich rozważaniach. Nie wiedział za bardzo, co odpowiedzieć, więc postanowił zaufać swojemu instynktowi. Chwycił dziewczynę za rękę i spojrzał jej prosto w oczy, a następnie odrzekł: - Nie wybiegajmy za bardzo w przyszłość, jeszcze ledwo co odrastamy od ziemi. Za wcześnie na takie myśli… Inni w naszym wieku… - Faust, my nie jesteśmy inni… - nagle przerwała. - Nie jesteśmy – brnął dalej kret – znacznie się od nich różnimy, zdaje się nawet, że jesteśmy silniejsi mentalnie, mam wrażenie, że życie przygotowuje nas do jakiejś wielkiej misji… Eileen, jeśli… będzie nam kiedykolwiek dane zginąć, jeśli, bo nie zakładam takiej możliwości, wiedz, że odejdziemy stąd godnie… zrobimy wszystko, by nas zapamiętano… - Oby tak było, Faust… oby tak było… - odparła łamiącym się głosem Eco. Faust przytulił do siebie swoją rówieśniczkę, chcąc dodać jej choć odrobinę otuchy. - No, już, już, nie rozklejaj mi się tu – poprosił. – To głupie i takie dziewczęce… - chciał uargumentować swoje słowa. Chłopiec czuł się przytłoczony nową sytuacją. Właściwie przez całe życie nie miał zbyt wiele wspólnego z otwieraniem się na znajomości z rówieśnikami, mało tego – był raczej aspołeczny. Jedynymi osobami, z którymi się zadawał, byli tylko członkowie gildii The Rex Tales, w której zawsze był najniższy, najmłodszy, najmniej doświadczony, lecz mimo to, mimo wszystkich dziecięcych przejawów braku racjonalności, wciąż traktował ich jak równych sobie. Jednego dnia nastała jednak nowa sytuacja, w której wreszcie mógł skonfrontować swoje uczucia i wrażenia z kimś, kto był w jego wieku i podobnie jak on – ledwo co odrastał od ziemi. Nie pocieszał jeszcze nikogo, to zwykle jego pocieszano, właściwie… nie wiedział jak się w tej sytuacji zachować. Wcielanie w życie nowych mechanizmów społecznych było dla niego nie lada trudnością… Tkwiąc w tych rozważaniach, poczuł na swoich dłoniach krople łez dziewczyny, co już całkowicie wytrąciło go z równowagi. - Przepraszam, nie powinnam.. – tłumaczyła się. – Po prostu… to wszystko, to dla mnie za dużo… Chcę być silna, chcę emanować spokojem i optymizmem, ale zwyczajnie… nie potrafię… - załkała. - Każdy ma gorsze dni, a my wszyscy, często przybieramy maski… a przynajmniej… było tak w takiej jednej książce em… - Przepraszam, że zamęczam Cię swoimi problemami… - mówiła. – Ja naprawdę… - Sporo przeżyłaś, Ostatnie miesiące były dla Ciebie koszmarem, to zrozumiałe… nie musisz się z tym kryć… - ale… ja chcę być silna… - Większość osób w Twoim wieku już dawno by się poddała, a Ty walczysz… Jesteś ponad Tym wszystkim… ekhm… ja… - tu przerwał zakłopotany. Moonsterowi wydawało się, że za jednym z drzew usłyszał czyjeś kroki. Chłopak delikatnie wydostał się z objęć Eileen i ku jej zdziwieniu, ruszył nagle w kierunku, którym coś zwróciło wcześniej jego uwagę. - Wyłaź! – wykrzyczał z lekkim zakłopotaniem. - Co się dzieje? – nie mogła się połapać Eileen. - Jakiś zboczuch… obserwował nas przez ten cały czas… - odparł Faust. Czerwonowłosa dziewczyna szybko przetarła oczy i z większym niż wcześniej skupieniem, dołączyła do poszukiwań. Po niecałej minucie, dwójka dzieciaków natknęła się na wgniecenia w śniegu, którym daleko było do ich rozmiarów obuwia. Kończyły się one na najwyższym drzewie w okolicy. Mirabelle i Moonster spojrzeli w górę. Ich oczom ukazał się dziwny osobnik w brązowawym swetrze, który uparcie trzymał się najwyższych partii drzewa. - Ej, Panie kochany! – krzyknęła w jego stronę Eileen. – Znaleźliśmy Pana… Lepiej, żeby miał Pan dobry powód, by tkwić tutaj… teraz.. na tym… bananowym drzewie… - Noszkurde… a