Obszerny temat na WASZE fanfiction, "one-shoty" itd.
Witajcie Ten temat założyłem z myślą o was. Umieszczajcie tu swoje tzw. "fanfiction", krótkie opowiadania, teksty (w konwencji opowiadań, lecz opowiadaniami niebędące, np. fikcyjne wypowiedzi, odezwy), a nawet... limeryki. Umieszczajcie swoje, oceniajcie cudze. Do dzieła! Bardzo prosiłbym przyklejenie tego tematu. Aby pierwszy post nie był krótki, pusty, zamieszczę mój nowy, króciutki tekst, napisany w związku z rekrutacją do III Oddziału GR.
Odezwa tow. Lisikity Chrzakowa I Sekretarza KC KPZR z dnia 30 lutego 2014r. na spotkaniu z bezrobotnymi mieszkańcami Moskwy
Towarzysze! Jako iż mimo wszelkich starań wspaniałych wodzów, Jutrzenek naszego zwycięskiego kraju, a także moich, w kraju naszym istnieje ciągle bezrobocie, dziś do was właśnie kieruję to orędzie. Miejsc pracy jest niestety za mało, towarzysze, zdecydowanie za mało. Dlatego zdecydowaliśmy, ja i cała KPZR, naprawdę powiększyć ich liczbę. Od 35 maja bieżącego roku rozpoczynamy akcję „Nowe miejsca pracy – od towarzyszy dla towarzyszy”! W praktyce będzie wyglądało to tak: Na scenę wyjeżdża ekran, na którym zaczyna być wyświetlana prezentacja. Stworzymy nowe miejsca pracy, towarzysze, nowe miejsca pracy, a zaczniemy od najpotrzebniejszych, takich jak szczurołapy, hycle i inne zawody, przynoszące chlubę socjalizmowi! KaPeZeteR pozbawi również pracy gnidy niezasługujące na życie, burżujów, zdrajców i wrogów ustroju na ekranie pokazuje się wizerunek tłustego kota z pierścieniami na palcach. A najważniejszym stanowiskiem, najliczniejszym, zawodem, którego w samej Moskwie będą setki, co ja mówię, tysiące przedstawicieli jest... wstrzymuje oddech odstraszacz gołębi. Tak, towarzysze, nie przesłyszeliście się, gołębi. Właśnie one są ostatnio utrapieniem, głównie naszej stolicy. Cóż, nie chodzi tu oczywiście o mordowanie tych bezbronnych zwierząt, ale o chronienie od zanieczyszczeń najważniejszych części miast, towarzysze. Najczęściej atakowane jest mauzoleum Wiecznie Żywego na ekranie pokazuje się zdjęcie Lenina, a także Kremla, gdzie oprócz siedziby rządu wmurowane jest ciało pewnego Wodza, o którym nie warto wspominać pokazuje się rozpikselizowane zdjęcie Stalina. Poza tym narażony jest Plac Czerwony, no i oczywiście wiele innych miejsc w Moskwie i nie tylko. A oto mundur odstraszacza gołębi: na lato z krótkim rękawem, ciemnozielony, czerwony napis „Odstяаѕzaсz ςоłęьі” na plecach. Czapka z daszkiem, z gwiazdą czerwoną. Na zimę możecie dostać grubą, puchową kurtkę z takim samym napisem jak na mundurze. Poza tym uszanka zielona z czerwoną gwiazdą. Widzę już, towarzysze, wasze zaciekawienie, czym to będziecie te gołębie odstraszać. Otóż już zaspokajam waszą ciekawość. Dostaniecie pistolety... w pewnym sensie hukowe, lecz zamiast głośnego huku, wydzielać będą fale soniczne, które słyszą tylko ptaki, i które je odstraszają. Jest to najnowszy wynalazek radzieckich naukowców1. na ekranie pokazuje się całe umundurowanie i wyposażenie odstraszacza. To jak, towarzysze, pomożecie? gromki okrzyk „Pomożemy!”No. I na tym, towarzysze, kończymy dzisiejsze spotkanie. Na następnym, w dniu 4¾ marca, wypowiem się na temat „Alkohol – największy wróg proletariusza”. Odstraszacze gołębi wszystkich krajów, łączcie się! Niech żyje socjalizm! A teraz możecie wracać do domów, myśląc o swojej pracy, której jeszcze nie macie, ale będziecie mieli dzięki naszemu kochanemu państwu! Dziękuję.
Dołączył(a): N, 7 kwi 2013, 13:22 Posty: 2166
Naklejki: 100
Re: Obszerny temat na WASZE fanfiction, "one-shoty" itd.
Dobra, umieszczę tu moje "dzieło", które w sumie powinienem użyć w rerutacji do Gwardyji. Czemu nie użyłem? Nie wiem. Apokalipsa św. Wieśka Widzenie jakie miałem ja, św. Wiesiek. I oto widziałem potwora w norze marudy z nieumiarkowaniem walczyć nie umiącym, który [potwór] swój uczynek chce odpokutować. O pomoc jakąś dziwną grupkę prosi, ci się zgadzają, ale nie pomagają. Trudnością zadania się usprawiedliwiają. Czarna pustka ogarnia świat. Po jakimś czasie znów widzę. Oto gaz całą norę zapełnia. A z niego jakiś stwór wyłazi, a imię jego Inwozag z Nap Ynzcorm. A potwór połyka stwora. Wyrocznia Pana. I tu nagle z ziemi wychodzą potwory po kolei: Hubertem zwany, żona tego pierwszego, jakiś śmierdzący brzydal, diabeł wcielony, strzałka, z Bożej Łaski Król czyśćca. A tu nieszczęścia się zaczynają. Widzę płonącego konia, przez potężnego króla zrzuconego. Ten leci w przepaść. W ostatniej chwili zmienia się w świnie cienistą. Widać, że nieczysty na wieki. Gaz znów wraca. I znika. I wraca. I tak będzie aż do dnia pamiętnego... Zdrajca z potworów zrodzony do obozu Zła przechodzi. Trwóżcie się! Bo oto stwór bez twarzy i okrutna bestia zniszczą norę. Tak, że zostanie tylko malutki fragmencik. Ale odrodzi się. I oto Cisza i Wybraniec zapowiedzią będą powrotu Zła. Będą jak mroczna i powolna burza przed ciszą, a nawet jak cisza przed burzą. Zdrajcy ujawnia się. A przyjdzie ono [zło] na JEGO imię. I oto Cezara z dalekiego kraju północy będzie chciało połknąć. I oto widzę jak zło zmienia szlachetne serca w mrok! A imię bestii: Owerlord. A i tak pokonany będzie w wielkie święto. I oto widzę twór nowy. A zło zwane "spamem" choinką niszczący szemra przeciw niewiadomoczemu. I oto bomby zostawia, które słowa wydają po wybuchu. A bestia wróci. Wróci w Rypygu jak nazywają to przyszli. I postacie dzielnie walczące je w więzienie wieczne wprowadzą jakim jest ogień wieczysty. A wiele Samarów i Żartownisiów (nie mylcie bracia ich z Ż. Artem, przyszłym dzielnym chrześcijaninem) walczyć z nimi będzie. I na ulicach bydą ścigać. I oto widzę, że budzi się potworny stwór, pogańska istota, pełna nieczystości i zła. Jego oczy niby diamenty, kły niezniszczalne, skóra twarda. Na imie mu Wonsz, zwany przez jego zwolenników złowrogo i błędnie "wężem", uważajcie na takich, bracia! Ze słusznej drogi zwieść was chcą. Wenszowy wonsz zapowiadany będzie przez fałszywego proroka, uwierzcie mu tylko w tym! I widzę, świat połknięty przez bestię. I słyszę głos Zasiadającego, który rzecze "Czas świata nadszedł, spal wszystko!". I przyjdzie o to potężny mąż i spali resztki, a Wonsz zje samego siebie. I powiedziano do mnie: "To, co widzisz, stanie się w ostatnich dniach, kiedy nastąpi zmierzch fałszywych bogów z drewna i z makaronu zrobionych, kiedy sąd się zakończy. Przyszłość odmówi wszelkiej zmiany. I rozpłakałem się, bo zobaczyłem ludzi w brzuchu martwego już Wensza. I powiedziano mi, że kara jest odwlekana, nie narodzili się bowiem jeszcze wszyscy prawi, a ci przez Wensza nie mogą zostać pożarci. Wierszem go odgonią bohaterowie, nieraz, niedwa. I powstanie w Największe Święto Wielki Czerwony, znany jako Leviathan. Znamie największego kłamcy i złodzieja będzie rozdane. I niebiański deszcz destrukcji spadnie i kolejna okazja na koniec będzie. I Lewiatan wpadnie w pychę. Pokonany jednak stwór, bestia druga zostanie. I tutaj mądrość potrzebna jest. Kto ją ma tytuł bestii przeliczy. A tytuł jego "TWÓJ DOBRY SĄSIAD". W norze wiele się będzie jeszcze działo. Nakazane mi zostało schować moją księgę, bo dopiero za prawie 2000 lat może być przeczytana. Nie spodziewajcie się, co stanie się w 16 dniu piątego miesiąca. Trzecią liczbę roku dodajcie do czwartej (1+4=5 ?), dodajcie do tego fakt, że dzień ten uznawany jest, choć błędnie, za, piąty dzień tygodnia. A liczba, którą wam przekazuję brzmi: piąty dzień tygodnia, piąty miesiąc, piąty rok. I po tym wieczne czasy będą. A Bóg będzie ich Panem i nie będzie króla ni premiera ni cesarza ni guru oprócz Trójcy. Wyrocznia Pana. Amen. Niech tak będzie po wsze czasy! Amen. _______________ Ocena one-shota Arta: Ciekawe przemówienie, widać, że opierałeś się na mowach Gierka. Humor jest, ciekawie to opisałeś. Mam nadzieję, że napisesz przemówienie, np.pana premiera. 9,5/10
Re: Obszerny temat na WASZE fanfiction, "one-shoty" itd.
Z okazji śmierci Sir Terry'ego Pratchetta 12.03.2015r. [*]. Aha, w OpenOffisie zajmowało dwie strony. Więc cicho tam hejterzy.
Koniec
Czy nawet Świat Kuli może stać się płaski? Czy śmierć Autora rzeczywiście coś zmienia? Zmienia. Znamy to bardzo dobrze. Tylu wspaniałych ludzi opuściło ten padół; jedni w pośpiechu, niektórzy natomiast na tamten świat ani myśleli się wybierać. Ale to się zdarza każdemu. I złym, i dobrym. Musiało się więc przytrafić również Autorowi, który mógł tego wcale nie chcieć. Ale bądź co bądź — Kula nagle stała się Płaska, a Dysk mógł przestać się kręcić. Ale to się zdarza każdemu.
***
Także Autor, w otoczeniu najbliższych, na dzień przed piątkiem trzynastego, z kotem ułożonym w nogach, zakończył pobyt w Świecie Kuli. Płakali za nim i płakać jeszcze będą... Terry zamrugał. Kot przestał mu ciążyć, a bliscy stojący wokół łóżka zdawali się rozmywać. To zdecydowanie nie wyglądało normalnie. A może i wyglądało? Terry musiał to kiedyś już widzieć. Zapewne oczyma wyobraźni, ale musiał. Podniósł rękę i spojrzał na nią. Miała niebieskawy odcień i wydawała się przejrzysta. Wstał z łóżka bez żadnego problemu. Lyn, Rhianna i reszta rodziny jakby zastygła. Coś takiego też musiał kiedyś widzieć. Czy przypadkiem tego nie opisywał? Zderzył się z kimś wysokim. – Och. A WIĘC I PANA TO SPOTKAŁO – stwierdził wysoki szkielet z kosą. – To Ty? – zdziwił się Terry – Myślałem, że właściwie jesteś wytworem mojej wyobraźni... W sumie nie spodziewałem się, że istnieje życie po śmierci. WIDOCZNIE SIĘ PAN POMYLIŁ... ALE I PAN DOŚWIADCZYŁ ŚMIERCI. TO ZNACZY MNIE, OCZYWIŚCIE. – Nie żyję? W sumie, jakby się przyjrzeć... Owszem, na to wygląda. I co teraz? Z pustych oczodołów Śmierci popłynęły łzy — choć na logikę nie powinno ich tam być. Chyba już drugi raz w ciągu swojego... życia Mroczny Kosiarz czuł się „zasmutkowany”... CZY... CZY TO NIE PAN POWINIEN TO WIEDZIEĆ? TO PAN JEST AUTOREM, TO OD PANA WSZYSTKO ZAWSZE ZALEŻAŁO. TO PAŃSKI UMYSŁ WYMYŚLAŁ KOLEJNE PERYPETIE RINCEWINDA, NOWE PROBLEMY DLA STRAŻY CZY CZAROWNIC Z LANCRE. GDYBY NIE PAN... CZYM BYŚMY BYLI? DLATEGO POWTÓRZĘ: PAN POWINIEN WIEDZIEĆ, CO TERAZ – otarł łzę. – Nie. To już nie ode mnie zależy – stwierdził ze spokojem Pratchett. – Mnie już nie ma. Nie „jestem autorem”, ale „byłem autorem”. Zwykle to zmarli, kiedy po nich przychodzisz, nie mogą uwierzyć, że nie żyją. Wiesz co? Tym razem jest chyba odwrotnie. Trudno ci przyjąć do wiadomości, że jestem martwy... Ale nie martw się. Są inni ludzie, oni będą tworzyć Historię. Bo nie ma Historii bez ludzi. Powinieneś to wiedzieć... A to, co teraz się stanie, zależy od ciebie. DOBRZE WIĘC – chrząknął Śmierć, starając się nabrać poważnego tonu. – W KOŃCU, SIR TERRY, TĘ DROGĘ MUSIMY PRZEBYĆ RAZEM. A Terry podjął jego rękę i razem z nim przeszedł przez drzwi, aż weszli na czarną pustynię, rozjarzoną gwiazdami wiecznej nocy. I szli, i szli, i długo, oj, długo rozmawiali*.