myślałem że mnie nie zobaczą? – oburzył się, korzystając z całkiem odmiennej, pytającej intonacji. - Dobra, kim pan jest? – spytał Faust. - Milcz jak do mnie mówisz!!! – oburzył się tajemniczy osobnik. Można było nawet powiedzieć, że słowa Fausta, choć nie były nie wiadomo jak obraźliwe, bardzo go zirytowały. Postanowił nawet użyć jakiegoś zaklęcia i wzbić się w powietrze na mocarnych, jakby stworzonych z mięsa skrzydłach. - Klękajcie przed moim majestatem! Królowa balu przybyła! Hahahh! – zaśmiał się złowieszczo, znajdując się kilka metrów nad ziemią. Wtedy też można było dojrzeć go w pełni swojej okazałości. Jego elementem charakterystycznym, prócz wyróżniającego się swetra, była pachnąca na kilometr groteską dość niepokojąca maska straszliwej świni. - Eheheh… - uśmiechnął się Faust z podekscytowaniem. - I z czego się śmiejesz, bucu?! - W Twojej gildii jest teraz Adam Van Sloth, prawda? - Nie wiem? Co mnie to obchodzi? - Jest, jest. Oj zapewniam, że jest. Kiedyś powiedziałem mu, że go przerosnę i wiedzą i rzeźbą i umiejętnościami…. Heheh… jak myślisz, co mi wtedy odpowiedział? - Że jesteś głupim, śmierdzącym dzieciakiem i do tego sierotą? - Nie obrażaj Pan, dobre? - Nie? - Adam odpowiedział mi, że prędzej świnie zaczną latać, nim to się stanie. Jak widać… - Świnie zaczęły już latać… heheh – zachichotała Eileen, spoglądając ufnie na Fausta. Słowa te ponownie zbulwersowały osobnika z maską świni na głowie. Znerwicowany powrócił na ziemię i wyciągnął z kieszeni wielki baleron, który zaczął już niebawem pałaszować. - No rozerwie mnie coś zaraz… Głupie dzieciaki… - mówił, przeżuwając fragmenty mięsa. - Panie, nie mówi się podczas jedzenia… - Królowej wszystko wolno! - tłumaczył. - Swoją drogą… Dlaczego tytułujesz się królową skoro jesteś facetem? Nigdy nie rozumiałam logiki tych złych, ale czy… nie lepiej byłoby nazywać się królem? – upewniła się Eco. - Nie? Bo to jest cytat? - A, okej… - odparła ze zmieszaniem. - Tak w ogóle to jestem The Pighead i przyszedłem Was zmiażdżyć. – stwierdził świniogłowy osobnik. - Przynajmniej nie przyszedłeś nas zanudzić na śmierć, albo wymusić na nas jedzenie mięsa… - skomentował Faust, wyczuwając wyzwanie. Następnie spojrzał na Eileen i widząc w jej oczach podobny zapał, uśmiechnął się wymownie i spytał: - Gotowa na pierwszy bój o nieśmiertelność swoich idei? - Ba… - stwierdziła Eco.[Walka rozpoczyna się: Eileen Mirabelle & Faust Moonster vs The Pighead] Casius, Francis i Cynthia wylądowali na Aimferonie. Zdziwieni zaistniałą sytuacją i tym, że w ogóle przeżyli nadzianie się na niepokojące runy, zaczęli rozglądać się po okolicy. Zaśnieżona arena sportowych starań wyglądała na dziwnie cichą, jakby nienaruszoną. Zdawało się nawet, że od dawien dawna nikt nie przebywał w tych okolicach. - Zobaczcie tam! – wykrzyczał Francis, wskazując na nieznaczny punkt na trybunach, wyróżniający się spośród całej okolicy. Trójka bohaterów szybko ruszyła w jego stronę. Ciężka do dostrzeżenia postać z sekundy na sekundę zaczęła stawać się wyraźniejsza, aż w pewnym momencie – już całkowicie dało się ją opisać. Była niewysoką brunetką o długich kasztanowych włosach, którą przed zimą chronił piękny, skórzany płaszcz czerwonego koloru. Dziewczyna nie należała do najszczęśliwszych, a przynajmniej tyle dało się wyczytać z jej wyrazu twarzy. - Heej, coś się stało? – zagadała Cynthia. - Nic się nie stało. – odparła delikatnym, cichym głosem. - Jak masz na imię?! – spytał sympatycznym tonem Francis. - Naprawdę Was to obchodzi? – mówiła wciąż nieufnie. Prawdopodobnie, powątpiewała w szczerość intencji