***
W oknach niewielkiego domku, wbudowanego w porośnięte zieloną trawą wzgórze, jarzyło się światło. Zardzewiała skrzynka pocztowa z napisem „Tolkien's Domain” wesoło skrzypiała na wietrze. Jeśli weszlibyśmy do środka, w salonie zauważylibyśmy cztery osobliwe postacie. Pierwszą był wygodnie usadowiony w fotelu, szeroko uśmiechnięty staruszek, kopcący fajkę i zabawiający się złotym pierścieniem. Drugą z postaci był łysiejący jegomość z ciągłym zdziwieniem na twarzy, który siedział na srebrnym krześle z podłokietnikami w kształcie lwów. Trzecia postać, wysoki mężczyzna o pociągłej twarzy, stała przy akwarium, na wpół bawiąc się, na wpół próbując złapać małą ośmiorniczkę**. Czwartym był Terry Pratchett. – I ty do nas dołączyłeś – mruknął staruszek z pierścieniem. – Tak wyszło, Johnie. Nigdy nie wybieramy, kiedy umrzemy, nieprawdaż? – Ty często wybierałeś – stwierdził Tolkien – Tyle postaci z twoich książek zginęło, a jednym z głównych bohaterów był Śmierć... – Poczekajmy, co zaczniesz mówić, kiedy przybędzie Martin. Nie byłem takim „mordercą” jak on. Zresztą... dalej mam do ciebie żal, że uśmierciłeś Boromira. Ale nie rozmawiajmy w tym miejscu o czymś, czego wszyscy czterej zaznaliśmy. Martwi mnie jedno. – A co takiego? – zapytał tubalnym głosem siedzący na srebrnym krześle. – Coś, czego może bać się każdy pisarz, Clive. Czy o mnie nie zapomną? Czy moje książki dalej będą czytane, skoro um... odszedłem? – Egoizm podszyty tchórzem – burknął stojący przy akwarium, strzepując ośmiorniczkę, która z wściekłością rzucała gromami. Pratchett spojrzał na niego gniewnie. – Howardzie! – zbeształ go Tolkien. – A ty, Terry, nie przejmuj się. Obaj nie żyjemy od... no, wielu lat, a jednak ludzie wciąż czytają nasze książki, czasem robią... – zadrżał – ekranizacje... I w ogóle pamiętają o nas. – O mnie trochę mniej – prychnął H.P. Lovecraft. – A zresztą... – powiedział C.S. Lewis – Jak mają o tobie zapomnieć? Jesteś Sir Terry Pratchett, twórca Świata Dysku, mistrz dowcipu! „Nikt nie jest ostatecznie martwy, dopóki nie uspokoją się zmarszczki, jakie wzbudził na powierzchni rzeczywistości”. – „Jego imię brzmi w kodzie, w wietrze pośród olinowania, w przesłonach. Słyszałeś kiedyś powiedzenie »Człowiek naprawdę nie umarł, dopóki powtarzane jest jego imię«?” – dodał Lovecraft. – To wszystko z moich książek... Dzięki, chłopaki – mruknął Terry. – Temat kończąc – wtrącił Tolkien – Nie przejmuj się tak sobą. Opuściłeś tamten padół i już nic nie zrobisz. Teraz wszystko zależy od twoich czytelników. Naprawdę, Terry, bardzo cię szanuję i cenię, ale jesteś tylko jednym z wielu wspaniałych pisarzy na tamtym ogromnym świecie. – I całe szczęście! – zaśmiał się Pratchett i nalał im po szklaneczce whisky.
_______________
*Każdy człowiek musi się jakoś wyżywać. Na przykład stawiając mnóstwo przecinków. **Nikomu nie przeszkadzało, że srebrne lwy na podłokietnikach krzesła ruszały się i raz na jakiś czas ryknęły, a ośmiorniczka miała dziwnie humanoidalną formę, ręce i smocze skrzydła. W dodatku powtarzała „Cthulhu fhtagn”.
Dołączył(a): So, 7 lis 2009, 14:12 Posty: 2174 Lokalizacja: Koło komputera xD
Naklejki: 7
Re: Obszerny temat na WASZE fanfiction, "one-shoty" itd.
Zamieszczam szybką historyjkę, na którą pomysł chodził mi po głowie od dłuższego czasu i którą właśnie napisałem >jak szef< w Notatniku++ oraz [lokowanie_produktu]zdążyłem już wrzucić na Reksio Discord[/lokowanie_produktu].
Wnętrze Budy rozjaśniał migotliwy blask lampki. Reksio zbliżał się do kresu swej najdłuższej przygody. Leżał na wpół przytomny w łóżku, wsparty na poduszce, spokojnie czekając końca. Wokół zebrali się jego bliscy: emerytowany komandor Kretes, koguty Jan i Korneliusz oraz jego najmłodszy syn. Życiowa towarzyszka bohatera, Kari Mata Hari, odeszła jakiś czas temu. Jako że według wieku powinna żyć dłużej, Kogut wysnuł teorię o szkodliwym oddziaływaniu długookresowego przebywania w nie swoim czasie. Od śmierci suczki Reksio sam stopniowo wygasał, sytuacja nie była więc nagła. Poczuł zapewne, że najwyższa pora zaznać wreszcie przysłowiowego odpoczynku i ustąpić miejsca następnym pokoleniom. W zgodzie z tym stwierdzeniem pozostawała kondycja zdrowotna dzielnego psa, która nie pozwalała mu już brać udziału w międzygwiezdnych czy chociaż międzynarodowych wyprawach. Reksio w przypływie świadomości objął zgromadzonych spojrzeniem pełnym wdzięczności. Czuł, że lepszego życia nie mógł sobie wymarzyć. Przywołał na twarz cień uśmiechu i zamknął oczy po raz ostatni. *** Nie dostrzegając dalszych reakcji ze strony przyjaciela, Kretes podniósł się z fotela, by sprawdzić jego puls. Zgodnie z przewidywaniami nie wyczuł niczego. Pochylił głowę, jakby w hołdzie zmarłemu. Pozostali nie potrzebowali słów. Oczy młodego psa wypełniły się łzami. *** Reksio ocknął się pośród ciemności. W oddali ujrzał blask. Pchany ciekawością, przysłonił oczy i ruszył w jego kierunku. Jego wzrok stopniowo rozpoznawał w oślepiającej bieli zieleń skąpanych w słońcu traw i błękit bezchmurnego nieba. Pies poczuł lekki niepokój. Wkroczył na polanę. Jego futro musnął powiew ciepłego wiatru. Dostrzegł przed sobą białą postać. Na jego widok, postać schowała zegarek i zaczęła zbiegać ze wzniesienia. Zaintrygowany, postanowił ją dogonić, lecz nagle zamarł. Niecodzienny widok przypomniał mu w jednej chwili wszystkie nawiedzające go w snach wspomnienia, które dla zachowania zdrowia psychicznego uznał za koszmary. Przypomniał mu... ...że z Magicznej Pułapki Mocy nie ma ucieczki.
_________________ Przejrzyj moje okołoreksiowe projekty na GitHubie! Pozdrawiam wielu nieaktywnych użytkowników, wszystkich wciąż wchodzących oraz Playboiia, bo zawsze się żali, że go nie ma w moim podpisie. III miejsce w konkursie halloweenowym 2011, I miejsce w konkursie rocznicowym 2015 Tym kolorem moderuję.
N, 8 wrz 2019, 14:39
ManiacComics3445
Norman
Dołączył(a): Pt, 18 paź 2019, 15:13 Posty: 226
Re: Obszerny temat na WASZE fanfiction, "one-shoty" itd.
SPIDER-KSIO [pojawia się taka czołówka z stylu z lat 60 i brzmi tak]
Poczym nagle pojawia się narrator z stylu z lat 60.
I TAK POZNACIE OTO BOHATERA, PSA KTÓRY NIE JEDNO PRZESZEDŁ I KTÓRY URATOWAŁ ŚWIAT TO...PETER "REKSIO" PARKER!!!
Peter, stań-Powiedziała kobieta Hau hau hau (dobrze Ciociu)-Powiedział chłopiec. [Nagle pojawia się pauza i wtedy bohater opowiada o swoim życiu] Hau hau hau hau, hau, hau, hau hau (Cześć jestem Peter Parker i Jestem Spider-Manen) Hau hau hau hau hauu hau hau (ale przyjaciele mówią na mnie Reksio bo taką dostałem ksywe w podstawówce) Hau hau hau hau hau hau hau (Chodze do szkoły Milton High School, mam dziewczyne która nazywa się Mary Jane Watson), hau hau hau hau hau (ale niestety jestem dręczony przez szkolnego łobuza o imieniu Flash Thamspon).Hau hau hau hau hau (Teraz jesteśmy w klasie a przed nimi mój nauczyciel Otto Octavius)
Peter!!!-Krzyknoł nauczyciel.Zrobiłeś zadanie z chemi?! Hau hau (Tak zrobiłem)-Powiedział Peter. No to chce ją zobaczyć jutro. [Wtedy zdzownek dzwoni i wszystcy wychodzą z klasy] Peter-Powiedział Otto z złością.Niestety nie możesz bo masz dodatkowe zajęcia. Hau hauuu!!!(No nie, No nie!!!)-Krzyknoł Reksio i czym prędzej musiał odrobić zadanie.Po lekcjach Wujek Ben odbiera go ze szkoły wtedy pojawia się z nimi rozmowa: Hau hau hau hau (Eeeee dlaczego, dlaczego miałem szybko odrobić lekcje i zdążyć przed kolacją ale jest już 19:50 co teraz, co teraz)-Zaszczekał smutno Reksio. Wiem Reksio ale nie każdemu się układa wież mi, kiedyś też miałem problemy-Powiedział Wujek Ben. Hau hau?(Naprawde, opowiedz)-Zaszekał z zapytaniem Reksio. Tak, cóż pamiętam jak by to było wczoraj, chciałem szybko zrobić lekcje ale niestety wciąż mnie rozpaszało, mój ojciec powiedział że mam się wzionś w garść i odrobić lekcje i... Hau? (Iiiii?)-Zapytał Reksio ..I odrobiłem, pamiętaj Reksio z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność-Dokończył wujek Ben. Hau hau hau (Masz racje wujku nie każdego układa się w życiu a praca czy szkole czy np: Oscorp jest ważna i trzeba zwiąć na siebie odpowiedzialność). Dokładnie-Powiedział Wujek Ben.Poczym razem dojechali do domu.
Nie mineły dwa dni a 5 Listopada Peterowi czekał na niego ważny, dzień.
Peter, Peter obudź się-Wowała Ciocia May. Hau hau hau (Daj mi spospać jeszcze 5 minut)-Powiedział zmęczony Reksio Ale dziś jest ten dzień-Powiedziała Ciocia May. Hau hau?HAAAAAAU!!!(DzeSPIDER-KSIO [pojawia się taka czołówka z stylu z lat 60 i brzmi tak]
Poczym nagle pojawia się narrator z stylu z lat 60.
I TAK POZNACIE OTO BOHATERA, PSA KTÓRY NIE JEDNO PRZESZEDŁ I KTÓRY URATOWAŁ ŚWIAT TO...PETER "REKSIO" PARKER!!!
Peter, stań-Powiedziała kobieta Hau hau hau (dobrze Ciociu)-Powiedział chłopiec. [Nagle pojawia się pauza i wtedy bohater opowiada o swoim życiu] Hau hau hau hau, hau, hau, hau hau (Cześć jestem Peter Parker i Jestem Spider-Manen) Hau hau hau hau hauu hau hau (ale przyjaciele mówią na mnie Reksio bo taką dostałem ksywe w podstawówce) Hau hau hau hau hau hau hau (Chodze do szkoły Milton High School, mam dziewczyne która nazywa się Mary Jane Watson), hau hau hau hau hau (ale niestety jestem dręczony przez szkolnego łobuza o imieniu Flash Thamspon).Hau hau hau hau hau (Teraz jesteśmy w klasie a przed nimi mój nauczyciel Otto Octavius)
Peter!!!-Krzyknoł nauczyciel.Zrobiłeś zadanie z chemi?! Hau hau (Tak zrobiłem)-Powiedział Peter. No to chce ją zobaczyć jutro. [Wtedy zdzownek dzwoni i wszystcy wychodzą z klasy] Peter-Powiedział Otto z złością.Niestety nie możesz bo masz dodatkowe zajęcia. Hau hauuu!!!(No nie, No nie!!!)-Krzyknoł Reksio i czym prędzej musiał odrobić zadanie.Po lekcjach Wujek Ben odbiera go ze szkoły wtedy pojawia się z nimi rozmowa: Hau hau hau hau (Eeeee dlaczego, dlaczego miałem szybko odrobić lekcje i zdążyć przed kolacją ale jest już 19:50 co teraz, co teraz)-Zaszczekał smutno Reksio. Wiem Reksio ale nie każdemu się układa wież mi, kiedyś też miałem problemy-Powiedział Wujek Ben. Hau hau?(Naprawde, opowiedz)-Zaszekał z zapytaniem Reksio. Tak, cóż pamiętam jak by to było wczoraj, chciałem szybko zrobić lekcje ale niestety wciąż mnie rozpaszało, mój ojciec powiedział że mam się wzionś w garść i odrobić lekcje i... Hau? (Iiiii?)-Zapytał ..I odrobiłem, pamiętaj Reksio z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność. Hau hau hau (Masz racje praca w szkole czy normalnej pracy jest ważna i musimy zwiąść na siebie odpowiedzialność)-Zaszczekał z oświeceniem Reksio Dokałdnie-Powiedział Wujek Ben.Poczym dojechali do domu.
Nie mineło dwa dni a naszedł ten dzień.
Peter, Peter obudź się!-Powiedziała Ciocia May Hau hau (Daj mi jeszcze 5 minut)-Zaszczekał zmęczony Reksio Peter dziś jest ten dzień-Powiedziała Ciocia May Hau hau hau?HAAAAAAAAAAU!!! (Ten dzień, dzień?SPÓŹNIE SIĘ NA WYCIECZKE PO OSCORP!!!)-Krzyknoł Reksio i czym prędzej zwioł nogi zapas (do busu szkolnego)
Reksio biegnał co wsił aż w ostatniej chwili zdrząrzył.W później w Oscorp.
Część jestem Curt Connors i oprowadzam was po Oscorp, zapraszam-Powiedział naukowiec.Oto przedwami 15 modyfikowanych pająków... Tymczasie Reksio robił zdjęcia pająkom jednak nikt nie załuważył że jeden gdzieś poszedł sobie gdzieś daleko...a może blisko... I wtedy...-Powiedział Connors ale zanim powiedział przerwał go z jeden z uczniów. Przepraszam pana ale jest tylko 14 pająków. Eeeeee...zaraz poszukamy go-Powiedział ze stydem Connors Kiedy reszta kontynuwała wycieczke, Peter robił zdjęcia aż nagle...Pająk go ukąsił!!! Hau hau hau!!! (Co do kur...!!!)-Krzyknoł Reksio
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.