swoich rozmówców. - Pewnie, że tak. – stwierdził Casius, drapiąc się za uchem. – Panuje wojna, jest tu bardzo niebezpiecznie, podobnie jak reszta - powinnaś wrócić do swojego domu, albo przynajmniej dołączyć do schronu w Lyonhall… - Zacznijmy od tego, że nie mam domu. - Co? Jak to? - próbowała zrozumieć Cynthia. - Dotychczas mieszkałam w Angelheim… - Chcesz powiedzieć, że jesteś z Closed Sacarment? - Tak… jeśli mówimy o czasie przeszłym. Wyrzekłam się ich chorej i oszukańczej misji, a następnie dołączyłam do gildii przyjaciela, na którego… miałam tutaj zaczekać…. Cóż, czekam któryś dzień, a jego nie widać… Jakie to podobne, jakie to powtarzalne… Już jednego przyjaciela straciłam w bardzo podobny sposób…. - Czekaj…. Po kolei – próbował zapanować nad rozmową Casius. – dołączyłaś do gildii przyjaciela, tzn… kogo masz na myśli? - Wysoki kret w długim czarnym płaszczu, cóż, miał na imię Artur. - Artur Jeremy Blizzard? – spytał Francis. – Nasz Arcio?! – nie mógł wyjść z podziwu. - Tak… chyba tak…. Też jesteście z tej gildii? – nie ukrywała zdziwienia. - No… A nie widać? – uśmiechnął się psychodelicznie Casius. Dziewczyna szybko przyjrzała się swoim rozmówcom i w krótkim czasie wyciągnęła z tego następujące wnioski: - Szczerze? – spytała. - Pewnie, szczerość to podstawa. – zapewniał Casius. - Oboje wyglądacie, jakbyście uciekli właśnie ze szpitala psychiatrycznego. – odparła z uśmiechem na twarzy. - Ej, Cas, to chyba komplement… - zachichotał Francis. - A ja… tak właściwie jestem tutaj turystycznie… - dołączyła się ponownie do rozmowy Cynthia. - Rozumiem… - stwierdziła dziewczyna. - Może się poznajmy? – zaproponowała ta pierwsza. – Cynthia Nightwish, czarodziejka manipulacji, członkini gildii Delicate Saints. – odparła, po czym podała dłoń nieznajomej. Dziewczyna wstała z siedzenia i odwzajemniła gest nowej koleżanki: - Michelle Fang, czarodziejka wody, członkini gildii The Rex Tales… - Wooo – skomentował niespodziewanie Francis. - Miło mi Cię poznać Michelle. – mówiła Cynthia. - I również. – odparła, nie kryjąc uśmiechu na twarzy. Następnie spojrzała w stronę męskiej części towarzystwa, jakby oczekując od nich kilku słów od siebie. - No, ja jestem Casius Nathaniel Istredd Silver, a ten tu sierściasty śmieszek to Francis. Jest moim kotem… tak… ekhm… - improwizował śnieżny lis. - Dużo ma pan imion, panie Istredd… - zauważyła. - Ej, Cas, żeń się z nią! Ja Ci mówię, to ta jedyna! Nikt inny nie używa Twojego trzeciego imienia!!!!! - Cichaj sierściuchu… - odparł z zakłopotaniem Casius. - Naprawdę? A przecież to ładne imię… - zauważyła Michelle. - Miło, że tak uważasz, Michelle. - Jaką magią władasz? - smoczą, ognistą. - Oo… zaiste… Czyli to Ty jesteś tym słynnym podpalaczem pamiętliwych spodni kapitana?! – nie mogła wyjść z podziwu. - Eheheh… - zaśmiał się złowieszczo Francis, szturchając swojego większego przyjaciela po ramieniu. - Czy ja o czymś nie wiem? – zaciekawiła się też Cynthia. - No, młody byłem, nie śmiejcie się, a Olivierre przeginał z tymi zakazami na zwiedzanie latarni morskiej… no… - Luzik, po prostu bardzo mnie rozbawiło, gdy opowiadał, czego w tych gaciach nie robił, ile mórz i lądów zwiedził, przepłynął, ile zdobył szczytów górskich… Eheh… Szkoda, że już prawdopodobnie nigdy się nie zobaczymy… - tu nagle straciła pozytywny nastrój i ponownie zaczęła smutnieć. - Co masz na myśli? Olivierre nie żyje? – spytał Casius mrużąc oczy. - Nie znalazłam jego ciała, ale wiem, że Mefistofeles wybił całe Elvenlight. Odkrył nasz spisek, mający na celu rozsadzenie Closed Sacrament od środka… - CO?! Czekaj, chyba