SPOILER (ALE DLA LUDZI CIEKAWYCH)
Spoiler:
Hau hau hau?? (Gdzie ja jestem?)-Powiedział Reksio zauważywszy że jest w aleii
Spoiler:
Wkrótce podbije świat!!!-Powiedział Osborn
Spoiler:
Hau hau hauuuu (Jestem Spider-Ksiem!!!)-Krzyknoł Spiser-Ksio podczas wisania się na sieci
_________________ Lubie wszytskich na forum
Cz, 9 kwi 2020, 17:35
Kaczor Dziennikarski
Norman
Dołączył(a): Wt, 11 sie 2020, 03:51 Posty: 226 Lokalizacja: Gdzie go wiatr tudzież środki komunikacji miejskiej poniosą
Shlafrock Holmes i kiepskie przedstawienie
Szanowni współużytkownicy, drodzy koledzy, w ramach luźniejszych pogawędek na niniejszym forum naszło mnie, aby podzielić się pewnym swoim tworem z lat młodzieńczych (wczesnych lat młodzieńczych, o to chodzi, ok?), który popełniłem w przypływie niezdrowych inspiracji ze strony mojej polonistki (nawiasem mówiąc, jednej z najlepszych pedagożek jakie spotkałem). Zostałem przez nią bowiem zachęcony do napisania scenariusza do przedstawienia szkolnego, które nasza klasa mogłaby wystawić. To był luźny pomysł, ale ja wziąłem go sobie dość mocno do serca. Nieco gorzej się porobiło, gdy klasa zaczęła dyskutować, jaki mógłby być temat - padło na parodię Sherlocka Holmesa (akurat omawialiśmy "Psa Baskerville'ów"). No i okazało się to bardzo słabym pomysłem. Uznałem bowiem, że genialnie będzie zrobić z tego scenariusza reksiowego fanfika. Żeby mi nie zabrakło na przyszłość powodów do wstydzenia się za samego siebie, to nie poprzestałem na napisaniu historii z występującymi w niej postaciami z PR, ale jeszcze powrzucałem masę odniesień i poprzepisywałem masę tekstów, bo z góry uznałem, że sam z siebie nic zabawnego nie wymyślę. I potem to przedstawiłem jako swoje, bez absolutnie żadnych wyrzutów sumienia, bo przecież i tak nikt nie skojarzy, że to z jakiejś gry dla dzieci. Na szczęście miejsce miała tylko jedna próba, po której ten tekst został zasłużenie zapomniany. Dziś jednak stwierdziłem, że muszę stawić czoła demonom przeszłości i wreszcie się nim podzielić. Przedstawiam, oto przed Państwem - "Shlafrock Holmes i Kogut Waskerkijów!". Jeszcze mały spoiler - tak, tam pomiędzy zerżniętymi z PR tekstami jest gdzieś fabuła. Uprzedzam, bo łatwo przegapić.
Narrator: Panie i panowie, a także inni, zapraszamy na spektakl pt. Szlafrok Holmes i Kogut Waskerkijów. Kto czytał ten zrozumie, a kto nie, niech leży i kwiczy Na scenę wchodzą Mwatson i hrabia Henryk. Mwatson szuka klucza, żeby otworzyć drzwi, a hrabia zaczepia go. Hrabia: Przepraszam pana, panie... Szlafrok? Mwatson: Nie dziękuję, już jeden mam. Hrabia: Nie, nie, pytam, czy pan jest Szlafrok Holmes. Mwatson: Yyy, nie. Nazywam się doktor Mwatson, dzielny przyjaciel Szlafroka Holmesa. Czym mogę służyć? Hrabia: Witam, drogi Mwastonie... Mwatson: Dzielny... Hrabia: Drogi DZIELNY Mwatsonie. Zwę się Henryk. Mam pewną sprawę do pana Holmesa. (wchodzą do środka) Otóż widzi pan, chodzi o morderstwo mojego brata. Kiedy pan Holmes się zjawi? Mwatson: Nie wiem, prowadzi skomplikowane śledztwo. Proszę opowiedzieć o sprawie, przekażę wszystko Szlafrokowi. Hrabia: Dziękuję, mój drogi Mwatsonie. Mogę zapalić? (Mwatson skina głową) Tak więc, jestem jednym z dziewięciorga rodzeństwa, o takich imionach: Annabelle, Gufryk, Henryk, Iannus, Kameleus, Neresa, Opinius, Portnis i Zenobia, układając w kolejności alfabetycznej. Annabelle i Gufryk świętej pamięci, zostali zamordowani. Z nieznanego powodu, jakiś drań morduje nas właśnie w kolejności alfabetycznej. Mwatson: Skąd może pan to wiedzieć, jeśli zamordował tylko dwoje z was? Hrabia: Wiesz, mój drogi Mwatsonie, ja po prostu wiem, bo tak jest w scenariuszu, a zamordował tylko dwoje, bo scenarzysta to leń patentowany i mu się wątków nie chciało rozwijać. Mwatson: Ach, tak... Hrabia: No i dwa pokolenia wcześniej stało się to samo moim ciotecznym pradziadkom. Mwatson: Aha, to to chyba ważne... Hrabia: Jak już zapewne pan rozumie, według kolejności alfabetycznej niedługo nadejdzie moja kolej, (gasi papierosa w popielniczce na stoliku) więc pragnąc bezpieczeństwa mojej... Mwatson: Wydedukowałem, że jest pan Szlafrokiem Holmesem. Hrabia: C-co? Mwatson: Oj, Szlafroku, nie zgrywaj się już. Musisz przyznać, że twój przyjaciel już niemal ci dorównuje w sztuce dedukcji. Chociaż przyznam, że przebieranie się za niskiego, gamoniowatego dżentelmena było bardzo mylące! Hrabia: Skąd pomysł, że mogę być Szlafrokiem Holmesem!? Mwatson: Z dwóch powodów. Po pierwsze, zwracasz się do mnie jak zwykle „mój drogi Mwatsonie”. Po drugie, zgasiłeś papierosa w swojej ulubionej popielniczce, której zawsze używasz. W tym momencie do środka wchodzi Szlafrok Holmes. Szlafrok: Co się dzieje? Mwatson: Ooo, masz nawet dublera, tak żeby mnie zmylić. Niezłe, wygląda zupełnie jak ty! Szlafrok: Co się tu dzieje? Mwatsonie, o co ci chodzi? Mwatson: O! Mówi też zupełnie jak ty. Szlafrok: Chyba już rozumiem. Tak, tam faktycznie siędzę przebrany ja. Gratuluję bystrości, mój drogi Mwatsonie! A teraz idź przeprowadzić dla mnie ważne śledztwo. Sprawdź kto kupił ostatnie ciastko z lukrem z cukierni na końcu Kaber Street i zdobądź dla mnie adres, kontakt i to wszystko co zwykle. Mwatson: Zakładam oczywiście, że to bardzo ważne? Szlafrok: Jasne, że tak! To ciastko potem posłużyło do straszliwej zbrodni. Idź już Mwatson: Nie zawiodę cię! Mwatson porywa kapelusz i wybiega Szlafrok:No, nareszcie! Teraz możemy zająć się interesami. Co pana sprowadza? Hrabia: Jestem synem świętej pamięci hrabiego Waskerkija i obecnym harabią hrabstwa Odmitłykij. Przybyłem do pana w sprawie morderstwa Udają, że nadal rozmawiają Narrator: Dobra, dobra, to już znamy Hrabia: A więc przybyłem, aby prosić o ochronę mojej osoby i zdemaskowanie mordercy. Szlafrok: I mówi pan, że dwa pokolenia temu stało się to samo? Hrabia: Tak, z siódemki rodzeństwa przeżyło dwoje, a zabójca nie został ujawniony. Szlafrok: A kto dokładnie przeżył? Hrabia: Mój dziadek Barnold i niejaki Sir Jerry Waskerkij. Ale on po tym zdarzeniu postradał zmysły. Szlafrok: Postradał zmysły? Hrabia: Tak. Konkretnie to dwa zmysły – powonienia i szósty. Szlafrok: Rozumiem. Czy ma pan jakieś dokładniejsze informacje o śmierci pańskiego brata? Hrabia: Oczywiście, pozwolę sobie nawer zrekonstruować. (woła za kurtynę) Gufryku, chodź tutaj! Głos zza kurtyny Gufryk: Ale ja się wstydzę... Hrabia: Ależ drogi Gufryku, nie ma się czego wstydzić... Gufryk: No ale tam są ludzie i będą się śmiali... Hrabia: Nikt się nie będzie śmiał.. Gufryk: Oj, będą. I muszę iść w tej zaplamionej ketchupem koszuli? To nieładnie... Hrabia: To jest krew, tylko tak na niby. No chodźże wreszcie! Gufryk: No dobra... (zza kurtyny Gufryk wystawia głowę i rękę) Chociaż nie, nie chcę. Hrabia: No chodź Gufryku, musimy wyjaśnić sprawę twojego morderstwa. Gufryku: No dobrze, niech będzie... Gufryk wchodzi i siada plecami do widowni przy stoliku i zaczyna pisać. Hrabia i Szlafrok odchodzą na bok Hrabia: Proszę zobaczyć. Gufryk siedzi przy stole i pisze testament. (nawiasem mówiąc, po śmierci Annabelle kompletnie się chłopaczyna załamał...). W tym czasie rozlega się skrzypienie drzwi. (Gufryk rozgląda się dookoła, ale powraca do pisania) Morderca wchodzi do domu. Gufryk ma pistolet pod biurkiem. (na scenę wchodzi morderca) I niech pan teraz patrzy. Morderca podchodzi, być może coś mówi, Gufryk się odwraca i wyciąga pistolet. Morderca trzyma nóż w ręce. Gufryk strzela, ale nie trafia, a napastnik doskakuje z nożem, ale też nie trafia i wali głową w stół. Wytrąca jednak mojemu bratu pistolet i wbija mu nóż w klatkę piersiową. Gdy Gufryk spada z krzesła bierze papiór i zostawia kartkę z napisem „nie zapomnijcie o mnie” Szlafrok: Rozumiem. A pana siostra? Hrabia: Została zepchnięta z zeppelinu. W miejscu z którego spadła znaleziono taką samą kartkę. (Mwatson wchodzi zdyszany i odwiesza kapelusz) Mwatson: Szlafroku, wróciłem. Szlafrok: Świetnie, masz wszystkie informacje? (Mwatson daje Szlafrokowi kartkę, a ten otwiera notes i udaje, że zapisuje) Już wpisuję na czarną listę... Przekazałeś tą wiadomość co zawsze? Mwatson: Ma się rozumieć Szlafrok: A znasz już na pamięć? Mwatson: Ekhem... (wykonuje serię chrząknięć) „Drogi panie, mam zaszczyt przekazać wiadomość od Szlafroka Holmesa. Jeśli mnie pamięć nie myli, brzmi ona tak <Jeszcze raz wykupisz pan ostatnie ciastko z lukrem z cukierni, to następną sprawę jaką będę prowadził będzie pańskie morderstwo> Dziękuję, to tyle. Do widzenia.” Szlafrok: Doskonale, mój drogi Mwatsonie. No dobrze, wróćmy do pańskiej sprawy, panie hrabio. Podsumowując fakty, (zapisuje w notesie) Przeciwnik jest to osoba żyjąca dosyć długo, jako że nękała pańską rodzinę około czterdziestu lat wcześniej. Zależy mu także aby nie został pominięty. Wygląda trochę, jakby chciał dostać spadek. Dobrym motywem mogła być także stracona miłość, jednak konfliktuje to ze sprawą sprzed dwóch pokoleń. Być może Przeciwnik morduje dla kogoś, na przykład dla swych potomków. Trzeba jeszcze nadmienić, że jest bardzo inteligentny, aczkolwiek niezbyt zręczny i gamoniowaty. Hrabia: Niesamowite... Szlafrok: Cóż się stało? Zachwyca się pan moją zdolnością dedukcji? (poprawia marynarkę z dumą) Hrabia: Hmmm... Nie. Dopiero zauważyłem jakie ma pan idealne knykcie... Szlafrok: Co takiego? Hrabia: Nie, nic proszę się nie przejmować, ale nasza rodzina jest właścicielem firmy produkującej drzwi. Naszym największym atutem i zarazem hasłem reklamowym jest to, że nasze drzwi są stworzone do pukania. Mwatson: Nie za dobre hasło Hrabia: Bierzemy pod uwagę miękkość drewna, rozchodzenie się dźwięku i wiele innych czynników. Szlafrok: O, a to bardzo przydatna informacja. Dziękuję, skontaktuję się z panem za pośrednictwem mojej młodej przyjaciółki, panienki Dogwright, jak tylko się czegoś dowiem. Hrabia: Dziękuję bardzo. (Hrabia wychodzi) Mwatson: No to co teraz robimy, Szlafroku? Szlafrok: Przecież to oczywiste, że sprawdzamy wszystkie osoby w mieście od najstarszej, bo ustaliliśmy, że Przeciwnik jest stary... Mwatson: Jasne! (wybiega z pokoju) Szlafrok: Nie, czekaj, ja tylko... A zresztą już pobiegł. Kup mi po drodze coś z lukrem! (krzyczy za Mwatsonem) No dobra, czas ruszać do fabryki Waskerkija. Trzeba sprawdzić rozliczenia, to może mieć związek ze słowami na kartce. (Schodzi ze sceny) Narrator: Tak więc, zażenowany Szlafrok rusza do fabryki drzwi Henryka, by sprawdzić teorię, że zabójcą jest pominięty w czymś pracownik firmy. Mwatson bezsensownie szuka najstarszej osoby w mieście, a Sir Henryk czeka aż morderca go zaciupcia.
(Mwatson w chodzi na scenę, zdejmuje kapelusz i ociera pot z czoła) Mwatson: Halo! Jest tu kto? Von Głuch: Nie krzycz, przecież nie jestem głuchy! Mwatson: O, tu pan jest, panie Von Głuch! Von Głuch: Przecież mówię, że nie jestem głuchy! Mwatson: (krzyczy) Dzień dobry! Van Głuch: Dla kogo dobry, dla tego dobry Mwatson: No to szczęściarze z tych kogo i tego, bo dla mnie nie za dobry. (krzyczy) Czy dobrze mnie pan słyszy?! Bo mam do pana ważną sprawę!! Von Głuch: Tak!! Mwatson: (mamrocze niewyraźnie) Chosi o sprawe hrabiego Waskerkija, którego roceństwo jest powoli... Von Głuch: No nie no, teraz to trochę głośniej! Mwatson: To się niech pan zdecyduje, no! (wypina pierś i składa ręce z tyłu. Zaczyna okrążać Von Głucha) Nie wie pan, że za utrudnianie pracy detektywowi można zostać pozwanym? I niech mi pan nie mówi co mam robić! To ja tu zadaję pytania! I wydaję rozkazy też! Powiedz pan co wiesz o... (uderza się nogą o stół, upada na ziemię, łapie się za stopę i zaczyna wrzeszczeć) O Big Benie kochany i królowo Elżbieto! Jak boooooli! Na boga twaroga i Kilimandżaro! Ałaa! Van Głuch: Pan może już wyjdzie, bo żal na pań patrzeć. Mwatson: To jakiś okrutny żart? (wstaje oddychając ciężko) No tak, Mwatson z wozu, głuchym lżej... Van Głuch: Mówiłem, że nie jestem głuchy! Pytaj pan o co chcesz i idź do diabła czy innego tam... Mwatson: (momentalnie) Pana wnuczka zerwała już z tym frajerem? (Van Głuch patrzy na niego wymownie)Dobra, dobra, dam jej czas, żeby się po nim wypłakała, a tymczasem, spytam, co pan wie o Waskerkijach. Van Głuch: Waskerkijach? A, ci od drzwi? Mwatson: No chyba od drzwi. Albo od stołów. A które się otwiera wchodząc...? A! Chwila, pan nie odpowiada, teraz wszystko jest logiczne. To dla tego Szlafrok nazywa to coś wystające z drzwi klamką a nie nogą... No ale tak, to o nich chodzi. Von Głuch: Taa... No, w każdym razie znałem Jerrego Waskerkija, świętej pamięci zresztą. Biedaczysko, chrowity mężczyzna był... Mwatson: Czy Jerry Waskerkij chorował na chorobę „do pokoju wchodzi mi facet z nożem”? Van Głuch: Nie przypominam sobie... Wiem, że zmarł na przypalenie oskrzelowe Mwatson: A co pan wie o śmierci jego rodzeństwa? Van Głuch: Rodzeństwa? Ja tam nic nie wiem! Mwatson: Ha! Kłamie pan! Przed chwilą powiedział pan”Wiem, że zmarł na przypalenie oskrzelowe”. Ma pan coś na sumieniu, co? (cisza) Dobrze, znudziły mnie te pana nędzne wymówki, zajmiemy się panem później. Teraz proszę mówić. Van głuch: No dobrze, gdzieś tam słyszałem, że ginęli oni jedno po drugim, w kolejności alfabetycznej. Jerry był drugi z najstarszych i czwarty bodajże alfabetycznie. Za namową swojego przyjaciela, jak miał na imię to już nie pamiętam, wprowadził serię drzwi do łodzi podwodnych. No ale się okazało, że to jedna wielka klapa, bo niedość, że przeciekały, to jakby było mało, do dziś nie istnieją łodzie podwodne. Więc fabryka straciła mnóstwo pieniędzy, Jerry oszalał, a jego bracia i siostry zaczęły ginąć w niewyjaśnionych okolicznościach. Mwatson: Ok, fajnie, dziękuję, zupełnie pan nie pomógł, pan pamięta, że każde pana słowo może być wykorzystane przeciwko panu, do widzenia, zadzwonimy do pana, może, kiedyś, nie. (schodzi) Van Głuch: Beznadzieja. Za moich czasów to chociaż lizaki dawali. (schodzi)
Narrator: Szlafrok, z pomocą pociągu i po wielu przygodach... Szlafrok: (zza kurtyny) To spisek! (muzyka) Uwolnić więźniów! (muzyka) Muszę wejść na dach pociągu. Co by pan zrobił na moim miejscu? Ktoś: Załamałbym się. Albo ewentualnie poszukał jakiegoś włazu w dachu. (muzyka) Szlafrok: Muszę przeskoczyć jezcze tylko jeden wagon...(muzyka) Kim jesteś? Inna ktoś: Nazywam się Hari. Karimata Hari.(muzyka) Szlafrok: Wypuśćcie Krakena! (muzyka) Naprawdę nie ma sprawy, panie Superman. Pomoc panu była czystą przyjemnością. (muzyka) Narrator: ...w końcu dotarł do fabryki drzwi Waskerkijów (wchodzi Szlafrok i pracownik) Szlafrok: Witam szanownego pana! Nie składa pan może drzwi? Pracownik: Przerwa - zdobycz socjalna. A co pana sprowadza? Szlafrok: Badam sprawę zabójstwa rodzeństwa Waskerkijów. Pracownik: Ja tam nic nie wiem, pan zapyta McWygi. Szlafrok: McWygi? Pracownik: Tak. On tu jest naszym głównym informatorem, instruktorem nowych, opiekunem strudzonych, nadzorcą tego i owego, dyrektorem rzeczy takich i nijakich, sędzią wszelakim, najrówniejszym z równych i naszym promyczkiem. Szlafrok: No to ważną fukcję tu widzę sprawuje ten McWyga. Pracownik: Pan go tam poszuka, pewnie ma teraz przerwę o piątej. Szlafrok: Przerwa na herbatkę o piątej? Prawdziwy gentleman. Pracownik: (co raz szybciej) Nie, po prostu kiedy ktoś go złapie na nicnierobienu o piątej, mówi że jest na przerwie o piątej, ale gdyby ktoś go złapał o drugiej, powiedziałby, że jest na przerwie o drugiej, na ogół jest jednak na przerwie całodniowej, no chyba, że jest akurat piątek trzynastego, wtedy się przyznaje, ale kiedy jest drugi dzień miesiąca razy liczba przespanych przez niego godzin minus numer bieżącego miesiąca, o ile nie jest to miesiąc z literą „p” w nazwie... Szlafrok odchodzi, a Pracownik dalej wymienia Szlafrok: Witam, pan zapewne nazywa się McWyga? McWyga: Nie jest to „za” pewne. Jest to pewne w sam raz. Szlafrok: Witam zatem serdecznie. Jestem detektywem w służbie jego hrabiej mości. Chciałbym... McWyga: A-a-a! Chyba pan o czymś zapomina. Co pan ma w zamian za tą informację? Szlafrok: Co mam? O matko, sam nie wiem (wyciąga z kieszeni portfel) No to ja mam... dwudziestopensówkę, dwa guziki, agrafkę i taki kuponik -25% do restauracji „czar par – jedzenie gotowane na parze” pyszne, szybkie i zdrowe... McWyga: Może być. (wyrywa mu to wszystko z ręki) No, to co chce pan wiedzieć? Szlafrok: Prowadzę śledztwo mające na celu wyjaśnić śmierć rodzeństwa Waskerkijów. Czy wie pan coś może o kimś, kto mógłby chcieć ich śmierci, o kimś niemiłym, o jakimś... wrogu? McWyga: Wie pan, to nie tak, że oni mają jakiegoś wroga. Jeśli ja miałbym zgadywać, chodzi raczej o dług. Szlafrok: Dług? McWyga: Tak, dług. No, to kiedyś pewien gentleman zamówił drzwi specjalnego typu. Okazały się one jednak wadliwe. Szlafrok: Wadliwe... McWyga: Przecie mówię. No, i przez tą wadliwość ktoś tam stracił życie... Szlafrok: Stracił życie!? McWyga: Weźmie pan nie powtarza wszystkiego co powiem, dobra? No, więc firma musiała zapłacić duże odszkodowanie. Szlafrok: Odszko... A nie, przepraszam, emocje, już nic nie mówię. McWyga: No! Ale nigdy nie zostało zapłacone. Co więcej! Firma zniszczyła wszystkie informacje o tym odszkodowaniu. Szlafrok: No dobrze, teraz proszę mi opowiedzieć o tym mężczyźnie, o drzwiach, o... McWyga: Ale panie! Panie, panie, panie! Dał mi pan kuponik do restauracji wegetariańskiej z warzywami gotowanymi na parze. Jeśli chce pan dowiedzieć się czegogkolwiek o tych drzwiach, musi mi pan przynieść przynajmniej zestaw kuponików do jakiegoś McRonalda. Żebym panu powiedział coś na temat tego mężczyzny, musiałyby to być kupony do restauracji naprawdę porządnej, o liczbie gwiazdek przynajmniej trzy. Szlafrok: A zatem żegnam ozięble, gdyż za pensję detektywa nie stać mnie nawet na pobyt w restauracji o liczbie gwiazdek przynajmniej trzy. McWyga: A, no to życzę powodzenia w przyszłości Szlafrok: Powodzenia, powodzenia, wypij smołę jedz kamienia. Co za bufon! Wchodzi zdyszany Mwatson Szlafrok: Mwatson! Skąd ty się tu tentego? Mwatson: No co? Kazałeś mi rozmawiać ze wszystkimi osobami w mieście, poczynając od najstarszej. Następna jest tu... (pokazuje na McWygę) Szlafrok: Mój drogi Mwatsonie, po pierwsze, nie wiem czy zauważyłeś, ale w tej chwili jesteś daleko za miastem, i nie mam żadnego pojęcia jak tu dobiegłeś, bo sam jechałem pociągiem wystarczająco długo by rozwiązać siedem spraw, dwukrotnie uratować świat, i jeszcze pomóc znanemu Amerykańskiemu superbohaterowi. Po drugie, to był sarkazm Mwatson: Sam jesteś sarna Szlafrok: Po trzecie, właśnie wydedukowałem, że się czegoś dowiedziałeś. Mwatson: Jak? Szlafrok: Trzymasz zeszyt z notatkami w ręku Mwatson: No dobrze Szlafroku, więc przygotuj się na szok. Szlafrok: Nauczyłeś się czytać? Mwatson: Nie. Szlafrok: Samemu wiązać sznurówki? Mwatson: Nie! Szlafrok: Czyli że już umiesz... Mwatson: Nie! Chciałem ci powiedzieć, czego się dowiedziałem. Szlafrok: O, też całkiem fajnie Mwatson: Otóż, wnuczka Von Głucha jest już wolna, tak samo jak wnuczka McPróchnowskiego. Niestety, wnuczka Mrs Śleps wyszła za mąż. Szlafrok: Cholera... No ale dobrze wiedzieć. A w sprawie śledztwa czego się dowiedziałeś? Mwatson: W sprawie śledztwa? Mam tu spis dostępności połowy dziewczyn z miasta, a ty się śledztwem interesujesz? No ale jak ci aż tak zależy, to tylko Von Głuch pamiętał Waskerkijów. Poweidział mi, że Jerry Waskerkij za namową przbyjaciela wprowadził specjalną edycję drzwi. Ale się okazało, że to klapa i się nie sprzedały. Stary Jerry zbzikował i zaczęło umierać jego rodzeństwo. Szlafrok: A jeśli... Mój drogi Mwatsonie, pamiętasz może dlaczego się nie sprzedały? Mwatson: Chyba... przeciekały. Szlafrok: No tak! Teraz wszystko jest jasne. Albo przynajmniej prawie. I nie zdziwiłbym się, gdyby ten „przyjaciel”, osoba, której fabryka miała wypłacić odszkodowanie i nasz przeciwnik byli jedną osobą. Zaproponował wprowadzenie nowej linii drzwi, ktoś przez ich przeciek stracił życie, zażądał odszkodowania, a następnie, nie otrzymując go, popadł w szaleństwo lub coś w tym guście i zaczął mordować. Musimy koniecznie poznać imię tego gentlemana. Mwatson: Von Głuch mówił, że nie pamięta. Ale moim zdaniem on coś kręci. Szlafrok: Tak samo jak kręcił listonosz, który przez przypadek rzucił ci gazetę w twarz? Mwatson: Mówiłem ci, że on mi wtedy zasłaniał jakąś straszliwą zbrodnię.... Hrabia: O! Dobrze że panów widzę! Szlafrok: No proszę! Pan też tutaj? Hrabia: Mam ważną informację. Dziś rano zginął mój brat Iannus. Szlafrok: To potworne! Jest nam niezmiernie przykro i łączymy się w bólu. Hrabia: O, nie panowie. To jeszcze nie jest najgorsze. Najgorsze jest to, iż odkryłem, że nasz tak zwany morderca nie jest genltemanem! Mwatson: Niezwykłe! Jak pan do tego doszedł? Hrabia: Policja powiedziała mi, że mój brat zginął około godziny piątej, a nad jego truchłem znaleziono jeszcze, uwaga, niedopitą herbatę! Szlafrok: Przyznam się, że nie rozumiem. Hrabia: Przecież to niedopuszczalne! Tylko nie-gentleman nie pozwoliłby dopić innemu gentlemanowi herbaty. Przecież herbata o piątej to symbol gentlemaństwa! To absolutna podstawa! Jeśli mógłbym panów o coś prosić, wytropcie drania jak najprędzej, albowiem nie zniosę myśli, że na wolności chodzi taki drań bez skrupułów. Hrabia odchodzi z oburzoną miną Mwatson: No nieźle.... Szlafrok: Jak tak sobie myślę, to ten cały Mc... tfu! McFiga, z makiem zresztą, też mówił coś o genlemanie. A jeśli mamy szukać gentlemana, to możemy znaleźć go tylko w jednym miejscu. Mwatson: Gdzie, Szlafroku? Szlafrok: Obiecywałem sobie, że już tam nie wrócę. Ale widać przeszłość jest silniejsza. Moja stopa będzie musiała znów tam postanąć. Ruszamy, mój drogi Mwatsonie, do Klubu Gentlemanów! Wchodzą za kurtynę. Wychodzą Dr. Dyingstone, Pani Winterfresh, służący, kapitan Nemo i trzech-czterech gentlemanów. Dr. Dyingstone: Pani Winterfresh! Wypraszam to sobie! Przeżuwanie podczas spotkania jest niegentlemańskie, a my jesteśmy gentelmanami, jak mniemam. Lub, jak w pani przypadku, gentlewoman. Pani Winterfresh: Ja nie przeżuwam. Ja żuję. Dr. Dyingstone: A co, jak mniemam? Pani Winterfresh: Orbitki! (wyciąga paczkę gum do żucia i prezentuje z uśmiechem) Nowa wersja dla gentelmanów. Tylko 2.99 za opakowanie. Dr. Dyingstone: Dobrze, jutro przedyskutujemy gentlemańskość używania pani produktu. Do tego czasu prosiłbym o nieużywanie go podczas niemych przemówień. Będziemy mieć czas na dyskusję pomiędzy szóstą dwadzieścia osiem, a siódmą cztery, pomiędzy czwartą kolacją, a ósmym podwieczorkiem, jak mniemam. Służący: Dobrze pan mniema, doktorze Dyingstone. Szlafrok: (zza kurtyny) Witam, panie Fileaszu Frogg Mwatson: Uszanowanie, panie Chuku Norniku Szlafrok: Witam pana, panie Hopel Mwatson: Całuję rączki, pani prezes Kopać Szlafrok: Dzień dobry, panie Tic Mwatson: Witam, panie Tak Szlafrok: Kłaniam się nisko, kapitanie Maldurf. Mwatson: Pozdrawiam serdecznie, panienko Karimato. Hari zresztą. (wychodzą na scenę. Kapitan Nemo chce wyjść, ale zderza się ze Szlafrokiem) Szlafrok: Co pan robi? Nemo: (przesuwając ręką po włosach) To nie ja. To moja nowa Szałma! (odchodzi) Szlafrok: No co za gbur. Mwatson: Jego widok coś mi przypomniał, ale zapomniałem już co... Dr. Dyingstone: Widzę, że mamy gości. Służący: Mamy, mamy. (podchodzi do Szlafroka i Mwatsona) Szampana? Ciastko? (kręcą głowami) Wody? Kremu? Soku? (co raz szybciej) Przekąskę? Gumę do żucia? Schabowego? Egzotycznego owocu? Pięciolistnej koniczynki? Dżemu z róży bez kolców? Owoców wierzby śmiejącej? Ech, przez takich jak panowie służacy muszą zakładać związki zawodowe. (wychodzi) Szlafrok: Doktor Dyingstone, jak mniemam? Dr. Dyingstone: Dobrze mniemasz. Szlafrok Holmes, jak mniemam. Szlafrok: Zaiste. Dr. Dyingstone: Pan Superman, jak mniemam? Mwatson: No, źle mnie pan ma. Doktor Mwatson, miło mnie. Szlafrok: Mi. Mwatson: Nie mówimy o tobie, Szlafroku. Doktorze, mamy kilka pytań. Możemy? Jest pan zajęty? Co pan teraz robi? Dr. Dyingstone: Piję herbatkę jak mniemam. Ale tak, możecie Mwatson: Chcieliśmy się dowiedzieć... Pana bratanica jest już wolna? Szlafrok: Ech... Doktorze Dyingstone, co pan wie na temat Waskerkijów? Dr. Dyingstone: No wiedzą panowie... ten tego... Mwatson: Kto którego? Dr. Dyingstone: Ależ nie o to chodzi! No wiedzą panowie, jak mniemam... Mwatson: Ja nie wiem! Nie wiem kto, gdzie, co, ani z kim! Ja nic nie wiem! Szlafrok: O, wreszcie się przyznałeś, mój drogi Mwatsonie. Mwatson: Ale, ale ja... Szlafrok: No dobrze, dobrze. Doktorze Dyingstone, pan powie co pan wie? Dr. Dyingstone: Niech będzie, jak mniemam. Firma Waskerkijów wygrała niegdyś przetarg na wykonywanie drzwi do willi wszystkich gentlemanów należących do klubu. Jednak pewnego dnia stary już wtedy sir Waskerkij zamordował swojego brata, potem sam został zamordowany, potem jego brat i siostra pomordowali się nawzajem, a jeszcze później jego inny brat został w ostatniej powstrzymany przed morderstwem ostatniego z rodzeństwa. Szlafrok: Jak to? Pomordowali się nawzajem? Z tego co wiemy była to robota bliżej nieznanego sprawcy. Dr. Dyingstone: Nas poinformowano tylko o morderstwach międzyrodzeństwowych, jak mniemam. To dlatego zaprzestaliśmy zakupu ich drzwi. Szlafrok: Zaprzestaliście kupowania drzwi? To wszystko komplikuje. Masz Mwatson placek, nie mam pojęcia co to może oznaczać... (przymierza się do zejścia ze sceny) Dr. Dyingstone: Pragnę sobie wybaczyć, panu zresztą również, ale czy to się godzi, tak bez pożegnania wychodzić, jak mniemam? Szlafrok: Przykro mi, w tej chwili scenarzysta przewidział przeskok, ale narrator zapomniał powiedzieć „Później”, więc nasze pożegnanie zostało po prostu pominięte. Dr. Dyingstone: Ale, jak mniemam... (wchodzi dwóch mężczyzn i wypycha wszystkich oprócz Szlafroka i Mwatsona za kurtynę. Szlafrok: A więc teraz jesteśmy już, jak mniemam na dworze Mwatson: Zaiste, jak mniemam. To co teraz, jak mniemam? Szlafrok: Nie, nie, nie, mój drogi Mwatsonie. Jedno „jak mniemam” na tekst wystarczy. Mwatson: Niech będzie. Co robimy, Szlafroku? Szlafrok: Nie wiem. Wszystko się pokomplikowało. Są trzy opcje: Albo to my dostaliśmy złe informacje, a to wersja doktora jest prawdziwa, albo jakaś niezwiązana osoba opowiedziała tę bajeczkę gentlemanom żeby zepsuć ich stosunki z Waskerkijami, albo to zabójca im to opowiedział, chcąc kryć siebie przed znajomymi. Pierwszą możliwość możemy na dziewięćdziesiąt pięć procent wykluczyć. Jeżeli poprawna jest druga opcja, jesteśmy, że tak powiem, w koźlej dwunastnicy i do tego ani o krok dalej niż wcześniej, a jeśli trzecia, pewnym jest, że sprawcy musimy szukać w Klubie Gentlemanów. Mwatson: Niech będzie. Co robimy, Szlafroku? Szlafrok: Ech... Na początek otworzę list, który dostałem w międzyczasie. (wyciąga kopertę) Aha. Aha. Aha. Tzw. komisarz coś znalazł na miejscu zbrodni. Musimy tam lecieć (gwiżdże, na scenę wbiega Dogwright). Panienko Dogwright, proszę przekazać Sir Henrykowi, żeby uważał na uzbrojonych gentlemanów i raczej nie pokazywał się w Klubie. (Dogwright salutuje i wybiega). Ruszajmy. (okrążają scenę, wchodzi komisarz z dwoma policjantami. Widząc Mwatsona i Szlafroka kłania się) Komisarz: Witajcie, o zbawcy, bez których nie umiem wyjaśnić żadnej sprawy, bo jestem beznadziejną pierdołą! Mwatson: Siemka, Pat! Szlafrok: Co ciekawego znalazłeś? (wręczając przypinkę) Komisarz: Oto co, zbawcy. Niestety jestem zbyt głupi by zrozumieć co bytność tego przedmiotu na miejscu zbrodni może oznaczać. Szlafrok: Hmm... Kreskówkowa postać z rozpirzchniętymi włosami... To musi być jakaś postać z tych takich chińskich bajek... No, nie wiem co to może znaczyć, ale wiem, kto może wiedzieć. Mwatson: Doktor Otak? Szlafrok: No teraz to miała być akurat dramatyczna pauza, ale tak, doktor Otak. (znowu okrążają scenę, policjanci schodzą) Mwatson: Szlafroku? Zauważyłeś, jaka tu jest powtarzalna fabuła? Nic tylko od jednej osoby chodzimy do drugiej. A w poprzedniej scenie to nawet żadnaj zabawnej puenty nie było... Szlafrok: No widzisz jak to jest, mój drogi Mwatsonie. Czasem Moliera wystawiasz, a czasem musisz taki chłam pokazać, bo było cię stać tylko na jakiegoś niszowego amatora. Mwatson: Ej, no ale może on wcale nie jest taki zły... No może ta komedia to nie jakieś arcydzieło, no ale może on nie pisze wcale aż tak źle Szlafrok: No sam zauważyłeś jaka tu jest nudna i powtarzalna akcja... A te dialogi! Szkoda słów. Beznadziejne oświetlenie, efektów specjalnych prawie brak, a po cateringu to mi się do dzisiaj koszmary śnią. Mwatson: No wiesz, ale to nie zawsze musi być wina scenarzysty... Może po prostu reżyseria słaba była? Szlafrok: Ależ drogi Mwatsonie! Scenarzysta był też reżyserem! Mwatson: No to nie wiem, to pewnie przez dźwiękowca, czy tam... kostiomofraga... Szlafrok: Grafa. Mwatson: Graf też się mógł przyczynić. Albo przez krytyka. Krytycy zawsze są wszystkiemu winni! Zresztą nieważne, ten temat nie prowadzi w żadne dobre miejsce. Doktorze Otak! Jest pan tu!? Szlafrok: Mwatsonie... Mwatsonie! Nie zapominasz o czymś? Mwatson: Niby na przykład o czym? Szlafrok: Niby na przykład o tym, że mieliśmy lekkie braki w aktorach... Mwatson: I? Szlafrok: No i nie miał kto zagrać doktora Otaka... Mwatson: Nadal nie rozumiem. Choć ja na ogół zaszadniczo mało rozumiem. Szlafrok: No i zgodziłeś się zagrać podwójną rolę... Mwatson: Aaa! (łapie się za głowę i wybiega. Następnie wchodzi w przebraniu doktora Otaka) Dr. Otak: Konnichiwa. Co się dzieje? Właśnie kończyłem tysiąc pięćset sto dziewięćsetny odcinek mojego ulubionego anime. Szlafrok: Mamy sprawę. Jestem Szlafrok Holmes, znany detektyw. Na miejscu przestępstwa znaleziono coś takiego. Prawdopodobnie zgubił to przestępca. Mówi to coś panu, doktorze Otak? Dr. Otak: Otaku Szlafrok: Słucham? Dr. Otak: Doktorze Otaku. Odmienia się. Szlafrok: A to przepraszam. Dr. Otak: Mówić to mi nic nie mówi, ale widać wyraźnie, że to bohater siódmoplanowy mało popularnego, a szkoda, shounena kryminalno-komediowego o tytule Aki noYuki to Pyoko to Kuruma o Unteshite, Shinbun o Yomimasu... Narrator: Trzy i jedenaście siedemnastych godziny później (Szlafrok śpi) Dr. Otak: Hana ni Ikimashita to ano Murasaki Diimon no Gishiki o Sihte Magarimasu, Cing Ciang Ciong series. Szlafrok: Hrr... Co to już? Dr. Otak: Doskonałe anime, ale niestety, jak już mówiłem, mało popularne. Chwilowo można je obejrzeć tylko na płytach wydawanych w edycji kolekcjonerskiej. Drogie, tylko dla bogaczy. Szlafrok: Aha! Wszystko jasne. A tak przy okazji, nie ma pan może troszkę słodkiej, białej substancji nazywanej czasem... lukrem? Dr. Otak: Na przykład niestety nie. Ale za to mam świetne anime, Kono Eki no Adobenchuru... Szlafrok: No to szkoda no ale cóż, nie będę naciskał. Mwatson, idziemy. Dr. Otak: Już! (wybiega i wraca w stroju Mwatsona) Mwatson: Możemy iść. (Szlafrok schodzi ze sceny. Mwatson idzie za nim, ale zatrzymuje się patrząc na łyżkę do butów) Mwatson: Fajna katana... (zbiega ze sceny i wraca w stroju doktora Otaka) Dr. Otak: Co prawda mam swój bokken, ale to akurat jest tylko łyżka do butów. (zbiega ze sceny i wraca w stroju Mwatsona) Mwatson: Katana! (zbiega ze sceny i wraca w stroju doktora Otaka) Dr. Otak: łyżka do butów! (zbiega ze sceny i wraca w stroju Mwatsona) Mwatson: Zatem stańmy do honorowego pojedynku. Zwycięzca zabierze katanę! (zbiega ze sceny i wraca w stroju doktora Otaka) Dr. Otak: Dobrze, łyżkę do butów. Nie masz jednak szans. Obejrzałem więcej anime o samurajach niż możesz sobie wyobrazić! (zbiega ze sceny i wraca w stroju Mwatsona) Mwatson: To ty nie masz szans! Skończyłem korenspondencyjny kurs muszkieterski! (zbiega ze sceny i wraca w stroju doktora Otaka) Dr. Otak: Baka! Broń się! Banzaiiiiii! (bierze do ręki drewniany miecz i udaje że uderza, po czym zbiega ze sceny i wraca w stroju Mwatsona) Mwatson: Ha! En garde, hultaju! (udaje że walczy łyżką do butów. Zbiega ze sceny i wraca w stroju doktora Otaka) Dr. Otak: A masz, Gaijin! Kiai! Hai! Sushi! (zbiega ze sceny i wraca w stroju Mwatsona) Mwatson: Uch! Sam masz, rasputinie jeden! Narrator: Dobrze. Pomińmy te brutalne sceny i przenieśmy się do Szlafroka... (Nadal walcząc, Mwatson schodzi ze sceny. Wchodzi Szlafrok i Dr. Dyingstone) Dr. Dyingstone: Oh, witam serdecznie, jak mniemam. Szlafrok: Doktorze Dyingstone? Co pan tu robi? Dr. Dyingstone: Piję herbatkę, jak mniemam. Szlafrok: No dobrze, ale po co tutaj przyszedł? Dr. Dyingstone: Mam dla pana ważną, jak przynajmniej miniemam informację. Pijąc hrbatkę i rozmyślając nad sensem życia, a także nad tym, gdzie spędzić wakacje, pewnie znowu w Afryce, jak mniemam, przypomniałem sobie informację o tych morderstwach wśród Waskerkijów Szlafrok: Tak? Dr. Dyingstone: Stary Sir Jerry Waskerkij, popadł w szaleństwo po tym jak jego przyjaciel zaproponował mu wprowadzenie pewnej nowej edycji drzwi, nie pamiętam już jakich, jednak przez nie firma zbankrutowała i popadła w długi. Wtedy zaczęły się morderstwa. Już nie mniemam, bo wyjdzie że jestem mało autentyczny. Szlafrok: A ta osoba to był...? Dr. Dyingstone: Tak właśnie mniemałem, że to pana zainteresuje najbardziej. Niejaki Barty McBee. Szlafrok: Co? Kto? Dr. Dyingstone: Barty McBee. Taki niemal genleman z plebsu, jak mniemam. A nie, wcale nie miniemam, ja to wiem. Szlafrok: Ale... jak to? Nie należał do Klubu Genlemanów? Dr. Dyingstone: Nie, a skąd, jak mniemam. Zaginął dzień po niedoszłej śmierci dwóch ostatnich Waskerkijów, a jego truchło odnaleziono dwa miesiące później. Szlafrok: Jak?! Gdzie?! Z kim?! Dlaczego i po co?! Skąd i dokąd?! Jak mógł zginąć i popełnić morederstwo czterdzieści lat później? Dr. Dyingstone: Przyrzekam, że jak herbatkę i mniemanie kocham nie wiem, jak mniemam. Szlafrok: Ale co i jak!? Ja... nie... oj, w ogóle to wsyzstko durne i głupie! Grr! Schodzi ze sceny. popijając herbatę schodzi też Dr. Dyingstone) Narrator: Przenieśmy się teraz do Mwatsona, wracającego po wygranej walce z nowo zdobytą łyżką do butów, mylnie postrzeganą przez niego jako katana, radując się ze zwycięstwa. (wychodzi Mwatson wesoło wymachując łyżką do butów) A nie, przepraszam. Tutaj jest OBOLAŁY Mwatson wracający po wygranej walce z nowo zdobytą łyżką do butów, mylnie postrzeganą przez niego jako katana, pocieszając obolałe ciało swym zwycięstwem. (Mwatson naburmusza się, ale zaczyna iść ciężko ciągnąc za sobą łyżkę do butów, nadal jednak uśmiechając się) A, chwila, to też nie to. Zła kartka. Totalnie zmaltretowany Mwatson, z ciałem posiniaczonym jak u kujona wiszącego w szatni na gumce od majtek i z twarzą wyglądającą jak puree ziemniaczane, tylko że z takimi fioletowymi obszarami, wracający po wygranej walce z nowo zdobytą łyżką do butów, mylnie postrzeganą przez niego jako katana, płakał nad rozlanym mlekiem, a raczej krwią, której w tej chwili miał mniej niż rozjechany opos i ani ociupinkę nie cieszył się ze zwycięstwa. Mwatson: No ej! (zaczyna się niemal czołgać, łkając i wlokąc za sobą katanę. Kieruje się za kurtynę) Narrator: Wiecie co, może nie patrzmy na te nudne