nie rozumiem… - Co tu dużo tłumaczyć, Olivierre był zastępcą Izzy’ego w Closed Sacrament, przez chwilę nawet dowodził tą gildią, ale chyba jedyny tam, z małymi oczywiście wyjątkami, potrafił zachowywać zdrowy rozsądek. Chciał obalić tyranię Van Slotha i przywrócić Angelheim dawny blask… W tej całej szopce uczestniczył jedynie dlatego, że mroczny bankier pewnego dnia uratował mu życie i zagroził, że jeśli nie dołączy do jego szeregów, to pozbawi życia jego siostrzenicę, albo… bratanicę – sama nie jestem pewna – która błąka się gdzieś po tym świecie…. - Wow, mocna historia… - próbował połączyć wątki Casius. - W takim razie… - dociekała Cynthia. – jak udało Ci się stamtąd wydostać? - Byłam wtedy z Arturem, próbowałam sfałszować z nim wyroki śmierci, wydane na członków naszej gildii… ehm… - Wyroki śmierci?! – nie mógł pojąć Francis. - Taaak, po masakrze w Angelheim Izzy chciał urządzić tu rzeź niewiniątek… Właściwie, jedną z ofiar miał być nawet… - w jednym momencie zastygła w swoich rozmyślaniach. Casius, Francis i Cynthia również długo się nie odzywali, licząc na to, że ich rozmówczyni się zastanawia i próbuje przypomnieć sobie imię, o którym zresztą zaczęła mówić. Powód milczenia Michelle był jednak inny. Dziewczyna ujrzała coś, co znacznie wytrąciło ją z równowagi, co przekazała nowym znajomym dopiero trzęsącym się gestem ręki. Trójka bohaterów odwróciła się w stronę areny. Ich oczom w krótkim czasie ukazała się przerażająca gra czerwonych iluminacji, które jak oszalałe, pędziły po całej przestrzeni przeznaczonej do zawodów. - Przybyli po mnie… Uciekajcie stąd! – krzyknęła Michelle. - No chyba żartujesz. – zaprotestował stanowczo Casius. – Od teraz jesteś jedną z nas, nie zostawimy Cię na pożarcie. - Razem stawimy czoła zagrożeniu! – dołączył się do słów otuchy Francis. - Czymkolwiek to jest, przerastamy to liczebnością. Nie bój się Michelle, nie zdążysz się nawet obejrzeć, a już będzie po nich… - zapewniała Cynthia z wyrazem pewności na twarzy. Jaskrawe światła powoli zaczynały tracić na swojej prędkości. Wszystkie, jak jeden mąż, z sekundy na sekundę stawały się coraz wyraźniejsze, coraz łatwiejsze do wyodrębnienia od reszty świateł panoszących się po okolicy. W pewnym momencie stały się już tak wyraziste, że w łatwy sposób można było już je opisać. - Zaraz zaraz…. To znowu on?! – nie rozumiał Francis. - To Ace Scissorhands – wymamrotała Michelle – do momentu fuzji z waszymi magami… najpotężniejszy po Izzym członek naszej gildii… - stwierdziła. - Taaaak, chyba już go znamy… - wyjaśnił Casius. - … Powiedz mi tylko Michelle – odparł, przyglądając się kroczącym przed nim sylwetkom postaci. – Dlaczego… towarzyszą mu cztery klony!? – załkał z niezrozumieniem. - Jest tak szybki, że potrafi być w kilku miejscach naraz. Wszystkie te… klony… To jedna osoba… To ten sam Ace… swojego czasu porównywany z bogami prędkości… - Czyli innymi słowy… Kolejny raz mamy przewalone… - wywnioskował Casus. – Nosz cholera, Franek, dlaczego musiałeś zniszczyć to elektryczne dziadostwo właśnie w starciu z Eusebinem?! – miał spore pretensje do swojego kociaka… - Booo… - próbował wykrztusić z siebie choć jeden logiczny argument Francis. - Ahahah! – zaśmiał się złowieszczo Ace. Wszystkie z jego głosów nachodziły równocześnie na siebie, tworząc jeden, znacznie głośniejszy i potężniejszy, jakby pochodzący z najgłębszych zakamarków piekieł. - Nędzne pchły… Już wkrótce przekonacie się, czym są prawdziwe tortury… - stwierdził.[Walka rozpoczyna się: Casius Nathaniel Silver & Michelle Fang & Cynthia Nightwish vs Ace Scissorhands.]