i żałosne sceny i obejrzmy coś ciekawego. Może być dokument o sławnych detektywach? Do wyboru jest jeszcze... no właściwie nic. (Wchodzi Szlafrok. Pod pachą niesie wiadro, z którego garściami jje lukier) Narrator: Oto typowy sławny detektyw. W każdej sekundzie swego życia wykonuje miliardy procesów myślowych zużywając niewymierne porcje węglowodanów. Jego mózg to nieskończony wór bez dna. Może pomieścić niezwykłe ilości wspomnień i faktów, a także przyjmować ogromne dawki cukru. Dlatego właśnie bycie detektywem wymaga jedzenia tak wielkich ilości czystego, słodkiego lukru. Nie próbujcie jednak przyjmować takich dawek sami, gdyż nie pomoże to w pisaniu sprawdzianu, a grozi otyłością, bolimią, cukrzycą i, co udowodnili ostatnio amerykańscy naukowcy, poparzeniem łydek trzeciego stopnia. Mózg detektywa, któremu nie dostarczono jeszcze odpowiedznich ilości lukru, każe swojemu właścicielowi robić bardzo dziwne rzeczy, na przykład, jak widać na załączonym obrazku, (dzwoni telefon, Szlafrok odbiera) odbierać telefon komórkowy, który nie został jeszcze wynaleziony. Szlafrok: (do narratora) Oj tam, oj tam. (do telefonu) Co tam, Mwatson? Mwatson: (Zza kurtyny) Szlafroku, skończyłem z tym Otakiem, podjadę zaraz do ciebie, gdzie jesteś? Narrator: Pozbawiony dostatecznej ilości cukrów detektyw zupełnie nie kojarzy faktów i traci orjentację w terenie Szlafrok: Yyy... no... gdzieś... chyba. No wiesz... W Londynie... Mwatson: A, dobra, wiem gdzie to. Będę autobusem. Narrator: Taki detektyw nie rozumie nawet najprostrzych rzeczy. Szlafrok: No dobrze, mój drogi Mwatsonie... Naprawdę dobrze, że będziesz autobusem, ale nie musisz się tym chwalić... Tylko może mi rejestrację swoją podaj, bo tak to cię chyba nie rozpoznam, tak jako autobus. (odsuwa się od słuchawki) Jak to „Będzie autobusem”? Jak będzie taki wielki i długi to przeszkadzać będzie bardziej niż zwykle... Mwatson to Mwatson, i nie ma w tym żadnego haczyka. A tym bardziej autobusu. Narrator: Na szczęście, kiedy lukier zostanie wreszcie przetrawiony i węglowodany docierają do mózgu, detektyw znów zaczyna rozumieć świat. Szlafrok: Aa... W tym sensie! Narrator: Zaczyna też lepiej rozumieć prowadzone przez siebie sprawy. Szlafrok: Zaraz, no przecież! To było oczywiste od samego początku. Już wszystko rozumiem! Znaczy prawie, ale tak. (do słuchawki) Mwatson! Pędź na miejsce morderstwa Gufryka Waskerkija. Jestem pewien, że w tym momencie komisarz znalazł ostatni puzzel! Mwatson: O, zgubiłeś jakieś puzzle, Szlafroku? Szlafrok: Ostatni element układanki, mój drogi Mwatsonie. Mwatson: O żadnej układance też nie słyszałem. Szlafrok: Po prostu tam jedź. Wszystko ma się zaraz wyjaśnić. (Schodzi ze sceny. Wchodzi Komisarz i 2-3 policjantów, otaczają oni stół. Następnie wchodzi Szlafrok z Mwatsonem) Szlafrok: Komisarzu, co znaleźliście? Komisarz: Jeszcze nic, o zbawco. Policjant: Komisarzu, coś znaleźliśmy (Szlafrok zaczyna coś zapisywać, Mwatson podchodzi) Mwatson: Co pan ma na ręce? Policjant: To groźna odmiana grzybicy zmieszana z rakiem skóry. Jak się tym zarazisz, umierasz po tygodniu. Mwatson: Pytałem o to białe. Policjant: A to, to jest... Szlafrok: Lukier? Policjant: Nie, to to znalezisko Szlafrok: E, a nie, to nie. Mwatson: A dokładnie co to jest? Komisarz: No to to chyba wy, zbawcy, macie wydedukować. My tu jesteśmy tylko nieporadnymi bohaterami trzecioplanowymi (Szlafrok podchodzi) Szlafrok: Sądząc po zapachu... jakiś środek czystości. Mwatson: U! Ja wiem, ja wiem! To Szałma. Wiem bo sam takiej używam. Szlafrok: Szałma mówisz? Czy z niczym ci się to nie kojarzy...? A! No jasne! (wybiega. Mwatson rozgląda się, po czym też wybiega) Komisarz: No dobra chłopaki, nasza rola skończona. Jak zwykle nic nie pomogliśmy i bądźmy z tego dumni. Kto idzie ze mną na kawę z automatu? (wszyscy schodzą) Narrator: I wtedy właśnie okazało się, że za wszystko odpowiadał Kapitan Nemo. Koniec. (Zza kurtyny wygląda Szlafrok) Szlafrok: Ej no jeszcze nie! Musimy go chyba jeszcze aresztować! Narrator: A! A, a no tak! Tak więc Szlafrok wraz z Mwatsonem ruszyli do Klubu Genltemanów zaaresztować Kapitana Nemo (Na scenę wchodzą Dr. Dyingstone, Kapitan Nemo, Pani Winterfresh, służący i gentlemani. Po chwili wbiegają Szlafrok i Mwatson, ale drogę tarasuje im Dr. Dyingstone) Szlafrok: Dokotrze, co pan robi?! Dr. Dyingstone: Piję herbatkę, jak mniemam Szlafrok: Ale też tarasuje pan przejście. Proszę na bok! (popycha doktora. Kapitan Nemo korzystając z okazji próbuje się ulotnić) Szlafrok: Niech pan nie ucieka, kapitanie. Chyba mamy coś do omówienia Kapitan Nemo: Czyli jednak mnie przejrzałeś, Szlafroku Holmesie. Nie spodziewałem się tego. Co mnie zdradziło, jeśli mogę spytać? Szlafrok: Nie zabronię. To pański żel do włosów. Znaleziono go trochę na stoliku, w który uderzył pan głową, próbując zabić Gufryka Waskerkija. Kapitan Nemo: Głupia mania. No cóż, zwyciężył pan, panie Holmes. Jestem ciekaw, czy potrafi pan zrekonstuować wydarzenia? Szlafrok: Ależ z przyjemnością. To pan był przyjacielem Jerrego Waskerkija, który doradził mu stworzenie limitowanej edycji drzwi. Zamontował je pan w swojej łodzi podwodnej, ale nastąpił przeciek, podczas którego zginął ktoś, kto był wtedy na statku. Zarządał pan wysokiego odszkodowania, ale Jerry Waskerkij nie chciał go wypłacić. Zaczął więc pan zabijać jego braci i siostry, by dostać spadek. Jednak wcześniej Waskerkij postradał zmysły, przez co całą fortunę przeznaczył na cele charytatywne, a fabrykę przekazał synowi swojego brata, o którym pan nie wiedział. Zaprzestał pan zabójstw, bo myślał pan, że z fortuny hrabstwa nic już nie zostało. Mylił się pan jednak. Wrócił pan niedawno (nawiasem mówiąc, zaobserwowałem to na podstawie sposobu, w jaki zapin pan kurtkę) i odkrył pan, że fabryka działa i zbija, że tak powiem, kokosy. Wpadł pan we wściekłość. Zabójstwami wskazał pan na to w czym miał pan nie zostać pominiętym – na dług. Henryk Waskerkij okazał się być jednak zbyt głupi i nie zrozumiał tej wskazówki. Reszta rodzeństwa była rozpierzchnięta po Anglii i zajmowała się różnymi rzeczami. To Henryk pana obchodził. On miał spłacić dług i dlatego go pan pominął. Ale jest jedna niewiadoma – skąd ten kogut w tytule? Kapitan Nemo: W tej jednej kwestii pokonałem cię, panie Holmes. Bo nie domyśliłeś się, że ja (zakłada maskę koguta) jestem kogutem. (wszyscy wydają z siebie okrzyk zdumienia, poza Szlafrokiem) Szlafrok: Nieźle, nieźle... Prawie byłbym zaskoczony. Gdyby nie to, że ja (zakłada maskę żółwia) jestem żółwiem. (wszyscy wydają z siebie okrzyk zdumienia) Pani Winterfresh: No, to jeszcze tylko brakuje, żeby Mwatson okazał się być jakimś zwierzęciem! Szlafrok: On? Mwatson: No ja to zasadniczo (zakłada maskę słonia) jestem słoniem (wszyscy wydają z siebie okrzyk zdumienia) Szlafrok: Tego to nawet ja się nie spodziewałem. Ale zostawmy ten temat. Nie rozumiem jeszcze tylko jednej rzeczy – kim był Barty McBee? Użył pan go, żeby wprowadzić gentlemanów z klubu w błąd... ale nikt inny o nim nie słyszał. Kapitan Nemo: Ha, mogę chyba czuć się zaszczycony, że sam Szlafrok Holmes nie domyślił się niektórych części mojego planu. Barty McBee naprawdę był dobrym przyjacielem Jerrego Waskerkija. Tak samo zresztą jak i moim. Popadł jednak w problemy finansowe. Kiedy został wyrzucony na bruk z własnego mieszkania, przyszedł do mnie. Zwierzył się, że myśli o najgorszym. Doradziłem mu samobójstwo. Szlafrok: Co?! Kapitan Nemo: To był człowiek z głową na karku. Długo go nie odnaleziono. A ja wykorzystałem go, by opowiedział tą bajeczkę. Jerry stracił zmysły, więc tym sposobem nikt nie mógł stwierdzić, że to ja zaproponowałem wprowadzenie nowej serii drzwi. Przynajmniej dopóki nie dowiedział się, że były to drzwi do łodzi powdwodnych. Pani Winterfresh: Ty wstrętny manipulatorze... Mwatson: Jakby się tak zastanowić, to Von Głuch mówił coś, że to były drzwi do łodzi podwodnych... Szlafrok: Co? Von Głuch ci to powiedział? Gdybyś przekazał mi to na początku, od razu byłoby oczywiste, że to on! Nie pamiętasz jak cię uczyłem? Dajemy Szlafrokowi całe ciastko, tak, całe ciastko, nie same rodzynki, całe ciastko, wszystkie informacje to całe ciastko... (Kapitan Nemo wybiega) Służący: Ucieka! (Wszyscy biegną za nim i zatrzymują się patrząc za kurtynę) Dr. Dyingstone: Rzucił się do morza! Pani Winterfresh: Biedaczek... utonie. Mwatson: A co to za taka dziwna łódź płynie? Szlafrok: „Nautilus”! Uciekł drań! Jeszcze się spotkamy, kapitanie Nemo! (gwiżdże, wbiega Dogwright) Panienko Dogwright, proszę przekazać Henrykowi Waskerkijowi, że sprawa rozwiązana i nie ma się czego obawiać. Przynajmniej dopóki ON nie wróci. Ale wtedy ze mną będzie mieć do czynienia. (Dogwright salutuje i wybiega) Mwatson: Niech go... No cóż, teraz to już chyba koniec? Szlafrok: Prawie. Jeszcze tylko... Narrator: To na co wszyscy czekali – napisy końcowe! Szlafrok: No właśnie. Mwatson: Super. Zobaczymy kto za to wszystko odpowiada. (Wchodzi tabliczka z napisem „produkcja”) Mwatson: No i wszystko jasne. To są świry jedne... Szlafrok: No. (wchodzi tabliczka z napisem „reżyser”) A ten to słyszałem, że nudziarz i Moj ukochany! jakiś kompletny. Mwatson: Nie no, może bez przesady... ( wchodzi tabliczka z napisem „drugi reżyser”) Ale tu akurat złego słowa nie powiem. Czemu, to już się pewnie wszyscy domyślają. ( wchodzi tabliczka z napisem „Scenariusz”) Szlafrok: Znowu ten? Pani Winterfresh: Podobno to jakiś człowiek orkiestra. Szlafrok: No, ale chyba strażacka. ( wchodzi tabliczka z napisem „obsada” i kilka tabliczek z nazwiskami aktorów) Szlafrok: Czekaj, czekaj... Co ja tu widzę? Mwatson – Kaczor Dziennikarski? To ty napisałeś ten durny scenariusz i kazałeś nam występować w tym głupim przedstawieniu? Mwatson: No, no... ale pomyślcie z drugiej strony – będziecie sławni... Pani Winterfresh: Na niego, na niego! (wszyscy rzucają się na Mwatsona, on ucieka za kurtynę. Wraca w stroju doktora Otaka. Gdy reszta wybiega zza kurtyny, stoi spokojnie.) Szlafrok: O, doktor Otak. Dzień dobry, widział pan gdzie pobiegł ten drań? Dr. Otak: Yyy, chyba, chyba tam. Szlafrok: Gonimy go! (wbiegają za kurtynę, a doktor Otak uśmiecha się do widowni i schodzi ze sceny) Narrator: I to by było na tyle. Koniec. Ale czy na pewno...? (Na ziemi siedzą Szlafrok, Dr. Dyingstone, gentlemani, służący i pani Winterfresh) Szlafrok: Oooch... Ale mnie boli głowa... Pani Winterfresh: Gdzie my jesteśmy? Dr. Dyingstone: Pamiętam, że biegliśmy, jak mniemam, a potem skądś spadliśmy, jak mniemam Służący: Chyba pan dobrze wymniemał... Szlafrok: O jeju... Chyba znowu przedawkowaliśmy kisiel. Ktoś: Buhahahaha! Służący: Co to było? Narrator: Kim jest tajemniczy porywacz? Co wydarzyło się z gentlemenami i Szlafrokiem? Dlaczego kisiel należy dawkować? Odpowiedzi na te i inne pytania poznacie w części drugiej, Szlafrok Holmes i Dolina Kwoki! O ile kiedykolwiek powstanie.
Nie przeczytałem tego przed publikacją. Przejrzałem tylko, żeby zrobić kursywę tam, gdzie powinna być. I tyle wystarczyło, żebym pożałował pomysłu dzielenia się tym... czymś. Ale cóż, już chyba trochę późno na zmianę decyzji (prawie pierwsza!). Patrzycie na to na własną odpowiedzialność. Za mózgi przepalone z zażenowania nie odpowiadam (w tym za swój, który chyba właśnie dogorewa)
_________________ Mój avatar narysował MRX, za co jestem mu bardzo wdzięczny
Czytając sobie scenariusz autorstwa młodego Kaczora, przypomniałem sobie, że również napisałem kiedyś w ramach projektu szkolnego takie przedstawienie (jednak zdecydowanie mniej w nim odniesień do Reksia). Projekt był na angielski, więc może to stąd tyle tu powtórzeń Na dysku znalazłem dziś tylko wersję angielską, ale w papierowym archiwum była też wersja polska, będąca wzorcem dla tej angielskiej (z takimi kalkami jak "what a beetroot" i "what o hammer" ). Ponieważ musiałem wszystko przepisać, poprawiłem przy okazji jakieś literówki, żeby było czytelniej, ale żadnych sformułowań nie zmieniałem, więc to oryginalna wersja z 2016 roku (plik z wersją angielską pochodził z 22 maja tamtego roku). Przed państwem Shlafrock Holmes (i najwyraźniej jeszcze bardziej beznadziejne przedstawienie).
Narrator: Pewnego, słonecznego dnia Shlafrock Holmes obudził się jak zwykle z fajką w ustach. Po porannej toalecie, Shlafrock zorientował się, że jego córka od dłuższego czasu nie przychodzi na śniadanie. Zrozumiał, że została porwana. Wówczas postanowił: Shlafrock: Wszczynam dochodzenie! Narrator: Natychmiast udał się do swojego przyjaciela, dr Młotsona, aby podzielić się z nim wszystkimi spostrzeżeniami. Shlafrock Wychodzi, wchodzi KKK. KKK: A więc udało ci się uprowadzić Elisabeth Holmes? Doskonale! A co na to nasz Shlafrock? Ktoś zza sceny: Moja pani, oczywiście zrobił to, czego od początku się spodziewaliśmy. KKK: Doskonale, nawet nie wie, jaką pułapkę na niego zastawiliśmy. KKK wychodzi, wchodzą Holmes i Młotson. Shlafrock: Drogi Młotsonie, czy wiesz, co się właśnie stało? Młotson: Dedukuję, że zaraz mi powiesz. Shlafrock: No, co za młot! Pewnie, że ci powiem. Pytałem cię tylko czy już domyślasz się jakiś szczegółów. Dzisiaj zaginęła mi córka. Młotson: I co zauważyłeś? Shlafrock: Nawet szlafrok po niej nie został, drogi Młotsonie. Młotson: Kto mógł to zrobić? Shlafrock: Hmmm... Wczoraj koło mojego domu przechodziła jak co tydzień parada równości. Kiedy wracałem do domu, pewna kobieta z wąsami uśmiechnęła się do mnie. To na pewno był ironiczny uśmiech! Młotson: No, skoro ty tak mówisz to pewnie taki ten uśmiech był. Shlafrock: No właśnie! Musimy znaleźć kobietę z wąsami, bo mamy z nią do pomówienia. Wchodzi Janusz. Janusz: Coś mnie ominęło? Shlafrock: No całkiem sporo. Dedukuję, że kobieta z wąsami porwała moją córkę. Narrator: Shlafrock opowiedział swojemu przyjacielowi całą historię, Janusz bowiem od lat zaopatrywał detektywa w wyciory do fajek, zapałki, cebulę, sandały, skarpety i inne przydatne akcesoria. Shlafrock wiedział, że Janusz wie o nim sporo i dlatego wyjawił mu szczegóły sprawy. Shlafrock: Na pewno mój lokaj coś widział. Zawsze zza okna obserwuje otoczenie i podrywa członków parady. Na pewno wie, gdzie mieszka kobieta z wąsami. Lokaju! Wchodzi Lokaj. Lokaj: Oto jestem! Shlafrock: Gdzie jest kobieta z wąsami? Lokaj: Która, mocium panie? Shlafrock: Ta o nieszczerym uśmiechu. Lokaj: Aaa, ta... Pewnie w swoim domu, który znajduje się przy ulicy Brodatej 13. Shlafrock: A zatem wszystko się zgadza z tym, co wydedukowałem 5 sekund wcześniej. Lokaj: Yyy... No dobrze. Idą w jakimś kierunku. Janusz: To chyba tu. Młotson: Ale tu cuchnie cebulą. Shlafrock: Nie, to tylko Janusz. Wciska dzwonek do drzwi, po chwili słychać syk. Młotson: To chyba bomba dymna. Spada na nich sieć. Shlafrock: Albo ta baba jest bardziej chytra, niż ta z Radomia, albo ktoś tu podał mi niewłaściwy adres, aby wpędzić w pułapkę. Lokaj: Zapewniam cię, mój panie, że raczej to pierwsze. Spójrz. Wchodzi Kobieta z wąsami. Kobieta: A co tu się dzieje? Obcy ludzie dobijają się do mojego domu. Przepraszam państwa, ale nie spodziewałam się gości, stąd takie zabezpieczenia przed szowinistami, ksenofobami, rasistami, homofobami i innymi nazistami. Mam nadzieję, że państwo się do nich nie zaliczacie. Uwalnia ich. Młotson: Oczywiście, że nie. Przyszliśmy tu tylko sobie z panem y… panią podedukować. Shlafrock: Zaginęła mi córka, a akurat panią widziałem jak przechodziła pani obok mojego domu. Kobieta: Przecież była tam cała parada! Shlafrock: Ale to pani szła na samym końcu, a potem podejrzanie się do mnie uśmiechnęła. Na pewno ironicznie! Kobieta: Może się panu przez wąsy zdawało? Shlafrock: Hmm... Może. W takim razie przepraszamy za nagłe najście. Już nas tu nie ma! Wszyscy idą w jakimś kierunku, Kobieta wychodzi. Narrator: Nasi bohaterowie udali się na Piekarniczą, aby obmyślić dalszy plan działania. Shlafrock: Lokaju, czy zauważyłeś kogoś innego obserwującego nasz dom? Lokaj: Nie, mój panie. Shlafrock: A zatem musimy szukać wskazówek gdzie indziej. Hmm... Wczoraj Elisabeth odwiedziła moją siostrę, Anę Wazowsky. Może ona coś wie? Narrator: Więc poszli. Wychodzą, wchodzi KKK. KKK: Wszystko idzie zgodnie z planem. Wychodzie KKK, wchodzą Shlafrock, Lokaj, Młotson i Janusz, kontynuują podróż. Shlafrock: Pośpieszcie się, to już niedaleko. Janusz nagle wszystkich oplata siecią. Młotson: A ta sieć to po co? Shlafrock: Dedukuję, że Janusz nas więzi, być może chce nawet zabić. Młotson: A to burak! Shlafrock: Dlaczego nas złapałeś? Janusz: Bo nie chcę, żebyście dowiedzieli się prawdy. Shlafrock: Że porwałeś Elisabeth? Janusz: A skąd wiedziałeś? Shlafrock: Nie wiedziałem, ale właśnie się wygadałeś. Przyznaj się, po co to wszystko? Janusz: Bo ty, Shlafrocku masz córkę, a ja nie. Skoro ja jej nie mogę mieć, to przynajmniej nich wszyscy będą równi – równie biedni. Wchodzi Ana. Ana: A co tu się wyrabia? Janusz: O, witaj kochanie. Pozostali: Kochanie?! Janusz: No, to jest moja była. Ana: Raczej obiekt twojego sadyzmu. Młotson: Ale o co tutaj chodzi? Ana: No cóż, poznaliśmy się dawno za granicą i szybko się w sobie zakochaliśmy. Niestety, kiedy odkryłam, że jest sadystą i palantem zerwałam z nim, ale wtedy zaczęły się prześladowania. Nie mógł się pogodzić z rozstaniem. Gdziekolwiek bym nie poszła, wszędzie zjawiał się on, by mnie skrzywdzić. Janusz: Chciałem się tylko przytulić... Ana: W każdym razie to dlatego kilkanaście lat temu uciekłam z córką z USA do UK. Najbardziej zależało mi na tym, żeby uratować moją córkę, żeby nigdy jej nie wytropił. Shlafrock: To dlatego podrzuciłaś ją mnie. Ana: Skąd to wydedukowałeś? Shlafrock: Lepiej nie pytajcie. Ana zarzuca część sieci na Janusz i zaczyna uwalniać Shlafrocka i jego towarzyszy. Ana: Już nigdy nie zagrozisz moim bliskim! A was już zaraz uwolnię. Wchodzi KKK ze związaną i zakneblowaną Elisabeth. KKK: Nie tak szybko! Zarzuca sieć na wszystkich. Młotson: Właściwie dlaczego każdy łapie nas dzisiaj sieciami? Shlafrock: Dedukuję, że po prostu używanie właśnie takie środka unieruchamiającego stało się ostatnio modne. KKK: Proszę, proszę cała gromadka. Tacy bezbronni, tacy w sieci, haha! Shlafrock: Kim jesteś kobieto w białym stroju Imperatora? KKK: Jestem przyczyną całego tego zajścia. Bo widzicie, jestem przywódczynią brytyjskiego odłamu Ku-Klux-Klanu. Zamierzaliśmy się wreszcie zemścić na detektywie, który uczynił tak wiele złego naszej organizacji. To dlatego nawiązałam współpracę z Januszem. Skoro już porywa córkę Shlafrocka, to niech przynajmniej dostarczy mi później i samego Holmesa, żebym mogła go troszkę potorturować i w końcu zgładzić. Niestety Janusz zawiódł, bo dał się złapać. Dlatego będę musiała załatwić to sama i w dodatku już teraz, bo znając życie zaraz pojawi się tu jakiś przypadkowy przechodzień, a przecież nie ma potrzeby się narażać. Wystarczy jedynie wyeliminować świadków, aby zatrzeć ślady. Shlafrock: Bardzo dobrze. KKK: Co bardzo dobrze? To koniec. Koniec monopolu Shlafrocka. Założymy własną agencję detektywistyczną, która będzie wrabiać naszych przeciwników w przestępstwa, które popełnimy! To już koniec tej żałosnej rozmowy. Wyjmuje pistolet i celuje w Holmesa. Lokaj: Lokaj Tokaj Karate Mistrz! Lokaj (epicko) uwalnia się i powala KKK, przyjmuje strzał w kuloodporną kamizelkę... Lokaj: Nie ma to jak kuloodporna kamizelka. ...wyrywa jej pistolet i odrzuca go na podłogę, ściąga sieć z towarzyszy i unieruchamia nią KKK, wszyscy wychodzą. Narrator: Następnego dnia królowa Anglii, Karolina XIII wręczyła naszym bohaterom specjalne odznaczenia za walkę z rasizmem. Muzyczka, dostają medale, królowa gratuluje. Shlafrock: Dedukuję, że za sekundę skończy się ta scenka.
XD Przed przeczytaniem tego dziś nie spodziewałem się w scenariuszu dość bezpośrednich haseł politycznych i popularnych wtedy memów. Miło był powspominać, pomimo towarzyszącego temu od czasu do czasu uczucia żenady. Przedstawienie nie zostało nigdy wystawione na scenie, za pewne dlatego, że nikt z grupy z angielskiego nie wiedział, skąd wziąć sieci. Ale jeszcze jakiś czas później zdarzało mi się torturować kolegę o ksywie Janusz odniesieniami do jego niedoszłej roli.
_________________ Mu matku! Pozdrawiam was wszystkich, ludziki dobrej woli! Mój avatar został przygotowany przez MRX-a, za co serdecznie mu dziękuję.
So, 8 maja 2021, 19:12
Kaczor Dziennikarski
Norman
Dołączył(a): Wt, 11 sie 2020, 03:51 Posty: 226 Lokalizacja: Gdzie go wiatr tudzież środki komunikacji miejskiej poniosą
Re: Obszerny temat na WASZE fanfiction, "one-shoty" itd.
Wrzucam to, bo kocham fakt powstania tego, więc żeby się nie zgubiło.
– Możesz. Jesteś, Reksiu. Zastanów się nad tym, bo to jest poważny problem. – powiedziała Kari Mata, po czym odwróciła się ogonem i wybiegła z budy. Dzielny pies ze złością cisnął o ziemię pierwszym bibelotem, który napotkała jego łapa. Szufelka, na której sunąc jego najlepszy przyjaciel pokonał tak liczne perypetie odbiła się od ziemi i zniknęła gdzieś w kącie. Głupia suka. Myśli, że go tak zna. Okej, może i ma mocne poglądy. Może nie każdy się z nimi zgadza. Ale co on, bohater wieczorynki, że miałby się każdemu podobać? Jest jaki jest i nikomu nic do tego, a jej już na pewno. Molly albo temu bachorowi tym bardziej. Psiakość. Reksio usiadł na łóżku i podkulił łapy pod siebie. Złość względem Kari Maty szybko ustępowała wyrzutom sumienia. Nie chciał tak o niej myśleć. Wiedział, że ma dobre intencje. Chciała po prostu, żeby wszyscy na podwórku się lubili i żyli jak jakieś dzieci-kwiaty. Ale przeżywszy większość swojego życia sama na łajbie z kogutem wybitnym, ale jednak o ograniczonej stabilności umysłowej, nie mogła zrozumieć zwykłego, wiejskiego świata. Kret to był kret, a pies to był pies. Nie dogadają się. Wychowany w zupełnie innej kulturze Kretes był wyjątkiem potwierdzającym regułę. Od szczenięctwa Reksiowi tłumaczono, że krety potrafią tylko psuć krajobraz. I choć pobyt na Kuranie, gdzie wszystko, co jakkolwiek wygląda, zbudowały kury, w niemałym stopniu to potwierdzał, była to pewna przesada, wynikająca z przestarzałych uprzedzeń jego wychowawców – ludzi o dość niewspółczesnym światopoglądzie. Ale prawdą było, że ewolucyjnie psy do kretów raczej nie przystawały. Temu się po prostu nie da zaprzeczyć! Bo co, setki tysięcy lat stosowania pra-psów do przeganiania kretów miałyby nie wywrzeć żadnego śladu na psychice ich potomków? Gdyby Kari nie wychowała się gdzieś, gdzie do momentu spotkania z Kretesem prawdziwego kreta nawet na oczy nie widziała, to na pewno przyznałaby mu rację. Na pewno. Ale nie, ona musiała być mądrzejsza, bo zna sobie jedną sympatyczną rodzinkę i jej zdaniem oni są inni! No psia mać! Dzielny pies cisnął na podłogę pościel, którą prawie nieświadomie się w międzyczasie okrył. W całym ciele czuł swój niespokojnie dudniący puls. Jedno spojrzenie na rozbełtany wśród pościeli kocyk, z którego tak często śmiać się miała czelność Molly, wystarczyło, żeby na nowo wypełniła go furia. Reksio wypadł na chłodne, nocne powietrze. Noc była sucha i bezchmurna; zalewała srebrzystym blaskiem gwiazd i Księżyca całe podwórko. Kari Maty nie było nigdzie widać. Po kilku głębokich wdechach dzielny pies skierował się w jedyne miejsce, w którym właściwym wydawało mu się w takiej chwili udać. Kogut jeszcze nie spał. Oczywiście, że nie spał. Jeszcze przez parę dobrych godzin nie przejdzie mu to przez głowę. Szał twórczy całkowicie przysłaniał mu aktualne wskazania zegara – choć ten stojący na szafce w warsztacie i tak na niewiele by się zdał, bo Kogut wymontował z niego tyle części, że nie miał on najmniejszego prawa działać. Ale nawet szał twórczy ustąpić musiał (choć wiązało się to z olbrzymim niezadowoleniem Wynalazcy) przyjacielowi potrzebującemu pogadać. – Hau hau hau hau? – zapytał Reksio od progu. Kogut westchnął i rzucił ostatnie, utęsknione spojrzenie stercie kartek zapełnionych przerwanymi w połowie rysunkami i obliczeniami. – P-pewnie, wchodź. Mina psa nie pozostawiała złudzeń. Nie obędzie się bez odpowiednich suplementów. Zwijając skrzydło w pięść, Kogut uderzył we właściwą, sobie tylko znaną deskę. Zaraz w kącie tuż pod dachem inna deska odskoczyła od ściany, zza niej zaś wyjechał koszyk, poruszający się po zupełnie wcześniej niewidocznej lince. Zjechał w kierunku środka warsztatu, zatrzymując się idealnie na kilkanaście centymetrów ponad blatem postawionego tam stołu. Zapraszając przy tym Reksia, by usiadł, Kogut otworzył koszyk i wyciągnął z niego butlę wypełnioną czerwonym płynem. – T-to co-o się dzieje? – zapytał Wynalazca, rozlewając sok z buraka do dwóch szklanek. – Hau hau hau? – zapytał Reksio prosto z mostu. Kogut wydąłby wargi, gdyby tylko je miał. Jako ptak, wypuścił jednak zamiast tego powietrze z dzioba z cichym gwizdem. – Ech, no masz... swo-swoje poglądy. Ja teee-go-go nie oceniam. Każdy ma prawo je mieć i niko-ko-komu nic do tego. – Hau hau hau hau! - zgodził się Reksio. – Hau hau hau. Hau hau hau hau hau hau? Kogut odchrząknął niepewnie. – Strzelam, że twoja uko-ko-kochana obawia się po prostu, że to dziecko-ko-ko nie zostanie przez ciebie zaa-aakceptowane, wprowadzając ko-ko-ko-konflikt między Kretesa i Molly a was. – Hau! – No to dlaczego-go nie robisz nic, aby ją uspoko-ko-koić, że tak nie będzie? Reksio niemal jednym haustem opróżnił połowę swojej szklanki. Kogut miał trochę racji. Od momentu, kiedy tylko Kretes ogłosił, że będzie matkiem, dzielny pies nie zrobił nic, żeby dać swoim przyjaciołom do zrozumienia, że nic się między nimi nie zmieni. Tylko... czy faktycznie nic się nie zmieni? – Hau hau hau hau? Hau hau... hau hau hau hau. Hau hau. – wyraził swoje wątpliwości pies. Kogut popatrzył na niego z powagą, obejmując szklankę oboma skrzydłami. – Re-Reksiu, obawiam się, że za dużo wagi przykładasz do zachowania innych, a za mało do, do swojego-go-go wła-asnego-go-go. Reks zamaskował zakłopotanie, biorąc się za uzupełnienie zawartości szklanki swojej i przyjaciela. – Wydaje mi się, że jeśli chcesz ocze-ekiwać ko-ko-kompromisowej postawy, będziesz musiał, hm, sam tako-ko-ko-ą zaprezentować. Pies zacisnął mocniej łapę na szklance. – Odpuść ten kawałek ziemi. Przecież wiem, że robisz to z czystej niechęci, a nie przez jakiko- kolwiek hałas. A to, co mo-ożesz w ten spo-posób uzyskać, jest znacznie ko-ko-korzystniejsze. – Hau hau hau! – zaprotestował Reksio. – A ko-ko-konkretnie jaki pro-problem? Ty mnie chcesz uczyć inżynierii i zago-go-gospodarowania przestrze-eni? – zapytał pretensjonalnie Kogut, ponownie wprawiając Reksia w zakłopotanie – Tu chodzi tylko-ko i wyłącznie o twoje uprzedzenia, Reksiu. P-p-po-ogódź się z tym. I musisz wybrać, czy wolisz je, czy swojego ko-ko-ko-olegę. – Hau hau hau? – zarzucił pies spod spuszczonego na kwintę nosa. – Wszyscy musimy doko-ko-ko-konywać swoich wyborów. Kari Mata Hari ta-także. Tę czy akceptuje cię wraz z twoimi poglądami, zdaje się mieć już za, za sobą. Teraz przyszła ko-ko-kolej na tę, czy akceptuje też twoją upartość i to, że nie chce-chcesz się jej wyzbyć. – Hau hau hau hau... – Wiemy, że ko-ko-kochasz. – Hau hau HAU hau hau? – zapytał retorycznie Reksio. Kogut westchnął ciężko i z tęsknotą pomyślał o swoich maszynach, w których wszystko zawsze działało tak prosto... albo nie działało. Ale jak nie działało, to też nie działało bardzo prosto. Nie działało i już, nie trzeba było się zastanawiać, co maszyna sobie myśli czy czuje. – Ech, n-nie wiem, Reksiu. Nie wiem. Wypijmy jeszcze. ------------------------------------------------------- Z głową ciężką od szumiącego w niej jeszcze soku, Reksio chwiejnym krokiem szedł w kierunku swojej budy. I wtedy to się stało. Przed nim, jak spod ziemi (co ma jak największy sens, jest przecież kretem), wyrosła Molly. Dzielny pies nie miał w tym momencie dostatecznie dużo przytomności, żeby powstrzymać wyraz niezadowolenia, który wpełzł mu na pyszczek. – Gdzie idziesz, psie z gwiazd? – zapytał krecica. Ani jej głos, ani ryjek skryty za ścianą ciemności i pokrywającej jego oczy mgły, nie pozwalał na odczytanie jakichkolwiek jej emocji. – Hau hau hau hau... – wymamrotał Reksio, w ostatniej chwili gryząc się w język, żeby nie dookreślić dokładniej miejsca, w które miałaby sobie te gwiazdy wsadzić. – Nie idź do budy. Jean-Paul z Blubbem właśnie mierzą, czy wejdzie tam łóżeczko. Będziesz im tylko przeszkadzał. – Hau... hau? – No tak, łóżeczko. Dziecięce. Ciągle nie wiemy, czy zrobić tam pokój zabaw, czy sypialnię dla naszego bąbelka. Skoro nie pozwoliłeś skorzystać ze swojego terenu, musieliśmy znaleźć inne miejsce... Reksio nie wierzył własnym uszom. Zacisnął łapy w pięści i zwyczajnie przepchnął Molly na bok. Ta upadła na ziemię, ale wyglądało na to, że specjalnie się tym nie przejęła. W tym momencie dobiegł ich huk eksplozji. Tak – ku przerażeniu Reksia, pochodził wprost z jego miejsca zamieszkania. – O, chyba właśnie skończyli zmianę wystroju. – skonstatowała Molly, z uśmiechem wykrzywiającym jej umalowane tą paskudną szminką wargi. Reksio chciał tam pobiec, wywrzeszczeć całą swoją wściekłość i te krety po prostu rozszarpać. Ale nie mógł się ruszyć. Po prostu nie miał siły nawet drgnąć. Wówczas dobiegł go perfekcyjnie znajomy głos. – Ło matku, Molly! – krzyknął Kretes, podbiegając do ich dwójki – Molly, kochana ma! Nic ci nie jest? Żyjesz? Ta sama Molly, która chwilę wcześniej nawet nie zareagowała na upadek, teraz rzewnie płakała w objęciach swojego żona. – Chyba... złamałam łapę... Kretes wstał i spojrzał Reksiowi głęboko w oczy. Był dziwnie zimny. – Dlaczego to zrobiłeś, na boga Twaroga? Czy kiedykolwiek zniszczyłem coś, co było dla ciebie ważne? Nawet będąc tak niezdarnym fajtłapą, jakim jestem, wszystko co twoje traktowałem jak najcenniejsze na świecie. Więc dlaczego? Odpowiedź Reksia poprzedziła kolejna eksplozja. Nie mogąc się powstrzymać, dzielny pies rzucił okiem na budę. Dwaj Kretoni właśnie wynosili z niej nieprzytomną Kari Matę w podartych ubraniach. – Hau hau hau! Hau hau! – zwrócił się do przyjaciela błagalnie Reksio, wskazując obiema łapami na dziejący się absurd. – Nie, Reksiu. Ja prosiłem cię o jedną, drobną przysługę. O rozszerzenie dzierżawy, żeby podkopać się pod kawałeczek, kawalątek twojej ziemi i zrobić miejsce dla mojego dziecka. – powiedział komandor z niespotykaną jak na niego powagą i obojętnością – Nie chciałeś jej spełnić, bo nie. Nie myśl, że zrobię ci teraz cokolwiek na łapę. Koniec między nami. – Hau... – Tyle razy ratowałem ci skórę! Gdy tobie coś się działo, nie czekałem nawet chwili, żeby ruszyć ci na pomoc. Czy do Krainy Czarów, czy do Paryża, czy do Pokopanego. Ryzykowałem życie za ciebie, za to kim jesteś. A ty nie możesz nawet zaakceptować tego skąd pochodzę, moich najbliższych! To skąd mam wiedzieć, że akceptujesz mnie? Reksio chciał spróbować jeszcze coś powiedzieć, ale przyjaciel i tak nie wykazywał już chęci, żeby go słuchać. Już nie. Pies położył uszy po sobie i spuścił wzrok. – Od dziś nie nazywaj mnie już swoim kretem. Ja idę żyć wśród tych, którzy przyjmują mnie takim, jaki jestem. Całego. – po tych słowach komandor odwrócił się i ruszył w kierunku swojej nory. – Hau hau... – zawołał za przyjacielem Reks, próbując pobiec w jego stronę. Ale Kretes, zupełnie jak nie on, oddalał się dużo szybciej, niż Reksio był w stanie przebierać łapami. Te plątały się pod nim trafiając zupełnie nie tam, gdzie tego chciał. Na dodatek jego powieki robiły się coraz cięższe i cięższe, a umysł coraz bardziej zamglony, ostatecznie zwalając go z nóg, pyskiem na glebę. ------------------------------------------------------- Reksio ocknął się w swoim łóżku. Leżał sam, starannie otulony kołdrą. Zanim jeszcze zdołał do reszty rozkleić powieki, doszedł go zapach smażonej kiełbasy z cebulką. Nie byle śniadanie. Kari Mata nuciła coś pod nosem, przebierając łopatką w skwierczącym oleju. Nawet się nie spostrzegła, kiedy dzielny pies podniósł się i ostrożnie spuścił łapy na drewnianą podłogę. – O, wstałeś, Reksiu. – zawołała z nieskrywanym zaskoczeniem i właściwą sobie zalotnością. Oj, jak Reksio lubił tę zalotność. – Hau hau. – wyjaśnił krótko Reksio, rzucając jej tylko krótkie spojrzenie przez ramię, jedną z tylnych łap stojąc już na zewnątrz, a jedną z przednich opierając na górnej części okręgu, stanowiącego wyjście z budy. Łopatka przestała szurać po patelni. – Czekaj... Że gdzie idziesz? Ale... – ...ale Reksio zniknął już wśród promieni późno-przedpołudniowego słońca wypełniających podwórko – Ale wystygnie ci... Kretes już dawno nie spał; „dawno” w dwojakim sensie – od wielu godzin był już na łapkach, jak również od paru tygodni był na łapkach o wiele godzin więcej, aniżeli jego cykl dobowy zdawał się na to pozwalać. Wolał nawet nie myśleć, jak by to wszystko wyglądało, gdyby nie pomoc kogutów i okazjonalnie Kari Maty. Tylko Reksio z jakiegoś powodu nigdy jej nie oferował, a gdy komandor któregoś dnia poprosił go o doglądanie malucha przez krótką chwilę, Reks szybko znalazł sobie coś ważniejszego do roboty. Było to trochę dziwne, bo przyjaciel nieraz opowiadał mu, jak nie może doczekać się własnego potomka i za jak ważną uważa rolę ojca. Kretes często miał te myśli w głowie i tak po prawdzie to właśnie one były jednymi z ważniejszych czynników powstrzymujących go przed zapakowaniem kaszojada w wór i umieszczeniem go w stawie. No dobra. Wizja prawdopodobnej reakcji Molly też miała tu pewien wpływ. Gdy otworzył drzwi Reksiowi, nie dało się więc nie zauważyć jego zmęczenia. Cienie pod ślepiami już dawno wylały się poza obręb gogli. – O, czołem... – powiedział Kretes z lekkim westchnięciem. Ostatnie, na co miał teraz ochotę to gadać znowu o tej dzierżawie, której dzielny pies nie chciał rozszerzyć, a jego wizyta zwiastowała, że ten temat się prędzej czy później przewinie. – Hau hau. Hau? – Pewnie, wchodź. Wnętrze nory prezentowało się z dnia na dzień coraz gorzej, choć trzeba przyznać, że krecia rodzinka maskowała to całkiem zręcznie. Największy problem w tym maskowaniu sprawiała bez dwóch zdań obsypana podarkami jeszcze z pępkowego kołyska, stojąca aktualnie na środku salonu. Wyzuta z życia Molly siedziała na kanapie, obowiązki zabawiania berbecia wypełniał zaś Kornelek. Jak dało się wyłapać z wydawanych przez niego okrzyków i dźwięków eksplozji, właśnie obrazował przy pomocą plastikowych modeli jaj-fighterów scenę nalotu międzygwiezdnego na jakąś „przeklętą bazę rebelianckich ścierw”. Wbrew pozorom kreciątko bawiło się przednio, próbując strącać łapkami okręty floty Kuratorium (ku oczywistemu niezadowoleniu Kornelka). – O, Reksiu. Zjesz coś? – zagadała Molly, gdy tylko zobaczyła łaciatego psiaka wchodzącego do przedpokoju. Kornelek słysząc to również odwrócił się w tamtą stronę, która to krótka chwila nieuwagi natychmiast okupiona została dwoma kolejnymi pojazdami. – Hau hau. – zaczął dzielny pies, patrząc po zgromadzonych w norze. – Czy chodzi o... – zaczęła Molly, Reks jednak szybko jej przerwał. – Hau. – pokiwał głową, po czym zaraz podjął – Hau hau hau hau hau. Hau hau hau, hau hau hau hau hau. Hau hau hau, hau hau. Hau hau hau hau. Hau hau hau hau hau, hau hau, hau hau hau hau. Hau... hau hau hau. Hau hau, hau hau hau, hau. Nastała z lekka nerwowa cisza. Malutki krecik w kołysce rozglądał się ciekawie po pomieszczeniu, zaskoczony dziwnym zachowaniem dorosłych. Kornelek, nie wiedząc co do końca ze sobą zrobić, usunął się w cień. – Nie ma za co, naprawdę... – podjął wreszcie Kretes – Ale czy to znaczy, że... pozwolisz się nam podkopać pod twoją działkę? – Hau hau. Kretes spuścił wzrok, nie wiedząc co powiedzieć. Czuł się bardzo niezręcznie. – Och... Rozumiem. Rozumiem? Nie, właściwie to nie ro... – Hau hau hau. – przerwał mu Reksio – Hau hau hau hau hau. Wyznanie Reksia całkowicie zmroziło kreta. Może i trochę się domyślał, ale usłyszeć to z jego własnych ust... Pies podszedł do kołyski i ostrożnie oparł na niej łapę. Jeżuś-Mario, krecie dzieci wyglądały tak paskudnie... – Hau hau hau hau. – powiedział, wpatrzony w kreciątko. W norze nastała grobowa cisza. Reksio powoli przełknął ślinę i przeniósł wzrok na skryte za goglami oczy swojego przyjaciela. – Więc... To było jak decydujące starcie. Jak ostatnia bitwa wojny rozdzierającej jeden naród. Jak walka na śmierć i życie między mistrzem i jego byłym uczniem, którego ten mistrz kochał i traktował jak brata, a to wszystko w scenerii pokrytej lawą planety. Albo zaakceptują się teraz takimi jacy są, wraz z wszystkimi tego konsekwencjami, albo wcale. Reksio nabrał powietrza, przygotowując się do powiedzenia tego, co powiedzieć było trzeba. – Hau hau hau, hau hau hau hau hau. – dokończył z powagą i spuścił wzrok na czarną, ubitą ziemię pod swoimi łapami.
_________________ Mój avatar narysował MRX, za co jestem mu bardzo wdzięczny
Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 10 gości
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków Nie możesz odpowiadać w wątkach Nie możesz edytować swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz dodawać załączników